Senat RP – wyborczy eksperyment myślowy
Przyspieszone, czy nieprzyspieszone, wyobraźmy sobie te wybory. Gdyby wybory do Senatu miały się odbyć dzisiaj, opozycja powinna umieć wygrać co najmniej 95 mandatów, oddając PiS najwyżej pięć z nich. Jeśli tego nie zrobi, liderzy opozycyjnych partii zasługują na odejście w niesławie w wieczną niepamięć
Uroki JOW i historyczna wygrana dawnej „Solidarności”
Wybory
do Senatu są większościowe. Takie, jakich się kiedyś domagał Kukiz, widząc w
tym nadzieję
Jak to zrobić? Przyzwyczajeni do ukształtowanego tradycją ostatnich lat partyjnego myślenia politycy i komentatorzy mówią bez większych wahań po chwili zastanowienia: okręgi we wschodniej Polsce trzeba by oddać PSL, gdzieniegdzie w zachodniej części, być może w Lubuskiem, niech jednego lub dwóch kandydatów wystawi SLD, resztę niech obsadzi PO, lub – niech będzie – KO. Dlaczego tak? Bo to są potencjalnie najmocniejsi kandydaci w tych okręgach. Skąd to wiadomo? Z sondaży i wyników poprzednich wyborów. Cóż, można i tak. Dawno tego nie spróbowaliśmy, choć mocne poszlaki wskazują, że wynik mógłby być w takim wariancie słaby.
Komu oddać którą część Polski?
Rzecz bowiem w tym, że określenie „oddać okręgi” tej lub innej partii jest językowym lapsusem, z którego polityczni zawodowcy nawet nie zdają sobie sprawy. Nikt z nich serio nie traktuje już zapisanej w Konstytucji prawdy, że okręgi wyborcze należą po prostu do wyborców i żaden partyjny lider nie może ich tak sobie „oddać” drugiemu w ramach umowy zawartej po partyjnych negocjacjach. Nie wiedzą, jak bardzo „oddawanie biorących miejsc” obraża wyborców i odbiera im poczucie sprawstwa we własnym państwie.
[sc name=”newsletter” naglowek=” Bądź dobrze poinformowany!” tresc=” Najnowsze informacje o nas, analizy i diagnozy sytuacji w kraju trafią prosto na Twoją skrzynkę!”]
Powinno to być dość oczywiste, jakkolwiek nieoczywiste się stało: najprostszym, najbardziej wiarygodnym i najprecyzyjniejszym sposobem sprawdzenia poparcia jest po prostu głosowanie: wolne, równe, bezpośrednie i tajne. W sytuacji wyborczej wojny z PiS rzeczywisty wolny wybór nie jest możliwy w czasie właściwych wyborów. Taki wybór, jeśli ma się odbyć rzeczywiście, możliwy jest wyłącznie przed oficjalnymi wyborami: w momencie ustalania, który z wystawianych przeciw PiS kandydatów jest rzeczywiście wybierany najchętniej nie przez liderów, ale przez głosujących obywateli. Można to zrobić w międzypartyjnych prawyborach, w których wyborcy głosują, jak to się zwykle odbywa w wyborach, wybierając zwycięzcę spośród zgłoszonych przez partie kandydatów. Ale można to zrobić w drodze obywatelskich paneli, w których głosują reprezentatywne i stosunkowo niewielkie liczebnie próby. Pomyśleć się da o konwencjach wyborczych lub o systemie publicznych wysłuchań kandydatów z procedurą wyłaniania z udziałem obywateli tych, których ostatecznie wystawimy.
Dwóch zgorzkniałych facetów u władzy
Po co ten cały trud, skoro da się podzielić „biorące miejsca” zgodnie z sondażami? Ano, z przeproszeniem wszystkich demokratów, po to, by wyborcom dać wybór, zamiast z nich czynić „mięso armatnie” w wojnie z PiS. Również po to, by zapewnić wystawianym przez demokratów ludziom rzeczywisty mandat społeczny, a nie jedynie rekomendację ich partyjnych szefów. By uczynić ich kandydatury wiarygodnymi. By nikt nie dzielił Polski między partie i nie wyznaczał „stref wpływów” – bo to właśnie tego rodzaju praktyki napędzają zwolenników populistom w rodzaju Kukiza, albo odbierają ludziom wiarę w demokrację i ochotę do udziału w wyborach. Po to, by władzę w Polsce sprawował Naród, jak o tym mówi Art. 4. Konstytucji RP – znów proszę o wybaczenie wielkich słów tych wszystkich, z którymi od 3 lat bronimy Konstytucji. Byśmy uwierzyli, że naprawdę decydujemy w wyborach, byśmy do nich poszli masowo i z przekonaniem. By wygrać Senat w całości, powierzając mu funkcję strażnika nad prawem uchwalanym w Sejmie.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Społeczne Komitety Wyborców. Obywatelski głos w eurowyborach
Ten myślowy eksperyment polecam wszystkim jako prostą wprawkę przed czekającym nas dalszym ciągiem tego wyborczego maratonu, który zaczęliśmy w nie najlepszym stylu wyborami samorządowymi, choć przecież mogło być znacznie gorzej. W tych myślowych wprawkach, do których zapraszam, proszę w istocie o rzecz nietrudną i bardzo podstawową. O to, by głos w wyborach oddać wyborcom. Bo póki trwa wojna, w której głosujemy przeciw PiS (a wyborcy PiS głosują przeciw PO), głos należy w rzeczywistości nie do nas, a do dwóch niemłodych już panów, których w dodatku nikt w Polsce nie lubi i którzy ścigają się o pierwszeństwo w rankingach niechęci i braku zaufania.
[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Buduj z nami patriotyzm obywatelski” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]
Gdyby się udało wygrać w Senacie, to byłby już jakiś krok do przodu. Taki koalicyjny Senat! Marzenie!
Senat jest kiepskim polem do eksperymentów myślowych o czymkolwiek. Z tych oto powodów:
– To instytucja zbędna, fasadowa, bez znaczenia ustrojowego. Senat o niczym nie decyduje i nie „strzeże” procesu stanowienia prawa. Co najwyżej ten proces komentuje, no i moźe, ale tylko za zgodą sejmu wprowadzać poprawki. W praktyce czasem na lepsze, czasem na gorsze.
– Wybory do senatu przeprowadzane są jako nieznaczący dodatek jednocześnie i w cieniu wyborów do sejmu. Cała kampania jest podporządkowana wyborom do sejmu, również ustawowe reguły finansowania dotyczą głównie sejmu. W tej sytuacji jest to tylko dalsze część plebiscytu partyjnego i wyniki w zasadzie zawsze odzwierciedlają odbicie wyborów sejmowych. Z osobną procedurą spersonalizowanych wyborów większościowych nie ma to nic wspólnego. Tu nie można wysuwać żadnych sensownych analogii i porównań.
– Obok tych zasadniczych faktów są jeszcze drobiazgi, takie jak nadmierna wielkość i skrajne różnice w wielkości okręgów wyborczych (nawet do trzykrotności), co nie pozwala porównywać tych wyborów do klasycznych wyborów jednomandatowych w wymiarze europejskim (do USA i Indii możnaby je już porównywać)
To wszystko prawda, ale psychologiczne zwycięstwo też ma znaczenie