Jak zostałem milionerem – opowieść noworoczna
Na nadchodzący 2019 rok mam dwie wiadomości: dobrą i złą. PiS prawdopodobnie przegra wybory – i to jest wiadomość dobra. Kto wygra? Prawie na pewno coś, co do niedawna znaliśmy jako Koalicja Obywatelska. I to jest niestety wiadomość nienajlepsza.
Dlatego, że konsekwencje będą smutne, choć nie od razu je zauważymy, wciąż zajęci chocholim tańcem. Kiedy nas te konsekwencje dopadną, wydadzą nam się nagłe i niezrozumiałe. Jak zwycięstwo PiS w 2015 roku, którego należało się spodziewać, a które nas mimo to zaskoczyło. Raczej to nie PiS wygra w wyborach roku 2023. W tych kolejnych będzie już bowiem znacznie gorzej. Pracujemy nad tym nieszczęściem już dzisiaj.
Jest taka opowieść, którą chętnie przypisuje się Rockefellerowi, albo dowolnemu innemu krezusowi, ponieważ brzmi bardzo prawdziwie.
– Kupiłem marchew za centa – opowiada milioner – umyłem ją, oskrobałem i sprzedałem za dziesiątaka. Kupiłem więcej marchwi i znowu sprzedałem z zyskiem. I tak mozolnie, z uporem kupowałem i sprzedawałem, inwestując wszystko co zarobiłem, ciężko pracując, żyjąc w biedzie, nie dojadając, tylko tę cholerną marchew myjąc, skrobiąc, sprzedając i kupując. Musiałem obniżyć cenę, żeby sprzedawać szybko i nie tracić, kiedy mi się marchew psuła, z czasem musiałem zatrudnić sprzedawców i pomocników. Wciąż nie dojadałem – wszystko inwestowałem w przyszłość. Po 10 latach miałem już sporo, ale nadal nie było mnie stać na prawdziwy sklep. Wiedziałem, że muszę być twardy i wierzyć w przyszłość oraz w sukces, który musiał nadejść, jeśli tylko wytrwam. I po 20 latach wreszcie… – zmarł wuj, którego nigdy nie widziałem na oczy, a okazało się, że jestem jego jedynym spadkobiercą. Wuj był bardzo bogaty. Zostałem milionerem.
Myślę, że tak również przytrafi się nam wszystkim w Polsce. W przyszłym roku prawie na pewno wygramy wybory i stanie się tak nie tylko bez związku z wszystkimi naszymi dotychczasowymi wysiłkami, ale poniekąd wbrew tym wysiłkom. Co zresztą znaczy przy okazji, że niezupełnie jasne jest owo „my wygramy”. Przegrają „oni” – to jest niemal pewne. Świąteczno-noworoczny okres sprzyja podsumowaniom i myślom o przyszłości. Przełom 2018/2019 nadaje się do tego szczególnie, ponieważ nie tylko 2018 rok przyniósł wiele wydarzeń znaczących, ale i rok 2019 zdecyduje w Polsce o wszystkim. Albo właśnie nie zdecyduje o niczym, a tylko na chwilę odsunie od nas katastrofę, która potem powróci zwielokrotniona.
Historia o milionerze ma wszelkie szanse przytrafić nam się również w inny, jeszcze bardziej przykry sposób. Wydaje się, że nasze niemrawe wysiłki nie powstrzymają przekroczenia tego punktu bez powrotu, po którym lawinowe efekty globalnego ocieplenia będą już nie do powstrzymania. O ile już go nie przekroczyliśmy, bo i na to wiele danych wskazuje. W ten sposób unieważnimy wszystkie nasze dokonania z mijającego roku i wszystkie zaniechania. One już nie będą miały żadnego znaczenia po prostu dlatego, że nasz świat się skończy.
Tak czy owak, wydarzenia z 2018 roku zasługują na uważną analizę, bo dałoby się z nich wiele nauczyć, gdyby oczywiście komukolwiek na naukach zależało. Większość poniższego z pewnością zabrzmi depresyjnie pesymistycznie. Ja jednak jestem optymistą. Wygramy, co sobie zamierzyliśmy, na pewno. Realistyczny opis wyzwań – nie należy go mylić z pesymizmem – jest nam potrzebny właśnie po to. By w końcu wygrać.
Sukcesy, z których nic nie wynika
10 maja 2018 świętowaliśmy na Krakowskim Przedmieściu pierwszy od dawna dziesiąty dzień miesiąca bez barierek, tysięcy policjantów i wierchuszki PiS maszerującej wśród modłów za „zdradzonych o świcie” przed ośmioma laty.
Cóż, kiedy o tym dzisiaj piszę, to jest to wspomnienie subiektywne, cenne wyłącznie dla środowiska Obywateli RP i dla mnie osobiście, ponieważ to był nasz sukces. W końcu to ja krzyczałem niemal dwa lata wcześniej Kaczyńskiemu w twarz, że ich stamtąd przegonimy ich własnym wstydem. Tego słowa zdołaliśmy dotrzymać i mało kto poza nami wie, jak bardzo to było trudne. Również mało kto zauważył logikę stojącą za tą wygraną przez nas „bitwą o Krakowskie Przedmieście”. Ten nasz sukces wszyscy poza nami skwitowali wzruszeniem ramion. Właściwie dzisiaj, kiedy np. patrzę na pięknie wydany album o miesięcznicach, sam ramionami też wzruszam.
O sukcesie zdecydowała nie siła dziesiątek tysięcy demonstrujących – bo przeciętnie było nas tam jakieś pewnie najwyżej ze 200 osób. Zdecydował precyzyjnie skonstruowany rachunek kosztów wystawiony władzy. Korzyści smoleńskiej propagandy dla bezpośrednich uczestników „marszów pamięci” spadły do zera z chwilą, kiedy się tam pojawiliśmy z jednym tylko transparentem, który obnażał fałsz tego mitu w całości. W dyspozycji władzy pozostawał „przekaz medialny”, w którym naszą obecność dawało się nadal ignorować, po prostu wycinając nas ze zdjęć – w czym zresztą uczestniczyła nie tylko TVP i prawackie gazety, ale również „media liberalne”, bo i one ograniczały się do szczegółowego relacjonowania przemówień Kaczyńskiego, żadnej „kontry” nie zauważając nawet wtedy, kiedy trudno było znaleźć taki kadr, na którym nie bylibyśmy widoczni.
Nie dało się jednak nie zauważyć naszej obecności, kiedy z jej powodu uruchomiono całą państwową maszynerię, w ekspresowym tempie uchwalając „lex Obywatele RP”, czyli nowelizację prawa o zgromadzeniach, przeprowadzoną z powodu naszej grupy, wtedy przecież zaledwie kilkudziesięcioosobowej. Nie dało się nie zauważyć kilometrów stalowych barierek i tysięcy policjantów. To była właśnie ta klasyczna w strategii pokojowego oporu sytuacja, w której każda decyzja władz była zła i kosztowna ponad korzyści. Ani usunąć nas się nie dało, nie rujnując pozorów demokracji, która „ma się nieźle, skoro każdemu wolno demonstrować”, ani nie dało się nas tolerować, bo wtedy opowieść o Jarosławie Kaczyńskim wykonującym testament zamordowanego Lecha budziła wyłącznie śmiech.
Każda decyzja była w tej sytuacji zła – i to my sami, bardzo świadomie tak właśnie tę sytuację „zaprojektowaliśmy”. Właściwie – przez wszystkie miesiące 2018 roku – nie musieliśmy się tam już w ogóle pojawiać. Swoje zrobiliśmy grubo wcześniej, paranoja Kaczyńskiego nakręcała się sama, barierki stawały w oblężonym centrum miasta, choćbyśmy wyraźnie zapowiadali, że nas tam nie będzie. Koszt władzy rósł, korzyści były żadne – i władza w końcu, po szaleńczej ofensywie, zdecydowała się ustąpić, jak to przewidzieliśmy i jak zaplanowaliśmy. To nasz ogromny sukces.
Przez całe te ponad dwa lata ciężkiego wysiłku usiłowaliśmy tę strategię uogólnić. Przekonywaliśmy, że na tej władzy – jak na każdej – da się wymusić ustępstwa tu i teraz. Że da się na niej wymusić poszanowanie praworządności, czyli spełnienie wszystkich naszych postulatów – właśnie wystawiając rachunek, w którym ustępstwa kosztują wyraźnie mniej niż walka z protestem. Proponowaliśmy w ten sposób modus operandi dla całego ruchu. I ta propozycja trafiła w próżnię. Nie przekonaliśmy nikogo. W poprzednim roku ekolodzy w Puszczy dokonali wyczynu zdecydowanie bardziej zadziwiającego. Zatrzymali harvestery, ocalili to, czego jeszcze nie wyrżnięto, doprowadzili do dymisji Szyszki. Do rachunku kosztów dołączyli te, które rządowi PiS wystawiły instytucje Unii i jej Trybunał Sprawiedliwości. Ich sukces – w odróżnieniu od naszego – da się opisać nie tylko prestiżową porażką władzy, ale i wymiernymi liczbami ocalonych drzew i hektarami lasu.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Dostęp do Sejmu — „tych klientów nie obsługujemy”
I nic. Nie udało się tego myślenia przekuć na żadną uświadomioną przez opozycję strategię własnych, podmiotowych działań. Przykładowy drobiazg – barierki wciąż stoją wokół Sejmu, skandalicznie nieprawny „zakaz Kuchcińskiego” obowiązuje.
Ten łatwy do osiągnięcia i potencjalnie spektakularny cel nie został w ogóle podjęty, a był dla nas ważny, bo w ślad za nim przyszłyby następne. W 2018 roku akcja o dostęp do Sejmu po ostatnich akordach: udanej okupacji biura przepustek w kwietniu i nieudanej „akcji z bagażnikiem” w lipcu, po prostu zdechła. Sam już nie mam na nią siły.
PRZECZYTAJ TAKŻE: To jest strajk obywatelski! Okupujemy sejmowe biuro przepustek
Mój „prywatny” zakaz wstępu do Sejmu ma obowiązywać jeszcze przez całą następną kadencję, choć nigdy nie zrobiłem niczego poza rozwinięciem transparentu przed budynkami, do których nawet nie próbowałem wejść. Mam dość upokarzających starań o zainteresowanie mediów i zwłaszcza o wsparcie posłów, których udział byłby tu decydujący. Nasze wezwanie o wsparcie adresowane do byłych parlamentarzystów w lipcu 2018 doczekało się reakcji kilku z nich. Weszli, rozwinęli transparent – mają zakaz wstępu, jak my. Nikogo to nie obeszło.
Tę akcję przemilczano również. Ludzie opozycji wchodzą – jeden Bóg wie, po co właściwie – na obrady sejmowych komisji, kompletnie nie przejmując się solidarnością z tymi, których pozbawiono tego politycznego prawa i którzy nie wejdą, choć powinni, jeśli tam wchodzi ktokolwiek. Przegraliśmy w sprawie, którą dało się wygrać najłatwiej. I dość ważnej z rzeczy porównywalnie drobnych. Bardzo przy tym prestiżowej.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Do Sejmu nie wpuszczono byłych posłów
Przegraliśmy nie tylko tam. Również w np. w sprawie smoleńskich ekshumacji. W 2018 roku przeprowadzono ostatnie z nich – w pełni realizując plan PiS.
Byłem przekonany – kiedy podnieśliśmy żądanie powstrzymania ekshumacji i poddania ich sądowej kontroli – że opinią publiczną wstrząśnie to zaiste bydlęce barbarzyństwo ludzi władzy wobec samotnie protestujących rodzin, których najintymniejsze sacrum zdeptano, jawnie już w farsę zamieniając ów rzekomo żałobny charakter smoleńskich ceremonii. Nic takiego się jednak nie stało. Nikogo nie poruszyło ani samo barbarzyństwo, ani ta dojmująca samotność jego ofiar. Być może to jest drobiazg, ale jestem najgłębiej przekonany, że kiedyś za to zapłacimy. Nie pozostanie bez następstw ta nasza obojętność, która pozwala bez reakcji przechodzić obok ludzi, z których władza czyni bezbronne ofiary po prostu po to, by nam pokazać, że może. Wciąż pokazuje. Skutecznie. W farsę zmieniając tym razem nasze własne gadanie o humanitarnych wartościach.
Sądy – sukces nie przez wszystkich chciany jednakowo
W 2018 roku doczekaliśmy się również powstrzymania ofensywy sądowej. To niewątpliwie największy z sukcesów opozycji w ciągu 3 lat rządów PiS. Moment, w którym objawił się „imposybilizm” tej władzy, demoralizując jej obóz tuż przedwyborami samorządowymi, a mobilizując „demokratów” – wyłącznie w większych miastach co prawda, ale bardzo skutecznie i w momencie krytycznie ważnym, bo wydawało się już, że „kac” po naszej stronie okaże się tak obezwładniający, że przesądzi o druzgoczącej wyborczej porażce.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Trybunał Sprawiedliwości UE zawiesił przepisy o Sądzie Najwyższym
Wartością ogromną było również, a może przede wszystkim – dziś trudno zważyć, co więcej znaczy – samo powstrzymanie demontażu Sądu Najwyższego. To nie tylko symbol oporu – jeden z ostatnich – to jest przede wszystkim ten spośród najwyższych organów konstytucyjnej władzy w państwie, który będzie miał ogromne znaczenie, kiedy w przyszłości będziemy budować praworządność nie w drodze pozakonstytucyjnych dekretów nowej władzy, ale tak, jak tego wymaga poszanowanie prawa: zgodnie z konstytucją i pod kontrolą sądów, których bezstronności i niezawisłości nie da się zakwestionować. Nie mamy już Trybunału Konstytucyjnego i poza Sądem Najwyższym zostają nam już tylko trybunały międzynarodowe.
Batalia o sądy ma jednak również swój kontekst, któremu warto się przyjrzeć, jeśliby ktoś chciał wyciągać wnioski na przyszłość. Ten kontekst rzuca się niestety cieniem na radość z sukcesu. Kiedy po wielkich protestach z lipca 2017 roku i wszystkim, co nastąpiło potem, ruszyła jesienno-zimowa kampania PiS, zaledwie szóstka z dwudziestu siedmiu europarlamentarzystów polskiej opozycji głosowała za wszczęciem przeciw Polsce procedury z Art. 7. Traktatu o Unii. Stanowisko władz ich własnych partii było – ujmując najdelikatniej – pełne chłodnej rezerwy. Uznano – zgodnie z pisowską propagandą – że nie godzi się Polakowi skarżyć na Polskę za granicą. Chodziły plotki o możliwym wykluczeniu z partii tych, którzy „wezwali na pomoc obce instytucje” Unii. Paradoksalnie zagrożonych europosłów obronił wtedy ONR – portrety „zdrajców” powieszono na szubienicach w trakcie katowickiej demonstracji i wtedy już żadną miarą nie wypadało zareagować inaczej, jak tylko broniąc „powieszonych”. Samą sprawę uznano jednak za przegraną i zamkniętą.
Przez dobrych kilka miesięcy na początku roku 2018 jedynym aktywnym na tym polu politykiem był niezrównany Franz Timmermans – ale jak się dowiadywaliśmy z rosnącym niepokojem, Timmermans był kompletnie osamotniony w Komisji Europejskiej, gdzie przeważał pogląd przewodniczącego Junckera, że sprawy wygrać się nie da i właściwie nikt już nie oczekuje tu od Unii niczego również w samej Polsce.
PRZECZYTAJ TAKŻE O AKCJI Europo, nie odpuszczaj
Działania organizacji społeczeństwa obywatelskiego – Frontu Europejskiego, Wolnych Sądów, Fundacji Batorego, Geremka, Schumanna i wielu innych, a w ich liczbie również Strajku Kobiet, KOD-u, Akcji Demokracja oraz Obywateli RP – podjęto w ostatniej chwili właśnie w obliczu tej całkowitej bierności zawodowych polityków. Sklecona naprędce kampania lobbingowa była bezprecedensowym wzmożeniem obywatelskiej aktywności. Pod listami do KE podpisało się mnóstwo organizacji pozarządowych,w tym wszystkie najznaczniejsze. Listy słali ludzie nauki, kultury, autorytety prawa i polityki. Na początku czerwca obradowała w Pałacu Kultury w Warszawie Europejska Partia Ludowa, do której należą w Polsce PO i PSL.
Stanęliśmy wtedy przed salą obrad z kilkudziesięcioosobową pikietą, rozdając listy wzywające do złożenia przez KE do Trybunału Sprawiedliwości Unii skargi przeciw polskiemu rządowi za naruszenia unijnego traktatu w polskich ustawach sądowych. Jeden z byłych europosłów PO podszedł wtedy do mnie i nerwowym półgłosem powiedział:
– Teraz musimy stać razem, nie czas na podziały.
– W porządku – ja na to – stańmy. Tylko dlaczego koniecznie w klozecie i dlaczego kapitulując? Może dla odmiany wy stańcie przy nas, co?
Odpowiedzi się nie doczekałem, ale chwilę później rzecz wyjaśnił nam Janusz Lewandowski, były polski komisarz UE. – To przegrana sprawa – wysapał w biegu, z niesmakiem odganiając się od naszych ulotek. – Ja tu idę załatwić budżet – dodał. – To jest teraz ważne, a nie sądy.
Istotnie w medialnym przekazie politycy PO – z kandydującym w warszawskich wyborach Rafałem Trzaskowskim – mówili o funduszu spójności jako o głównym celu swoich zabiegów. Skargę do „obcych trybunałów” oceniano w wyjaśnieniach nieoficjalnych jako „niepolityczną”. O polskiej praworządności głośno mówił w Polsce przewodniczący EPL Joseph Daul, a nie polscy politycy. Oświadczenie w sprawie skargi do TSUE wystosowała Nowoczesna – PO i PSL zachowały w tej sprawie milczenie.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Europa nie odpuszcza. Komisja Europejska kieruje skargę na Polskę do TSUE
4 czerwca, jeszcze w trakcie konferencji EPL, Joseph Daul wystąpił na zgromadzeniu pod Niespodzianką, gdzie zawsze odbywają się rocznice wyborów z’89 roku. Daul zapowiedział poparcie EPL dla skargi KE w TSUE. Tę jego deklarację powitano entuzjastyczną owacją. Co jednak charakterystyczne – kiedy Daul życzył przyjaciołom z PO i PSL sukcesu w nadchodzących wyborach, reakcją było umiarkowane zmieszanie, jakby przewodniczący strzelił gafę.
Wiece pod budynkiem Sądu Najwyższego odbywały się w kolejnych dniach regularnie, gromadząc rosnącą frekwencję. Pamiętam kierowane do nas dyskretnie napomnienia – nie będzie oporu sędziów, nie zapowiadajcie go, bo skutkiem będzie wyłącznie rozczarowanie, kiedy oni posłusznie odejdą z Sądu. Pytania prejudycjalne, których skutkiem mogło być i było natychmiastowe zawieszenie ustaw o sądach – o tym również nie radzono nam mówić publicznie, bo sędziowie, jak nas zapewniano, nigdy się na to nie zdecydują. Cóż – sędziów publicznie wzywaliśmy do oporu, wzywaliśmy nawet policjantów do nieposłuszeństwa, kiedy im każą otwarcie łamać konstytucję, wzywaliśmy sędziów do skorzystania również z tej „atomowej broni”, którą stanowiły pytania prejudycjalne. – Gdyby sędziowie mieli nie wytrwać – mówiłem sam na jednym z wieców – cóż, właśnie po to my tu jesteśmy…
Sędziowie stanęli na wysokości zadania mierzonego godnością państwa i powagą roli wymiaru sprawiedliwości. Skali i konsekwencji ich oporu nie spodziewał się nikt. I nikt im nie dorównał, choć wielu powinno. Według stanu na dzisiaj – ten ich opór okazał się skuteczny. Sąd Najwyższy przetrwał, nawet działania wobec niekonstytucyjnej KRS są wciąż w zasięgu naszych możliwości.
Poważne pytanie brzmi jednak w tej sytuacji: czy komukolwiek ze świata „dorosłej polityki” zależy na obronie niezawisłości tych instytucji tu i teraz? Można założyć z pewnością, że niezawisłe sądy będą nowej władzy przeszkadzały mniej niż przeszkadzają PiS. Ale czy i do czego będą jej potrzebne? Na tyle, by wziąć na siebie ryzyko choćby tylko oskarżeń o uleganie Brukseli?
Wybory – sukces o potencjalnie tragicznych skutkach
– Przeczytam wam realne wyniki wyborów samorządowych – powiedział Robert Biedroń w niedawnym bardzo obrym i ważnym wywiadzie dla Kultury Liberalnej. – PiS wygrało wybory w 9 sejmikach, czyli o trzech więcej niż w 2014 roku. Koalicja Obywatelska wygrała w 7 sejmikach, czyli w jednym mniej niż poprzednio. PiS zdobyło w nich 254 mandaty, czyli zyskało 83 miejsca. Koalicja Obywatelska zdobyła 194 mandaty. W radach powiatów PiS zdobyło 2214 mandatów, KO zdobyła ich 726. W wyborach do rad gmin PiS zdobyło zaś 5808 mandatów, a KO ma ich…1088. PiS powiększyło swój stan posiadania w stosunku do 2014 roku we wszystkich możliwych aspektach.
Porównywanie ostatnich wyborów samorządowych z tymi sprzed czterech lat nie jest najlepszym pomysłem. Wybory samorządowe z 2014 roku, podobnie zresztą jak poprzednie wybory europejskie, już zwiastowały kłopot – ale mówimy wciąż o wynikach sprzed przełomowego roku 2015, który dla PiS był ogromnym sukcesem. Rzeczywistych porównań trzeba by dokonywać właśnie z tym momentem, bo dopiero wtedy spadki PiS (wybory z 2014 przecież sukcesem PiS nie były) staną się widoczne i pozwolą ocenić szanse przejęcia władzy w nadchodzących wyborach parlamentarnych.
Takie porównanie byłoby jednak trudne, bo wybory samorządowe to coś bardzo różnego od parlamentarnych. Inni ludzie w nich głosują i co innego wybierają. Wciąż pracuję nad danymi PKW z obwodowych komisji wyborczych, bo one mogą posłużyć do analizy najbardziej drobiazgowej. Wygodniej tymczasem posłużyć się liczbami cytowanymi przez Biedronia. Przy wszystkich zastrzeżeniach te liczby są bowiem i tak uderzające.
Jednak w Warszawie i wszystkich dużych miastach był przecież triumf. Sukces Koalicji Obywatelskiej. Coś wreszcie drgnęło. W wyborach bardziej niż fakty decyduje powojskowemu pojmowane „morale”. Ono zaś wzrosło „po naszej stronie”, a dramatycznie spadło „u nich”. Czy to jest uzasadnione, czy nie, to i tak dobry prognostyk na przyszłość – zwłaszcza, że pierwsze w kalendarzu wybory europejskie to zadanie wyjątkowo niewdzięczne dla PiS, którego wyborcy Europy nie lubią. A te wybory utrwalą dynamikę, która w poważnym stopniu zadecyduje o wyborach parlamentarnych. Być może zatem nie jesteśmy bez szans, może nawet mamy wszystkie szanse wygrać.
Z dostępnych danych to jednak nie wynika. Prognozując wyniki wyborów parlamentarnych na podstawie wyników osiągniętych w sejmikach – PiS zdobywa większość, choć być może nie będzie w stanie rządzić samodzielnie. Prognozując na podstawie wyników w powiatach lub zwłaszcza w gminach – PiS zdobywa większość konstytucyjną… Te dane mówią same za siebie – o ile wydaje nam się, że znamy nastroje miast, to niemal niczego nie wiemy nadal o sympatiach Polski powiatowej i gminnej. Znamy tylko wyniki stamtąd, a one są złe, nie dobre.
Te same wyniki potwierdzają też bardzo jednoznacznie – choć tu już trzeba uczynić mnóstwo mocnych założeń o dodawaniu się elektoratów – coś, co postulowaliśmy przed wyborami samorządowymi i czego domagamy się nadal: konieczność utworzenia wspólnej listy demokratów. Nie koalicyjnego sojuszu programowego, bo tego się zrobić nie da bez utraty wiarygodności. Chodzi o wyłonienie z udziałem wyborców – w poprzedzających wybory otwartych, międzypartyjnych prawyborach – pluralistycznej i programowo różnorodnej reprezentacji wielu konkurujących ze sobą partii. Ich miejsca na wspólnej liście pochodziłyby z wyborów, a nie z targów i negocjacji partyjnych bossów. Nie zalatywałoby od tej listy partyjniackim smrodkiem z„Sowy i Przyjaciół”, nikt też nie musiałby się jak Barbara Nowacka wyrzekać programowej tożsamości w zamian za „biorące miejsca”, bo uzyskałby je wywalczywszy sobie poparcie wyborców. Taka lista miałaby zatem poparcie co najmniej takie, jak suma elektoratów partii demokratycznych. Odwróciłaby ona opisywany przez Biedronia wynik i co ważniejsze – odwróciłaby również prognozy. To przy nas – przy pluralistycznej reprezentacji obywatelskiego społeczeństwa – a nie przy jednolitym PiS byłaby szansa konstytucyjnej większości.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Partie dla obywateli, nie obywatele dla partii. Prawybory — demokracja od zaraz!
Otwartych prawyborów żądaliśmy wiosną 2018 roku, spotykając się z przewidywaną odmową liderów partii i z zupełnie niespodziewaną niechęcią mediów – tak silną, że nie ukazał się żaden z nadsyłanych im tekstów na ten temat. Wychodząc 15 kwietnia z kongresu programowego Obywateli RP na dopiero co odzyskane od pisowskich miesięcznic Krakowskie Przedmieście zwołaliśmy tam najdziwniejszą w całym moim dotychczasowym doświadczeniu konferencję prasową. Media zjawiły się w komplecie. Wypowiedzieliśmy adresowane do partii opozycji żądanie prawyborów i protest przeciw zawstydzającej i nieskutecznej praktyce gabinetowych targów dokonywanych ponad głowami wyborców.
Zapowiedzieliśmy wystąpienie z własną listą w następnych wyborach. Ani słowo z tego niezwykle mocnego stanowiska nie przedostało się do opinii publicznej. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem takiego przypadku. Nawet TVP nie wykorzystała okazji, by zacytować ostrą krytykę opozycji, która również wybrzmiała w naszym oświadczeniu.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Prawybory mogą być lekiem na zło polityki PiS
Trzeba powiedzieć, że pomysł stawiania jakichkolwiek żądań „naszym politykom” budził i wciąż budzi lękliwe zaskoczenie nie tylko „elit” – nie tylko więc polityków i doświadczonych w polityce medialnych komentatorów – ale także demokratycznych wyborców. Żądanie prawyborów nie znalazło więc wielkiego poparcia, nie było ono silne nawet wśród naszych sympatyków. Dominowały bezkrytyczne, choć zrozumiałe nawoływania do jedności wokół „najsilniejszego rywala PiS”. Bardzo wyraźnie zaznaczyło się to w prezydenckich wyborach samorządowych w wielkich miastach.
Weźmy Warszawę. Spektakularne zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w pierwszej turze nie jest w stanie wymazać niemal 30 proc. poparcia, które w tym wielkim środkowoeuropejskim mieście uzyskał Patryk Jaki ze swą momentami infantylną, a momentami złowrogo ksenofobiczną kampanią.
Ale jeszcze ważniejsze jest coś innego. Pozostała dwunastka kandydatów zyskała w sumie niespełna 15 proc. głosów, żaden z nich nie osiągnął 3 proc. Podobnie było we wszystkich wielkich miastach, choć np. kandydatura Wałęsy w Gdańsku była klęską – przewidywaną zresztą przez wszystkich, podobnie jak wycofana na szczęście kandydatura Ujazdowskiego we Wrocławiu. Na Trzaskowskiego głosowali w Warszawie wszyscy, którzy nie chcieli głosować na PiS – w tym na przykład zwolennicy kandydującego z SLD Andrzeja Rozenka. Rozenek dostał niewiele ponad 1 proc. głosów. Oznacza to po prostu, że demokratyczni wyborcy rezygnują z wolności własnego wyboru na rzecz wojny z PiS. Wyborcy Rozenka wyszli być może z domów z zamiarem głosowania na niego – ale na miejscu, oko w oko z PiS, krzyżyk postawili przy Trzaskowskim. Trudno się dziwić. Ale coś wypadałoby z tym zrobić, jeśli mamy się wyrwać z „duopolu”, w którym żadna wygrana bitwa nie zapewni nam spokoju.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Panie Jaki, jak się nazywał ten Murzyn?
Co ma dziś zrobić Robert Biedroń, czy ktokolwiek aspirujący do stworzenia w Polsce„trzeciej siły”, oczekiwanej równie silnie jak „jedność w walce z PiS”? W dzisiejszej sytuacji ma dwie możliwości. Może jak Barbara Nowacka zawiesić własne postulaty programowe na rzecz „ważniejszej sprawy” i przystąpić do koalicji z PO. Może wybrać start samodzielny, jak wspomniany Andrzej Rozenek. Rezultat będzie w obu przypadkach ten sam. Nikt nie ma szans w wojnie plemiennych totemów. Propozycja otwartych prawyborów wciąż – jak by nie patrzeć – pozostaje jedyną szansą mogącą zapewnić rzeczywiście wolny wybór obywatelom, a kandydatom dać możliwość skutecznego startu bez ryzyka podzielenia głosów dającego zwycięstwo populistom. To jedyna taka propozycja, którą położono na stole. W dodatku wymierzona jest przeciw tym wadom praktyki partyjnej demokracji, które przesądziły o jej kryzysie i sukcesie populistów w 2015 roku – miałaby więc szansę zmobilizować przynajmniej część tych, którzy zbrzydzeni polityką nie głosują wcale. A bez dodatkowych głosów nie damy rady. Wybory samorządowe pokazały wyraźnie maksymalny poziom mobilizacji.
[sc name=”newsletter” naglowek=” Bądź dobrze poinformowany!” tresc=” Najnowsze informacje o nas, analizy i diagnozy sytuacji w kraju trafią prosto na Twoją skrzynkę!”]
Da się pomyśleć kilka innych rozwiązań, mniej radykalnych niż prawybory, które umożliwiłyby powstanie wspólnej listy, dopuszczając do jej kształtowania wyborców. Wbrew powszechnym wyobrażeniom trzeba do tego nie zgody partyjnych liderów – ona nie nastąpi nigdy, to akurat jest jasne. Udział partii trzeba by było wymusić społeczną presją – trzeba społecznej gotowości do stawiania politykom warunków, zamiast obstawiania, który z nich okaże się zbawcą.
ZOBACZ TAKŻE: Prawybory. Demokracja od zaraz
To prawdopodobnie zbyt trudne zadanie, by dało się je wykonać w dającej się zaplanować perspektywie. Jeśli jednak nie podejmiemy wyzwania, to albo w nadchodzącym roku PiS utrwali władzę, albo ją odda, nieznacznie tylko tracąc w stosunku do PO z koalicjantami. Trudno powiedzieć, który wariant byłby gorszy. Dalsze rządy PiS oznaczają być może nieodwracalną katastrofę ustroju i gospodarki – jasne, że tak i że trzeba robić wszystko, by tego uniknąć. Skutki nieudanych rządów dzisiejszej opozycji mogą jednak oznaczać trudną do wyobrażenia katastrofę w wyborach roku 2023.
Wojna z PiS nie skończy się w wyborach
PiS nie zniknie, choć spodziewane odejście Kaczyńskiego z funkcji prezesa może wiele zmienić. Nie znikną też wyborcy populistów, a tych Obywatele RP poznali prawdopodobnie lepiej niż ktokolwiek inny – bo przypadek sprawił, że to akurat nam, a nie nikomu innemu, przypadło w udziale stać im naprzeciw. Koalicja anty-PiS – jeśli weźmie władzę – wciąż będzie zagrożona. Populiści będą wciąż stali u drzwi. I będą w nie łomotać – znacznie groźniej niż przed 2015 rokiem.
Plemienna wojna PiS z PO przynosić będzie nie tylko cykliczne zmiany władzy na skutek przewag w kolejnych bitwach. Rosnąć będzie amplituda tych wahań. Tak jak obecnej polityki PiS nie da się porównać z tą z lat 2005-2007, tak również„demokratyczna restauracja” będzie musiała mieć przebieg gwałtowniejszy. Trybunał Stanu dla polityków odpowiedzialnych za ustrojowy przewrót to przecież minimum oczekiwanych konsekwencji zmiany władzy. Byłoby jednak skrajną naiwnością sądzić, że wybory z roku 2019 przyniosą zmianę trwałą, jeśli PiS je przegra. W 2023 roku populiści zechcą wziąć odwet jeszcze mocniejszy. Kolejne wstrząsy przybierają i będą przybierać na sile.
Wszystkie zachowania Platformy Obywatelskiej, które wielokrotnie krytykowaliśmy jako tchórzliwe i niekonsekwentne, są przy odrobinie wysiłku całkowicie zrozumiałe.To czysty pragmatyzm, a nie tchórzostwo. Na koniec kampanii samorządowej próbowaliśmy np. akcji wywieszania transparentów z napisem „konstytucja” na budynkach samorządowych instytucji. Proklamowaliśmy tę akcję w budynku Sądu Najwyższego. Gigantyczny transparent zawiesiliśmy tam za zgodzą sędziów i to był najbardziej wymowny znak obronionej niezależności SN od politycznej władzy PiS.
Wezwaliśmy wtedy do obrony instytucji demokracji – a flagi z konstytucją miały być znakiem tego oporu. W Warszawie za zgodą Prezydent wyświetlaliśmy napis na Pałacu Kultury, napis zawisł we Wrocławiu, w Poznaniu, Gdańsku, Sopocie, Gorzowie Wielkopolskimi w kilkunastu gminach Lubuskiego. Politycy PiS dostawali szału, ale byli bezsilni – po raz kolejny dopadł ich „imposybilizm”. Policja nie mogła interweniować. Samorząd pozostaje samorządem – ważny sygnał przed wyborami.
Politycy PO byli jednak znacznie częściej przeciw niż za i akcja nie rozlała się po samorządach w Polsce. Uważano, że tak „radykalna” demonstracja może odstręczyć od głosowania umiarkowanych wyborców. Okazało się więc w ten sposób, że „obrona konstytucji” ma w oczach pragmatycznie kalkulującego polityka wartość nader ograniczoną – jeśli w grę wchodzi ocena sondażowego poparcia, pryncypia tracą na znaczeniu. Cynizm? Owszem, być może. Ale przede wszystkim chłodna analiza zysków i strat.
Skandal z głosowaniem w sprawie projektu Nowackiej zapewniającego dostępność aborcji i realizację kilku innych postulatów kobiecych był inną odsłoną podobnego problemu. Poparcie projektu mogło odstręczać konserwatywną część wyborców PO, jego odrzucenie zniechęcało część progresywną. Dlatego PO odbierało już samo postawienie sprawy jak wymierzony w siebie zamach. Identyczne rozumowanie stało za zamieszaniem wokół Parady Równości zorganizowanej w trakcie kampanii wyborczej w Lublinie. Ubiegający się o reelekcję z poparciem PO prezydent tracił zarówno wspierając Paradę, jak jej przeciwdziałając – obie decyzje niosły ze sobą to samo ryzyko.
Można tak wymieniać bez końca. Ważne, że żaden z tych problemów nie zniknie po zwycięstwie obozu liberałów, jeśli coś istotnego się nie zmieni. Postulaty liberalizacji aborcji będą dla nowej władzy dokładnie takim samym kłopotem, jak dla obecnej są kolejne wnioski Kai Godek. Każda decyzja nieść będzie ze sobą ryzyko utraty części poparcia. Nie tylko tych spraw dotyczyć będzie kłopot. Czegokolwiek istotnego dotkniemy, natychmiast okaże się to punktem zapalnym grożącym utratą władzy i oddaniem jej w ręce populistów. 500 Plus, edukacja, emerytury, służba zdrowia, pensje policjantów, ale również piekielnie trudna sprawa Trybunału Konstytucyjnego, od której wszystko się zaczęło. Za żadną z tych spraw nowa koalicja nie zdecyduje się umierać. Żadna nie zostanie zatem nie tylko rozwiązana – nie da się liczyć nawet na próbę ich podjęcia.
Wynika stąd coś więcej niż tylko wniosek, że całe to powtarzane wciąż od nowa gadanie o tym, że demokrację naprawimy po odsunięciu PiS, jest czystą hipokryzją. W istocie opisana sytuacja powoduje konieczność radykalnie innego zdefiniowania polskiej polityki. Tak, by opisany wyżej rachunek racjonalnie rozumującego polityka zawierał to, czego od demokracji oczekują obywatele – bo to jest w dzisiejszych kalkulacjach zmienna całkowicie nieobecna. Cynizm polityków nie jest tu żadnym argumentem. Ten cynizm nie jest nawet wadą. Dlaczego miałaby nią być skłonność do ulegania sondażom? Ona przecież oznacza gotowość wypełnienia naszej woli. To właśie naszej woli brakuje. Pretensje możemy mieć do siebie. Nie o to, że nas – tęskniących za demokracją – jest za mało. O to, że nie artykułujemy własnych oczekiwań. I pokazaliśmy to w wyborach.
Głosując w Warszawie na Rafała Trzaskowskiego – choć głosowaliśmy z oczywistych powodów i bardzo słusznie – utrwalaliśmy mechanizm, w którym nie program się liczy i w którym demokracja nie ma szans. Wyjścia z tej sytuacji szukać trzeba koniecznie. Powodów myślenia o zmianie paradygmatów jest w rzeczywistości znacznie więcej i spora część z nich wynika z globalnej skali zjawiska, jakim jest kryzys zaufania do partii politycznych i wszystkich instytucji liberalnej demokracji widoczny wszędzie – od Stanów Zjednoczonych poprzez Wielką Brytanię, Francję, nawet Niemcy, cały region Europy Środkowej, a na Włochach kończąc.
Inercja czy rosnący pęd szarży
Jeśli czyjakolwiek wiara w „zjednoczenie opozycji” zdołała przetrwać wybory samorządowe, to nieprzyjemne odgłosy, które do zdumionej publiczności dotarły w trakcie niezupełnie udanej próby połknięcia Nowoczesnej przez PO, musiały rozwiać resztki złudzeń. Wydaje się, że racjonalnie myślące kierownictwo PO wyciągnęło wnioski z warszawskich wyników wyborów prezydenckich. Czy szeroka koalicja powstanie, czy nie – pokazała Warszawa – ludzie i tak zagłosują na Trzaskowskiego. Sądzę, że właśnie tego dowiedział się Grzegorz Schetyna, a brawa za twardą rękę dostaje z tej okazji od wielu publicystów z Tomaszem Lisem na czele. Po co oddawać „biorące miejsca” komukolwiek, skoro ludzie i bez tego zagłosują jak głosowali w Warszawie? Sądzę, że Schetyna stawia więc w rozmowach z innymi partiami warunki zaporowe. Jeśli koalicja jest mu do czegokolwiek potrzebna, to raczej jej pozór.
Równocześnie waga polskich problemów – choćby tych pobieżnie tu już wymienionych: prawa kobiet, 500 Plus, emerytury, służba zdrowia, edukacja, odbudowa sądów i innych zdemolowanych przez PiS instytucji, zabezpieczenia trwałości ustroju – wszystko to domaga się sejmowej większości i realnego mandatu konstytucyjnego dla twórców koniecznej w Polsce reformy. Idący inercją po wyborach w Warszawie Schetyna takiego mandatu nie uzyska nigdy. Jeśli wygra – co jest możliwe – czeka nas okres rozpaczliwych dążeń pozostania przy władzy, który musi się skończyć nieszczęściem.
Najbardziej prawdopodobny scenariusz wyborczego roku 2019 jest właśnie taki. Nie robiąc niczego ani po stronie partyjnej, ani obywatelskiej, jednak rozpędem doczołgamy się odsunięcia od władzy PiS. Na chwilę oszalejemy ze szczęścia. Jak ów sprzedawca marchwi, który został milionerem.
Wyzwania roku 2019. Plany?
Ta inercja opisuje skalę stojących przed nami wyzwań. Czy mamy ochotę je podjąć, czy nie, wypada je podsumować. Po trzech latach rządów PiS partie opozycji pomimo wyraźnie formułowanych oczekiwań nie zdołały i nawet nie spróbowały:
- Przełamać partyjnego egoizmu i zbudować koalicji demokratów na tyle szerokiej, by zdobyć potencjalnie łatwo osiągalną, wyraźną przewagę wobec populistycznego żywiołu kontrolowanego dzisiaj przez PiS – list w wyborach wystawiamy i nadal będziemy wystawiać wiele, bezmyślnie obniżając nasze szanse;
- Sformułować programu naprawy państwa i takiej jego reformy, by demokracja w Polsce nie przeczyła deklarowanym wartościom, by akceptację obywateli uzyskał ustrój należącego do nich państwa i by populistyczne przewroty oraz prawne zamachy stanu nie były w Polsce możliwe;
- Zreformować własnego ustroju, zasad i kryteriów podejmowania decyzji, rozstać się z aroganckim wodzostwem i otworzyć się na udział obywateli w formułowaniu polskiej polityki – demokratyzacja partii politycznych jest jednym z istotnych „bezpieczników demokracji” i z tego powodu jest jednym z zadań najpilniejszych.
Instytucje i ruchy obywatelskie mają na sumieniu podobnie wielką co do skali listę zaniedbań:
- Okazały się niezdolne do wspólnego działania, w niektórych przypadkach do prostej solidarności;
- Nie podjęły próby sfomułowania brzegowych warunków własnego sukcesu – po których spełnieniu cele ich protestu po prostu zostaną osiągnięte. Nie sformułowały też takiego katalogu demokratycznych norm i praktyki ich politycznej realizacji, który w jasny sposób obowiązywałby wszystkich w polskiej polityce – również partie opozycji;
- Nie podjęły próby sformułowania programu działania i strategii jego realizacji;
- Choć odegrały i wciąż odgrywają niezwykle ważną rolę w polskiej polityce, w tym również w kampaniach wyborczych, okazały się niezdolne do podmiotowego wpływu na kierunki polskiej polityki i wciąż pełnią rolę „mięsa armatniego” w plemiennej wojnie niszczącej kraj i odbierającej nadzieje na trwałą demokrację.
Biję się przede wszystkim we własną pierś. Choć w mijającym właśnie 2018 roku Obywatele RP zdołali sformułować własny program, który powyższe warunki wypełnia, choć pokazaliśmy strategię skutecznej walki z władzą o praworządność i choć jasno wyraziliśmy twarde oczekiwania w stosunku do polityków „po naszej stronie”, nie zdołaliśmy ani spowodować żadnej publicznej dyskusji, wpływając na inne niż własne środowisko, ani również wykrzesać z samych siebie potencjału świadomej i konsekwentnej realizacji określonych w naszym własnym programie celów. Woleliśmy – to zrozumiałe – stawać na drodze defilującym w Warszawie i innych miastach faszystom, niż stać z pikietą pod zarządami partii opozycyjnych, domagając się od nich spełnienia minimalnych standardów demokracji.
Oczywiście byliśmy i pozostaniemy obecni – na ogół przecież w pierwszej linii walki o najbardziej podstawowe wartości ludzkiej wspólnoty: o poszanowanie praw człowieka przeciw wzbierającemu wciąż żywiołowi totalitarnemu. Chcę jednak – jeśli mi wolno – wyraźnie przestrzec tych z nas, Obywateli RP, którzy w zrozumiałym przywiązaniu do oczywistej czystości obrony wartości podstawowych, chcieliby pozostać na pozycjach apolitycznego, dystansującego się od polityki ruchu protestu. Pozostając wyłącznie w tej formule, osuwamy się w poparcie „najsilniejszych kandydatów” w wyborach. Przyczyniamy się do faktycznej likwidacji z wolności wyboru na rzecz plemiennej wojny. Chcąc nie chcąc, efektywnie wspieramy tych w polskiej polityce, którzy bezceremonialnie połykają przystawki i odmawiają wyborcom prawa do formułowania twardych warunków politycznego poparcia.
[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Dorzuć swoją cegiełkę do walki o demokrację i państwo prawa!” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]
Pierwszym, najpilniejszym i najtrudniejszym zadaniem jest więc uświadomić sobie i współobywatelom, że presja społeczna należy się w demokracji wszystkim politykom, bo bez niej demokracja – definicyjnie – nie działa. Musimy uświadomić sobie i innym próżność nadziei na uczciwych polityków, którzy zajmą miejsce PiS i zaprowadzą demokrację. Demokracja bez obywateli nie istnieje. To oksymoron. Demos to między innymi my,na pewno bardziej my niż „oni” – politycy. Albo nauczymy się stawiać żądania „naszym politykom” – jeśli trzeba, równie twardo jak je stawiamy przeciwnikom – albo po prostu przegramy wybory 2019 roku, choćby wygrali w nich „nasi”.
W styczniu i lutym 2019 roku Obywatele RP spróbują w 13 okręgach wyborów europarlamentarnych doprowadzić do powstania międzyśrodowiskowych, międzyorganizacyjnych i międzypartyjnych komitetów społecznych, które zdecydują o tym, w jaki sposób obywatelskie społeczeństwo weźmie udział w wyborach, wyznaczając w nich kandydatów i określając minimalny standard oraz warunki obywatelskiego poparcia.
Jeśli pomysły uchodzące za radykalne, jak prawybory, czy panele obywatelskie, okażą się niemożliwe, jeśli po raz kolejny niespełnionym marzeniem pozostanie wspólna lista demokratów, minimalnym warunkiem, do którego spełnienia będziemy chcieli doprowadzić, będą publiczne, transparentne wysłuchania tych kandydatów – wszystko jedno, na czyich listach się pojawią – którzy będą chcieli uzyskać społeczne, a nie tylko partyjne poparcie. Zrobimy to uczciwie – nie wszyscy kandydaci to poparcie uzyskają. Kazimierz Ujazdowski nagrodzony miejscem na liście w zamian za próbę poparcia PO we wrocławskich wyborach samorządowych – taki deal na akceptację szans raczej nie ma.
Wykorzystamy do tego cały nasz autorytet i zgromadzone z trudem poparcie szanowanych wciąż wybitnych Polaków.
Warto
Na koniec osobiste życzenia i osobista deklaracja. Napisaliśmy w programie Obywateli RP, że „idealizm jest dziś pierwszą potrzebą realistów”. To zdanie pojawiło się w kontekście wiarygodności, która jest najpoważniejszym deficytem pogrążonej w globalnym kryzysie demokracji. I w szczególności partii politycznych, w których wyborcze deklaracje nie wierzy już nikt rozsądny i to z tej niewiary wynikają wciąż budzące się i wciąż słabnące nadzieje na „trzecią siłę”, na„polityczną świeżość”, „polskiego Macrona”, czy Tuska na białym koniu.
Wszelkie konkretne, zapisane w naszym programie postulaty w rodzaju prawyborów, wymuszających demokratyzację i lojalność wobec wyborców a nie karier w partyjnych aparatach – uchodzą za utopijne. Cóż, jesteśmy walczącym ruchem obywatelskim – ocieranie się o utopie w imię ważnych dla nas idei jest po prostu naszą rolą.
Wśród osiągniętych przez nas celów jest np. zapisany w naszym programie z 2018 roku postulat kontroli konstytucyjności w sądach powszechnych – zwłaszcza w przypadkach, w których chodzi o prawa obywateli w zderzeniu z organami władzy. To się wydarzyło. Pamiętam własne rozmowy z prawniczymi autorytetami, które prowadziłem na przełomie lat 2015/2016, rozważając sens akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa. Bez ani jednego wyjątku wszyscy moi rozmówcy odmawiali racji pomysłowi, by przed zwykłym sądem dociekać, czy i w jakim stopniu ustawa narusza moje konstytucyjne prawa. Mówiono o domniemaniu konstytucyjności i wielu podobnych rzeczach. Byli wśród ówczesnych moich rozmówców również niektórzy z tych adwokatów, którzy nas dzisiaj w takich sprawach skutecznie bronią. Zrealizował się postulat niemożliwy do zrealizowania.
Nam nie wolno patrzeć w kategoriach realizmu, który próbuje nam narzucić świat„dorosłej polityki”. Nie wolno nam kalkulować szans na sukces. Jak niepoprawni optymiści musimy się kierować wartościami. W rzeczywistości ruchu społecznego jest z wielu względów tak jak w społecznej rewolucji. Tu się przegrywa niemal zawsze. Bo kiedy wygrywamy, możemy po prostu wrócić do domów i naszych normalnych zajęć. To się wreszcie wydarzy na pewno. Dla mnie ta świadomość całkowicie równoważy pesymizm wszystkiego, co napisałem wyżej. Bo to po prostu nie był pesymizm. To realistyczna świadomość celów i głębokości przemiany, o którą nam chodzi. Ta przemiana nastąpi na pewno.
Napisałem też po drodze o apokalipsie globalnego ocieplenia, która wszelkie nasze polskie problemy po prostu unieważni – jak twierdzą ci, którzy ostrzegają przed klimatyczną zagładą. Obawiam się, że mają rację. W tym sensie, że walka o klimat jest już przegrana. Że za parę lat ruszy łańcuch niepowstrzymanych zjawisk i skończy się znany nam dzisiaj świat. Może nawet nikt tego nie przeżyje – jak to przekonująco prognozują niektórzy. Mam w tej sprawie komentarz intymny wręcz, nie tylko osobisty.
Również w takiej perspektywie pozostaję mianowicie optymistą – wbrew wszystkim pesymistycznym ocenom wypowiedzianym powyżej. To dlatego, że życie ma dla mnie sens zawsze – również wtedy, kiedy go już zostaje zaledwie 5 minut: bo to jest nadal całe życie, które przed sobą mam. Tak samo chcę je przeżyć dobrze. Dla mnie więc nawet apokaliptyczna perspektywa końca świata nie unieważnia niczego. Zanim się wszyscy usmażymy w upale lub utoniemy w potopie jest dla mnie ważne, co będzie, kiedy na Europę i również na Polskę ruszą setki milionów uciekinierów z Afryki, którą to my – nie oni – skazaliśmy na zagładę. Nie jest mi wszystko jedno, czy do tych ludzi będziemy strzelać, czy będziemy trzymając ich za ręce czekać aż się dopełni los.
Wszystkim życzę, aby w nadchodzącym 2019 roku umieli odnaleźć sens. Zwykle się życzy sukcesu, on by się oczywiście wszystkim nam przydał, ale sens tego, co w życiu robimy, jest zdecydowanie cenniejszy.
Paweł Kasprzak
fot. Aleksandra Perzyńska
Powtórzę po raz enty. Prawybory same w sobie nie są utopią, są sprawdzonym i skutecznym instrumentem wewnątrzśrodowiskowej demokracji. Utopią jest domaganie się wejścia w prawybory od partii nomenklaturowych, które organicznie są wrogiem jakiejkolwiek demokracji, wewnątrz i w państwie. To narusza ich podstawę egzystencji. To tak jakby domagać się od organizacji mafijnych wprowadzenia otwartej księgowości i pełnej jawności działalności.
O prawybory nie należy partii nomenklaturowych prosić, lecz trzeba je zacząć samemu, na dole organizować. Jak trzeba to jako alternatywa dla „partii politycznych” z opcją oferty wolnego udziału w nich organizacji społecznych i „partii politycznych”, co może być atrakcyjniejsze dla tych mniejszych, a w przypadku sukcesu organizacyjnego i powstania prawdziwej alternatywy również dla tych większych. Myślę, że jest to zasadniczy błąd taktyczny lub strategiczny ORP. To że przykleja się do z natury antydemokratycznych partii nomenklaturowych, zamiast próbowania stworzenia oddolnej alternatywy opartej na paradygmatach demokratycznych. Prawybory to przede wszystkim kwestia oddolnej organizacji wolontariuszy na rzecz demokracji na szczeblu lokalnym, co najmniej statystycznego powiatu (w Polsce odpowiadającego normie przedstawicielskiej w wyborach do Sejmu). Można powiedzieć, że bez co najmniej 100.000 ludzi zorganizowanych w 460 autonomicznych okręgach prawyborczych mowa o jakichkolwiek prawyborach nie ma większego sensu.
Kiedyś apelowałem o próbę tworzenia takich struktur przy okazji wyborów samorządowych na rzecz przyszłych wyborów do Sejmu. Podobnie postulowałem też potraktowanie wyborów do PE jako pomocniczy środek w dążeniu do właściwego celu. Chociaż wybory do PE są technicznie ze wszystkich najtrudniejsze. Zamiast tego mamy w kwestii prawyborów tylko próżne „błagania” do „polityków” o podjęcie działań będących wbrew ich naturze i egzystencjalnym interesom. To jest droga donikąd.
W tym kontekście jednak pochwalę pomysł inicjatywy udziału w PE, który przewiduje elastyczne opcje publicznych wysłuchań kandydatów na europarlamentarzystów. To jest bliskie mojej idei opcji konkursowej, która szczególnie w wyborach do PE ma pewne walory organizacyjne i merytoryczne.
Przy okazji polecam: https://nowakonfederacja.pl/raport/wybory-samorzadowe-2018/
Ten pełny patosu i megalomanii elaborat jest równie żałosny, jak i tzw. ruchy obywatelskie nie posiadające żadnego, powtórzę to jeszcze raz, żadnego programu poza jaskiniowym antypisizmem.
Gdybyście chociaż raz zorganizowali jakikolwiek, chociażby jeden protest, podczas rządów poprzedniej, pożal się Panie Boże, koalicji, to może stalibyście się chociaż trochę bardziej wiarygodni.
Proroctwa w stylu „PIS prawdopodobnie przegra wybory” są równie prawdopodobne jak to, że wasze szumne protesty miały wpływ na to, co w Polsce wydarzyło się.
No cóż, immanentną cechą polskiej polityki jest niestety „mania grandiosa”.
Mam nadzieję, że rok 2019 skutecznie was wyleczy z tej choroby i za rok nikt już nie będzie pamiętał o tzw. obywatelach.
ja będę pamiętał
Ja też będę pamiętał.
Wiele przemyśleń z mojej strony przy podsumowaniu tego roku, do tego przemyślenia Pawła.
Nie spodziewałem się takiej klasy po europośle Lewandowskim.
Kierowanie się wartościami – tak, zawsze, ale z pesymistycznym ocenianiem realiów.
Lewandowski wypowiedział to, co myślało bardzo wielu polityków PO. Kampania o sądy — jeśli im była potrzebna do czegokolwiek — to jako argument do wykorzystania przeciw PiS w kampanii wyborczej. Moim zdaniem nie świadczy to o nich źle. Mają po prostu taką ocenę sytuacji i często jest to ocena trafna, Być może w sprawie sądów też była — być może naprawdę na ich obronie angażującej instytucje UE więcej można było stracić (np. w poparciu wyborców), niż zyskać. Jeśli tego rodzaju kalkulacje polityków, czynią z polityki grę pozorów, to nie dlatego, że politycy są cyniczni, ale dlatego, że jako wyborcy te pozory akceptujemy. To przede wszystkim chcę powiedzieć.
Naprawdę przecież — to żadna tajemnica, tylko ogólnodostępna informacja — zaledwie sześcioro z nich głosowało za Art. 7. Pozostali uznali, że byłoby to głosowanie „przeciw Polsce”, albo, że tak zostałoby to przedstawione przez PiS, jego propagandę i właśnie tak odebraliby to wyborcy. Również publiczna była informacja o tym, że władze partii „rozważają konsekwencje” tego ich głosowania.
Fakty są przecież takie, że każdej partii zależy zwłaszcza na tym, by nie stracić tych „nieprzekonanych”. Przekonani wybaczą tego rodzaju „niekonsekwencje”. Może więc czas, żeby wybaczać przestali. To nie jest proste, ryzyka są wielkie, na tym właśnie opiera się partyjny szantaż, któremu jesteśmy poddani. Ale właśnie na to coś trzeba poradzić koniecznie. Stąd więc — między innymi — nasza propozycja prawyborów. Musi być przestrzeń na głosowanie za lub przeciw liberalizacji aborcji, za twardym lub miękkim kursem europejskim, za lub przeciw 500+ itd. — bez ryzyka dzielenia głosów i oddawania władzy PiS-owi. Może da się pomyśleć inne rozwiązanie — ale jak dotąd na stole nikt niczego takiego nie położył.
Kto akceptuje, ten akceptuje. Ja już dawno zdecydowałem, że w życiu nie zagłosuję w partyjnych niedemokratycznych wyborach na żadną partię polityczną.
Tu się prawdopodobnie nieco różnimy perspektywą. Ordynacja wyborcza powinna ulec zmianie. To wiemy obaj, choć ja nie jestem pewien, czy znam rozwiązanie rzeczywiście dobre — wiem tyle, że to powinno być przedmiotem poważnej obywatelskiej debaty. Prawybory są rozwiązaniem, które podobałoby mi się w rozwiniętej demokracji, natomiast wcale nie uważam, że muszą być jej niezbędnym elementem — to jest być może jedna z różnic między nami.
Międzypartyjne prawybory są natomiast moim zdaniem z bardzo wielu względów potrzebne właśnie teraz, kiedy trwa wojna z PiS, w której skapitulować przecież nie wolno. Bo są w tej sytuacji jedynym sposobem dania wolności wyboru nam, „demokratom”. Bo są jedynym skutecznym i jedynym akceptowalnym sposobem stworzenia silnego bloku zdolnego uzyskać potrzebną większość (większą niż zwykła większość). Bo to jest również jedyny sposób wyłonienia jakiejkolwiek „trzeciej siły”, która inaczej nie ma jak się pojawić w plemiennej wojnie. Bo nie ma innych propozycji obudzenia aktywności obywatelskiej uśpionej beznadzieją fikcyjnej demokracji. Bo to jest jakiś sposób wywierania presji na partie, które same z siebie nie zechcą się zreformować.
Jak mają wyglądać procedury demokratyczne kiedyś tam, docelowo, ja nie jestem pewien. Nie samą ordynacją załatwimy sprawę, bo problem jest kulturowy, wpływ mediów i ich wciąż się zmieniający kształt jest tu decydujący. Sam model kandydowania i wyboru budzi w tej sytuacji zastrzeżenia, bo preferuje rozmaite patologie, sprzyjając selekcji albo negatywnej, albo przynajmniej przebiegającej nie według tych kryteriów, których trzeba do rządzenia krajem. Rozmaite modele demokracji deliberatywnej — niektóre nieźle zbadane — nadawałyby się tu lepiej.
W dzisiejszej konkretnej sytuacji na przykład panele obywatelskie byłoby przeprowadzić łatwiej niż prawybory. Ale one w naszej mizernej świadomości społecznej są jeszcze mniej znane niż prawybory i wydają się kompletnie egzotyczne. I przy tym w o wiele mniejszym stopniu angażują — a to jest jedną z bardzo pilnych i ogromnych potrzeb.
Panie Pawle, gratuluję i serdecznie dziękuję za ten tekst. W zasadzie niczego nowego Pan nie powiedział: dla analitycznie oceniających otaczająca nas rzeczywistość wszystko to było od dawna oczywiste. Ale spójność Pana analizy i przenikliwy obraz, jaki Pan nakreślił, robi wrażenie i przybliża wyzwania, wobec których stoimy. Myślę bardzo podobnie i też o tym czasem piszę, ale nie stać mnie na tak przenikliwą analizę: wyrzucam z siebie emocje, to co boli tak do głębi trzewi. A szczególnie, tak dwoma rękami, podpisuje się pod cytowanym przez Pana motto Waszego programu: „idealizm jest dziś pierwszą potrzebą realistów”. Pozdrawiam bardzo serdecznie