Prawybory kontra polska rzeczywistość

Prawybory przed wyborami samorządowymi nie odbyły się nigdzie, co znakomicie zilustrowało przewidywania sceptyków, a mocno zdołowało entuzjastów. Dlaczego nigdzie? Bo poza paroma wyjątkami samorządowcy i kandydaci na samorządowców ich nie chcieli
 
Wyszli z oczywistego dla nich założenia, że jeżeli jest w gminie kilka komitetów, to trzeba do końca – dosłownie, czyli nawet do końca czerwca – próbować przeciągnąć je na swoją stronę, oferując jedynki w radzie, funkcję zastępców burmistrza czy prezydenta, biorące miejsca w radzie powiatu, wreszcie lukratywne stanowiska. Na zachodzie kraju, gdzie lęk przed PiSem nie zdominował rozgrywki, była to sytuacja powszechna, która stawiała prawybory z ich sztywnym wielotygodniowym terminarzem na pozycji całkowicie przegranej.

Jedynie, gdy rywale pójdą w zaparte

– Zdecyduję się na udział w prawyborach, jeżeli mi rywale ostatecznie odmówią – powtarzali włodarze średnich miast na zachodniej ścianie; ta ostateczna odmowa przeciągała się w nieskończoność, a wstępne deklaracje (było ich kilkanaście) okazywały się iluzoryczne. Sedno odmowy tkwiło w przekonaniu burmistrzów i prezydentów – oraz aspirujących do tej roli – że sprawa objęcia urzędu oraz kolejności na liście jest zdecydowanie zbyt poważna, aby decydowali o niej ot tak po prostu obywatele. To potężne narzędzie władzy i wpływu, dobre miejsce na liście stanowi przecież przedmiot nieformalnych przetargów, wręcz handlu: nie ma w tym układzie żadnego miejsca na idealizm, identycznie zresztą jak w przypadku partyjnych bossów na arenie ogólnopolskiej.

Gdy my naiwnie przekonywaliśmy do oddania ludziom kluczowej decyzji o kandydacie i kolejności na liście, samorządowcy patrzyli na nas z rosnącym zdumieniem. Przecież to prawdziwa istota władzy, jej bezwzględnie oddać nie wolno! Na zachód od Wisły pisowski straszak działał słabo, jednocześnie podejście faworytów do niepisowskich rywali streścić można w prostej alternatywie: przeciągnąć na swoją stronę i zwasalizować albo wyeliminować poprzez haki i nieformalną presję. Prawyborcza logika otwartego starcia przy podniesionej kurtynie sromotnie przegrywała ze strategią brutalniejszą i wielokrotnie przetestowaną.
 

Tak mogłoby być. Na przeszkodzie partyjni liderzy


 
Niewiele lepiej wyglądała sytuacja w gminach, w których burmistrz albo lider miejscowej opozycji chciał przeprowadzić prawybory z powodów ideowych. Wprawdzie nie od razu, ale po kilku tygodniach okazywało się, że główni rywale w to nie wchodzą, a bez ich udziału cała operacja traci rację bytu. Sęk w tym, że ideowców w gminie czy powiecie winno być przynajmniej dwóch, jeszcze lepiej trzech. Ostatecznie tego warunku nie udało się spełnić nigdzie, niezależnie od tego, czy chodziło o lokalnych przedstawicieli partii czy komitety społeczne.

Facet z aparatem

Na wschód od Wisły sprawa przybierała obrót kompletnie inny, choć wcale nie weselszy. Tutaj wszyscy rozumieli wartość jednego kandydata i jednej listy wyłonionej w prawyborach, natomiast przeważała proza życia, trudna do zrozumienia dla człowieka z Dolnego Śląska czy Pomorza. W biurze opozycyjnego posła zbierały się wszystkie miejscowe siły, a więc powiatowe władze partii oraz KOD i palącej potrzeby wspólnej listy nie negował nikt, ta kwestia od pierwszej chwili stanowiła aksjomat. Skoro tak, to tworzymy komitet prawyborczy i działamy z otwartą przyłbicą? W żadnym wypadku. Rzecz rozbijała się nieodmiennie o to, że pisowska władza z pewnością postawi przed drzwiami prawyborczego lokalu człowieka z aparatem i to z naddatkiem wystarczy do zdławienia frekwencji. Czyli we właściwych wyborach, za kotarą i bez kamery, pisowca można w miarę bezpiecznie skreślić, za to w lokalu prawyborczym głosować bezpiecznie się nie da. Długie ręce władzy dosięgną niechybnie śmiałka, a każdy w powiatowym ośrodku we wschodniej Polsce ma coś do stracenia. W pierwszym rzędzie dotyczy to pracowników ratusza i komunalnych spółek, ale również nauczycieli, drobnego biznesu, nie mówiąc już o klientach pomocy społecznej. Ten hipotetyczny delikwent z aparatem będzie nam się śnił długo po nocach.

Sprawa sejmików wojewódzkich od samego początku była zdecydowanie dwudzielna: tak jak nie ulegała najmniejszej wątpliwości twarda potrzeba jednej demokratycznej listy, tak jasne było, że bez zaangażowania partii literalnie nic nie zrobimy. Nie ta polityczna oraz logistyczna skala. Nie było sensu organizować prawyborczego komitetu przeciwko partiom (choć do tej pory robili to z powodzeniem lubińscy Bezpartyjni Samorządowcy, czerpiący jednak środki z bogatych miedziowych samorządów), można było jedynie partie przekonywać i wywierać na nie społeczny i medialny nacisk. O tym ostatnim mogliśmy zapomnieć, bo mainstreamowe media zajęły wobec prawyborów postawę „non est”. Czyli przechodzimy nad zjawiskiem do porządku dziennego, traktując je jako umysłową aberrację. Dlaczego? Chyba dlatego, że liderzy opinii uznali akcję prawyborczą za uderzenie w autorytet partyjnej opozycji, która i bez tego ma przecież dosyć kłopotów.

Oddalibyśmy Podkarpacie, oddamy pół kraju

Skutki sejmikowego zaniechania szykują się opłakane: w przypadku wspólnej listy demokratów oddali by oni PiSowi jedynie Podkarpackie, wobec osobnego startu PSL i lewicy stracimy zapewne połowę województw. Podobna perspektywa, choć całkowicie jednoznaczna i potwierdzona badaniami, w najmniejszym stopniu nie wzrusza baronów chociażby PSL, nie przekonuje też Czarzastego do sojuszu z Koalicją Demokratyczną. Interes partykularny ponad wszystko, choć i on wydaje się w tym położeniu trudno definiowalny. Nie, bo nie!


Jeżeli popierasz nasze działania, wesprzyj nas, żebyśmy mogli działać dalej!


Na koniec nieuchronne pytanie, czy było warto zbierać te wszystkie guzy i sińce, robiąc za dyżurnego wariatuńcia. Odpowiedź może być pozytywna wyłącznie w jednym kontekście. Prawybory samorządowe wprost zależały, wisiały wręcz na zgodzie i czynnym udziale lokalnych graczy. Gdy owi gracze uznali przedsięwzięcie za osobiście nieopłacalne (odwieczne pytanie „a co ja i moje zaplecze będziemy z tego mieli, ale konkretnie proszę!”), utopili je jednym ruchem, realizując własną tradycyjną strategię. Prawybory parlamentarne będą rządziły się logiką dokładnie odwrotną – zapraszamy do nich wszystkich demokratów przekonanych do idei, po czym przeprowadzamy je w każdym przypadku, bez względu na to, czy zainteresowanych podmiotów będzie trzy czy trzydzieści. Słowem trzymamy karty w ręku i nie zależymy od niczyjego kaprysu.

A wtedy doświadczenia z zimowo-wiosennej akcji prawyborczej zaczną wreszcie procentować: każdy nabity guz i siniak oszczędzi nam prostych błędów w nowej odsłonie. Dlatego niczego nie wolno żałować, nawet jeżeli w tej chwili dominuje gorycz porażki.

Paweł Kocięba-Żabski

13 komentarzy do “Prawybory kontra polska rzeczywistość

  • 7 czerwca, 2018 o 12:53
    Bezpośredni odnośnik

    Jestem trochę zaskoczony i zasmucony, że nie udało się w żadnym miejscu zorganizować prawyborów. Na masowy sukces raczej nie liczyłem, ale miałem nadzieję na kilka wyjątków dla zbierania praktycznych doświadczeń. O ile pamiętam były konkretne wspólne deklaracje i plany ich przeprowadzenia w paru miejscach.

    Chociaż z ideą prawyborów sympatyzuję, to pragnę przypomnieć, że od początku wyrażałem pewne zastrzeżenia co do ich celowości w przypadku samorządów. Więc uzupełnię tę ocenę przypomnieniem pewnych „prawd”, które również odegrały rolę:

    A) „Prawybory mają tylko sens, gdy są potrzebne dla uzupełnienia lub naprawienia niedostatków demokracji”. Nie są potrzebne tam, gdzie demokracja działa dobrze, w sposób naturalny, a więc tam, gdzie w miarę małych przejrzystych okręgach jest otwarta wybiorcza konkurencja. W wyborach samorządowych takie warunki panują w jednostkach terytorialnych do 20.000 mieszkańców, a w dużej mierze w jednostkach terytorialny miary statystycznego powiatu lub normy przedstawicielskiej czyli w naciągając nieco do 100.000 mieszkańców. Dotyczy to około 2/3 całej ludności Polski i tam prawybory to strzał w powietrze a nawet „partyjniacka” ingerencja w życie „antypartyjnych” samorządów.

    Prawybory mają sens jedynie w sejmikach wojewódzkich i większych ośrodkach miejskich gdzie podmioty zorganizowane, bogate i medialnie faworyzowane mają naturalną wyborczą przewagę podpartą dodatkowo sztucznymi preferencjami partii i wykluczeniami bezpartyjnych w ordynacji wyborczej (partyjniackie szalbierstwa wyborcze).

    B) Prawybory mają również sens w wyborach „blokowych”, a więc starciach dwóch lub trzech głównych bloków. Pytanie tylko, czy podział na PiS i anty-PiS lansowany przez partie, media, ale niestety przyjęty za swój i lansowany przez Obywateli RP jest rzeczywisty, realny, czy jest tylko efektem propagandowego prania mózgów, który na dole i w duszy ludzi nie wiele obchodzi. Moim zdaniem na szczeblu samorządowym on nie istniej w ogóle lub istnieje marginalnie w stopniu szczątkowym. Dla mnie osobiście i przypuszczam, że dla wielu ludzi w Polsce nie istnieje on realnie również na szczeblu krajowym. Ktoś, kto się przygląda dokładniej wyborom samorządowym w Polsce dostrzeże, że wbrew propagandzie partyjnej cały system partyjny dostaje w tych wyborach w d…. (Ponad 80% burmistrzów i wójtów w skali kraju nie reprezentuje koncesjonowanych partii politycznych)

    Myślę, że przyjęcie przez Obywateli RP „spojrzenia partyjniackiego” na linii POPiS (PiS – AntyPiS) było poważnym błędem i jednym z kilku ważnych powodów niepowodzenia inicjatywy prawyborów. Zwłaszcza w wyborach samorządowych ten błąd wyraził się szczególnie dobitnie. Ale ja myślę, że takie podejście jest również fałszywe dla pozostałych wyborów. W Polsce prawdziwa linia podziału biegnie między ubezwłasnowolnionym systemowo społeczeństwem obywatelskim oraz upartyjnionym perwersyjnie państwem będącym prywatną własnością do szpiku kości zdegenerowanych nomenklatur partyjnych. Dzielących się w sposób ukartowany na blok „nierządów” i blok „opozycji”.

    Podsumowując:
    Na wybory do PE i Sejmu i tak realnie już nie ma czasu. Dużo czasu zostało przejedzone na „samorządowy prawybory”. Ale bez zmiany paradygmatów nawet z nieskończoną ilością czasu efekt końcowy idei prawyborów będzie podobny jak dzisiaj w przypadku samorządów. Chodzenie na kolanach po prośbie do partii, które oprócz swoich sponsorów medialnych i makijażystów nikogo tak naprawdę nie reprezentują, a których podstawa egzystencji bazuje na łamaniu prawa, zasad demokracji i wolności obywatelskich jest z góry skazana na blamaż i na niepowodzenie. Jedyną mglistą szansą jest tworzenie struktur oddolnych społeczeństwa obywatelskiego bez liczenia na wsparcie państwa, partii i mediów. Dopiero stworzenie takiej struktury, która w skali kraju zacznie osiągać wpływy ok 10-15% będzie można próbować gadać z partiami i mediami, ale już z pozycji realnej siły. Bez tego przez następne 100 lat ORP będzie gadać jak dziad sprzed kościoła do obrazu, albo się skorumpuje za parę miejsc na listach mafii partyjnych. By gadać potem po próżni w mediach o „obalaniu systemu” jak Tusk, Kaczyński, czy Kukiz.

    Odpowiedz
  • 8 czerwca, 2018 o 07:08
    Bezpośredni odnośnik

    Jeżeli prawybory do polskiego parlamentu potraktujemy poważnie, akcję należałoby rozpocząć już teraz i to we wszystkich okręgach. Jest ich 41, średnio liczą po 600 tysięcy wyborców, więc minimalna prawyborcza frekwencja winna przekraczać 30 tysięcy. Wyłonienie odpowiednich kandydatów, ich merytoryczne i medialne przygotowanie to potężna i kosztowna operacja. Pytanie, kto się tego zadania podejmie i kto je sfinansuje, przy pewnym sabotażu ze strony władzy i niemal pewnym sabotażu ze strony mediów.

    Odpowiedz
    • 8 czerwca, 2018 o 08:06
      Bezpośredni odnośnik

      Problem w tym, że nie możemy być w 100% pewni, że wybory odbędą się według aktualnej ordynacji wyborczej. Pomysł PiS-u z podziałem na 100 okręgów wyborczych nie został chyba oficjalnie zarzucony, a jedynie schowany jak królik do kapelusza. Trzeba pamiętać, że mamy tutaj do czynienia z gangsterami a nie politykami.

      Odpowiedz
  • 8 czerwca, 2018 o 10:52
    Bezpośredni odnośnik

    To prawda, jednak sedno tkwi w naszym własnym wysiłku albo kolejnym zaniechaniu. Przygotowanie ogólnopolskiej kampanii popularyzującej ideę prawyborów, przygotowanie sensownych kandydatów we wszystkich okręgach to mordercza praca, która sama się nie zrobi. Albo bierzemy za tę operację odpowiedzialność albo nie. W tym drugim przypadku poprzestaniemy na uczonym teoretyzowaniu, które niczego nie zmieni. Pogadamy sobie, popiszemy, a PiS odrobi z pewnością zadanie domowe. Schetyna – jako dyżurna opozycja – również, bo ma struktury i pieniądze.

    Odpowiedz
  • 8 czerwca, 2018 o 11:05
    Bezpośredni odnośnik

    Zgadzam się z Panią, Pani Anno we wszystkim, co wpędza mnie – prawyborczego weterana – w niejaki dysonans poznawczy. Tak – trzeba zacząć natychmiast, bo czasu tylko pozornie jest dużo; tak – należy zacząć od skompletowania szkolącej kadry, a przede wszystkim od wyłonienia sensownych kandydatów w regionach; o medialnej kampanii możemy zapomnieć, natomiast finansowanie stanowi wielką niewiadomą, pomijając naturalnie wpłaty własne kandydatów. Słowem rozpoczniemy na pewno i będzie to piękny skok na głęboką wodę. Jeśli rzecz nie wypali, będziemy znowu wybierali między Kaczyńskim a Schetyną z przyległościami, do czego już przywykliśmy przecież.

    Odpowiedz
  • 8 czerwca, 2018 o 12:20
    Bezpośredni odnośnik

    To jest, moim zdaniem, bardzo niepełna diagnoza. Pomija mentalne bloki tkwiące w głowach np. czołowych polskich publicystów związanych (!) z polityką, o samych politykach nie wspominając. To intelektualna impotencja, którą w Polsce obserwuję bezustannie w bardzo różnych sytuacjach. Tradycyjne mechanizmy polskiej polityki wyczeprały się i kompromitująco legły w gruzach w wyborach z 2015 roku i nikt nie chce wyciągnąć z tego wniosków, bo one oznaczają konieczność bardzo radykalnego zerwania ze wszystkim, do czego przywykliśmy.

    „Jesteśmy przeciw, więc niczego nie wydrukujemy” — usłyszałem w redakcji GW i redakcja słowa dotrzymała. Redakcje „wiedzą lepiej, co jest dobre dla Polski” i tkwią w tym przekonaniu — tyleż aroganckim, co przecież bardzo częśto prawdziwym — tak silnie, że pozwalają sobie polską rzeczywistość nie tylko opisywać i oceniać, ale również kształtować.

    W dyskusji z tym poglądem pokazywałem redaktorom dwa przypadki moim zdaniem brzemienne w fatalne skutki. Pierwszym była partia Razem w kampanii wyborczej w 2015. Ignorowano ją niemal kompletnie szczelnie, choć to był zarejstrowany komitet wyborczy i sprawozdanie jego kampanii było podstawowym, psim obowiązkiem dziennikarzy. Ponieważ partia usykała 3% wynik, większość Polaków zgodzi się prawdopodobnie z poglądem, że zignorowanie Razem było „dobre dla Polski”. Skutek był jednak taki, że Adrian Zandberg jednak zdołał się przebić przez szklany sufit mediów mainstreamu tuż przed wyborami. To dzięki temu zdobył swoje 3% zamiast być może 1%, które miał zanim się przebił i które miałby — jak ma dzisiaj — gdyby program Razem stał się przedmiotem publicznej debaty i krytyki. W efekcie Razem zabrała głosy SLD, żadna z partii lewicy nie weszła do sejmu i ok. 11% zmarnowanych głosów wyborców przypadło zgodnie z reguła d’Hondta zwycięzcom, więc zwłaszcza PiS-owi. W ten sposób redaktorzy, którzy „wiedzieli lepiej, co dobre dla Polski” wyrządzili Polsce ogromną szkodę.

    Drugim przykładem jest blok w mediach, które uparły się pokazywać KOD i Mateusza Kijowskiego jako jedyne warte pokazania środowisko obywatelskiej opozycji. Długo tłumaczyłem, że potrzebny jest nam pluralizm, bo bez niego nie ma debaty o programie wyjścia z impasu, ale również dlatego, że KOD i Kijowski jako jedyna nadzieja dla kraju to trochę mało i może się to skończyć katastrofą, jeśli jakieś nieszczęście dotknie Kijowskiego, a takich nieszczęść łatwo dało się przewidzieć wiele. One istotnie nastąpiły i po dawnym KOD i jego liderze pozostała dziura, której do dziś nie zdołaliśmy zasypać. To również zawdzięczamy publicystom, którzy „wiedzą lepiej”.

    Prawybory w podkarpackiej gminie potrafiłyby odwrócić wynik wyborów również tam. Bez mediów tego się zrobić nie da. Lokalny polityk, widząc, że w żadnym z ogólnopolskich tytułów o tej idei nigdy nikt nawej się nie zająknął, musiałby upaść na głowę, by w to szaleństwo brnąć, bo to nie miało żadnych szans powodzenia. Lokalny polityk, który trwałby w przekonaniu, że prawybory są szansą, musiałby przy tym uwierzyć, że jest w otoczeniu ślepców tym jedynym, który widzi szansę dla Polski.

    Sam jeżdżąc po Polsce rozstałem się z resztką złudzeń co do jakości polskiej polityki. Podobno przecież samorząd to jest to coś jedyne, co w polskim ustroju dobrze działa. Nie działa. Nie robiłem jeszcze tej statystyki, a ona jest do zrobienia. Wśród wszystkich okręgów wyborczych wytyczanych przez samorządy dominują okręgi najmniejsze — te 5-mandatowe. Jak wiemy z d’Hondta małe ruchy lokalne mają w nich najmniejsze i w rzeczywistości niemal zerowe szanse. To właśnie taki kształt polskiej lokalnej demokracji ukształtował się w długotrwałym procesie budowy „Polski samorządnej”. Po co „lokalnym włodarzom” kłopot z ruchami miejskimi?

    Widziałem też sytuacje w których chętni do kandydowania dostawali telefon od burmistrza przypominający chętnych, że ich małżonkowie pracuję „u niego” np. w miejskiej spółce. Widziałem bez liku sytuacji, w której na zainteresowanie lokalnych mediów liczyć nie dało się w żadnym stopniu, bo te media również żyją z reklam spółek komunalnych. Widziałem radnych zatrudnianych masowo w miejskich spółkach — i tylko czasem „włodarze” starali się o dyskrecję, współpracując ze sobą i zatrudniając u siebie radnych z gmin sąsiednich w zamian za wzajemność w tym zakresie. Z kaca po tej podróży będę się leczył rok.

    Tym mocniejsze jest moje przekonanie do prawyborów, do rewizji ordynacji wyborczej, do projektu ustawy o partiach politycznych i podobnych rzeczy.

    Ale w wyborach parlamentarnych nie widzę innej szansy, jak zapowiedziana po kongresie Obywateli RP lista wyborcza ruchu. Nie własna lista i nie nasi kandydaci. Nadal o kandydowaniu i o miejscach na liście decydować będą prawybory. Ale jedyne, co na „klasie politycznej” zdoła cokolwiek wymusić — a zaliczyć do niej należy wszystkich tych mądrali, którzy „wiedzą lepiej” — są sondaże pokazujące potencjał poparcia takiej listy. To trzeba zbudować. I tym powinniśmy się zająć z całą intensywnością — a obok tego budowaniem silnych struktur w okręgach wyborczych.

    Odpowiedz
    • 8 czerwca, 2018 o 16:22
      Bezpośredni odnośnik

      Opisuje Pan klasyczny układ zamknięty, a więc układ niedemokratyczny. Jeżeli zamknie Pan pięciu nawet stosunkowo mądrych ludzi na 20 lat w szklanej wieży odseparowanych od dynamiki rzeczywistości i bodźców zewnętrznych, to po tych 20 latach z wieży wyjdzie pięciu głupków, ze stęchłymi umysłami bredzących obok siebie lecz do nikogo ciągle to samo, czyli parę wyświechtanych sloganów.

      Dokładnie ten sam efekt dotyczy polskich elit politycznych, medialnych i intelektualnych, który jest układem zamkniętym. Od 30 lat w mediach ciągle ten sam zestaw „ryji” tych samych polityków, ekspertów, publicystów, komentatorów pieprzących ciągle zestaw tych samych stęchłych sloganów i banałów w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości i uodpornionych na jakiekolwiek zewnętrzne lub wewnętrzne bodźce. Nieliczne wyjątki i naturalne procesy pokoleniowe w tej zasadzie niewiele zmieniają. Ja już od lat zwłaszcza w wszelkie święta, „rocznice” i cykliczne zdarzenia kompleksowo wyłączam wszelkie media, bo nie mogę już tego stęchłego badziewia intelektualnego słuchać. Z góry wiadomo, kto, co, w jaki sposób i z jakich powodów na dany temat powie. Na dniach mieliśmy znowu tego typu „dyskusje” z okazji 4 czerwca.

      W układach zamkniętych wszystko gnuśnieje, usycha lub gnije. Wartości, charaktery, umysły i życie intelektualne. Dokładnie tym jest dotknięte całe życie publiczne w Polsce. A alternatywą dla tego jest tylko otwarcie. Czyli likwidacja blokad, rozbicie tej szklanej wieży, wprowadzenie fermentu i dynamiki procesów oddolnych. Jednym słowem chodzi o normalną demokrację zamiast reżimu stęchłych sitw nomenklaturowych.

      Odpowiedz
    • 8 czerwca, 2018 o 16:31
      Bezpośredni odnośnik

      Pisząc o 5-mandatowych okręgach wyborczych pisze Pan zapewne o tej „upartyjnionej” sferze polskiej samorządności, w której reguły ustaliły i ustalają pod siebie partie polityczne. Już kiedyś pisałem, że w samorządach nie ma żadnych wskazań merytorycznych i prawno-konstytucyjnych dla korzystania z pseudo-proporcjonalnych mechanizmów wyborczych, a czysto proporcjonalne i zwłaszcza czysto większościowe mechanizmy byłyby najefektywniejsze. Jedynym motywem ich wprowadzenia jest zapewnienie preferencji i wpływów centralnie koncesjonowanym partiom. Więc nie mieszajmy partyjnych szwindli narzuconych od góry i pilnowanych w regionach z samorządnością.

      Odpowiedz
  • 9 czerwca, 2018 o 11:02
    Bezpośredni odnośnik

    Żeby było jasne, a rzetelne wnioski z naszych usiłowań promujących samorządowe prawybory nie zawieruszyły się w ogólnej mgle: samorządy wymagają radykalnej reformy nie mniejszej niż nasze partie polityczne – dotyczy to zarówno likwidacji „udzielnych księstw” i ich dynastii, prostego efektu bezpośrednich wyborów włodarza (cztery czy pięć kadencji to przecież norma, potem do gry wchodzi zaufany kolega) jak i ordynacji wyborczej, wykrzywiającej wyniki i mordującej obywatelską inicjatywę. Samorządowcy wcale nie są lepsi od partyjniaków, pracowicie wykorzystują d’Hondta do konserwacji zabetonowanego układu, w znakomitej większości nie chcą ani wyborów większościowych do rady w okręgach ani też czystego systemu proporcjonalnego bez progów.
    Przeciwstawianie ich zdegenerowanym wodzowskim partiom to przejaw naiwności – głęboko zreformować należy jedną sferę i drugą, nie ulegając powszechnemu stereotypowi, że samorząd jest „nasz”. Najczęściej nie jest wcale nasz, tylko oligarchicznej kliki, która przejęła nad nim kontrolę i twardo trzyma w garści,

    Odpowiedz
    • 9 czerwca, 2018 o 15:43
      Bezpośredni odnośnik

      Ciężkie oskarżenia. I nie specjalne poparte reprezentatywnymi analizami i dowodami. Patologie oczywiście znajdą się wszędzie, ale wyjątki nie powinny być traktowane jako reguła. Tylko analiza, czy patologia jest raczej regułą czy wyjątkiem może być podstawą rzetelnej oceny.

      Chce Pan zlikwidować bezpośrednie wybory włodarzy? Mnie się to właśnie w samorządach najbardziej podoba. Samorządowcy są za Hondt’em? Chciałbym dowody. Ja jak dotąd z samorządów słyszałem głównie ostre protesty samorządowców przy każdej próbie narzucania z góry partyjniackich pseudoproporcjonalnych ordynacji.

      Osobną kwestią jest problem powstawania „księstw samorządowych”. Wynika to głównie z zamkniętego charakteru systemu, „zabetonowania centrum” i braku partii powszechnych w Polsce. W systemach otwartych, demokratycznych poziomy lokalne, regionalne i centralne są ze sobą integralnie połączone i sprzężone. Odzwierciedla się to również w wewnętrznych strukturach powszechnych partii. Pisałem o tym w artykule o Reprezentatywność partii politycznych.

      W takich strukturach jest ciągły wewnętrzny krwioobieg kadr, idei, polityk między poziomami (lokalnymi, regionalnymi i centralnym). Najwybitniejsi i najzdolniejsi samorządowcy szybko zyskują wpływy w regionalnych i centralnych strukturach partii stając się rezerwuarem intelektualnym i kadrowym przywództw partii. Tacy ludzie jak Szczurek z Gdyni, Dudkiewicz z Wrocławia, Majchrowski z Krakowa i dziesiątki innych już od lat byliby współliderami a może i liderami na szczeblu krajowym. Tak jest w systemach otwartych.

      Ale w Polsce te kanały są całkowicie zablokowane. Centrum to system totalnie zamoknięty. Nie ma partii wielopoziomowych powszechnych lecz zamknięte, kadłubowe partie nomenklaturowe. W konsekwencji zamknięte są ścieżki kariery i rozwoju dla nawet najwybitniejszych samorządowców. Szczurek z Gdyni będzie kimś, ale tylko w Gdyni. I będzie tam trwał i się kisił do (politycznej) śmierci. Brak otwartego obiegu powoduje zarówno alienację centrum jak i tworzenie się na dole samorządowych „udzielnych księstw”. To jest jeden z skutków patologii systemu i braku demokracji a nie przyczyna problemu.

      Ten problem zniknąłby niemal natychmiast, jakby obywatele w regionach uzyskali prawo kandydowania i wybieralności w wyborach do Sejmu. To by otwarło system i odwróciło zupełnie reguły gry. A partie, które nie mają w swoich szeregach tysięcy Szczurków, Majchrowskich i Dudkiewiczów mogłyby pakować walizki schodząc z politycznej sceny.

      Odpowiedz
  • 9 czerwca, 2018 o 13:43
    Bezpośredni odnośnik

    „Udzielne księstwa samorządowe” są znacznie gorsze od partii, trudniejsze do ruszenia i groźniejsze dla państwa jako całości. Ten, kto chce naruszyć interesy partii i samorządów jednocześnie, jest bardzo odważny. Szybko znajdzie się pomiędzy młotem a kowadłem.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *