Miesiąc temu na Krakowskim Przedmieściu
Zbliża się 10 czerwca i znowu Obywatele RP stają na Krakowskim Przedmieściu. Oto, co zdarzyło się niektórym z nich podczas poprzedniej miesięcznicy. Historia Tadeusza, Jolanty, Wojciecha i Magdaleny
Tadeusz
Tadeusz Jakrzewski, jeden z najstarszych stażem i najbardziej aktywnych Obywateli RP, przewidywał, że będzie miał popołudnie 10 maja pełne emocji, ale nie sadził, że przeciągną się one do dnia następnego.
Około godziny 16, wraz z kilkoma innymi członkami ruchu, pojawił się w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, który to fakt został dostrzeżony przez ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy policji, stojących na skrzyżowaniu z ulicą Trębacką. Rzucała się też w oczy duża liczba policjantów umundurowanych. Obstawiali między innymi wejście restauracji Czysta Ojczysta, w której usiadł Tadeusz wraz z ośmiorgiem przyjaciół.
Początkowo zamierzali przeczekać tam aż do rozpoczęcia wieczornej „miesięcznicy”, obserwując jednak wzmożone gromadzenie się policji w okolicy lokalu stwierdzili, że taka konspiracja przestała mieć sens. Cała dziewiątka wyszła na zewnątrz i ostentacyjnie zaczęła przechadzać się wzdłuż ulicy, co wywołało niezwykłą nerwowość sił porządkowych. Jeśli ktokolwiek oddalał się od grupy natychmiast miał asystę w postaci dwóch – czterech policjantów. Dotyczyło to szczególnie najbardziej rozpoznawalnych Obywateli RP, Wojciecha Kinasiewicza i Pawła Kasprzaka.
Zabawa ta trwała prawie do dwudziestej, kiedy to msza w katedrze już się zakończyła i stylizowany na procesję religijną pochód ruszył w stronę Pałacu Prezydenckiego. Coraz więcej funkcjonariuszy towarzyszyło Obywatelom RP przechadzającym się po Krakowskim Przedmieściu w różnych konfiguracjach osobowych. Po kilku minutach Tadeuszowi udało się urwać „opiekunom”. Doszedł do kina Kultura, zawrócił i ruszył w stronę reszty grupy. Nagle, jak na rozkaz, grupami po kilku, funkcjonariusze rzucili się w stronę pozostałych Obywateli RP, rozpoczęło się tak zwane „legitymowanie”, przeciągające się w niektórych wypadkach ponad godzinę. Nim nikt się nie interesował. Zauważył, że oprócz niego poza grupą znalazła się jeszcze Maria.
Widać czoło pochodu, gdy z Marią ruszyli w stronę pałacu. Na wysokości kina Kultura zatrzymali się, oczekiwali na sposobność wejścia w środek marszu. Przedstawiał on osobliwy widok, bo znaczną jego część stanowili policjanci: szli czwórkami na czele, a także po bokach. Tadeusz przeczekał chronione przez umundurowanych czoło procesji i razem z Marią weszli w jeden z pierwszych szeregów. Po dotarciu na wysokość tablic przywitał się uprzejmie z doskonale mu znanym od ponad roku organizatorem miesięcznic smoleńskich Cezarym Jurkiewiczem, który kierował nadciągających ludzi w stronę barierek. W tym momencie dołączyła do nich Kinga, którą już po 40 minutach skończyli legitymować funkcjonariusze i także weszła w tłum „smoleńskich”.
Miesięcznica rozpoczęła się jak zwykle od odegrania Mazurka Dąbrowskiego. Do Tadeusza Jakrzewskiego podeszło czterech policjantów mówiąc, że został wskazany przez organizatora jako osoba niepożądana, więc powinien opuścić zgromadzenie. Tadeusz poprosił policjantów, by z szacunku dla wciąż brzmiącego hymnu narodowego powstrzymali się na jego czas od wszelkich czynności służbowych i oddali honory. Prośbę tę musiał powtarzać trzykrotnie, ale w końcu odniosła ona skutek.
– Organizator nie życzy sobie pana – usłyszał znowu wraz z ostatnią nutą.
– A jak się on nazywa? Pytanie to spowodowało lekkie zamieszanie funkcjonariuszy. Nie wiedzieli.
– Musimy pana wylegitymować – wybrnął jeden z policjantów.
– Na jakiej podstawie? – Tadeusz Jakrzewski znał doskonale przepisy dotyczące czynności policyjnych.
Funkcjonariusze nie przejmowali się nimi szczególnie. Gdy Tadeusz zażądał podania nazwiska i numeru służbowego legitymującego policjanta, został zdecydowanie chwycony za ramiona, a gdy chciał usiąść na ziemi, wyniesiony za róg ulicy Ossolińskich.
Tam rozmowa trwała dalej. Tadeusz konsekwentnie domagał się danych policjanta próbującego go legitymować. Bez skutku. Wreszcie wyciągnął dowód i trzymając w prawej dłoni okazał go policjantowi, który zaczął spisywać informacje. Anonimowy funkcjonariusz był coraz bardziej rozdrażniony. Ponawiał żądanie przekazania mu dokumentu do rąk własnych, czego Tadeusz odmawiał. Po kilku minutach policjant próbował wyrwać dowód siłą – wykręcono mu ręce i odebrano dokument.
Tadeusz postanowił zgłosić kradzież dowodu przez nieznanych sprawców, ruszył w stronę wyższego rangą funkcjonariusza, którego zauważył nieopodal. Został zablokowany i szturchnięciami próbowano zmusić go do pozostaniu na miejscu. Po którymś szturchnięciu, odwrócił się do legitymującego go wcześniej funkcjonariusza mówiąc „Jeszcze raz mnie pan szturchnie, a dam panu w… ucho!” Założono mu kajdanki i od razu zarzucono stosowanie przemocy w stosunku do funkcjonariusza. Próbowano zmusić do stania twarzą do ściany, czego odmawiał, więc co chwila był szturchany. Wreszcie zamknięto go w „suce”. Policjanci przeszukali jego plecak, a po kilkunastu minutach, nadal skuty, został przewieziony na komendę przy Wilczej.
Na komendzie Tadeusza poddano rewizji osobistej i badaniu alkomatem. Spotkał tam również Jolantę, która została zatrzymana w związku ze swoim protestem w katedrze.
Już po północy zaprowadzono go na piąte piętro. Siedząc na korytarzu stał się świadkiem składania zeznań przez funkcjonariusza, który wystąpił w charakterze pokrzywdzonego w akcje oskarżenia, oraz drugiego, w roli świadka całego zajścia. Obaj funkcjonariusze często przechodzili z pokoju do pokoju. Można było wręcz odnieść wrażenie, że uzgadniają zeznania, co byłoby o tyle dziwne, że całe zajście było filmowane przez jednego z interweniujących funkcjonariuszy. Niezrozumiały był również fakt, że spośród czterech funkcjonariuszy, tylko jeden okazał się być świadkiem.
Po mniej więcej godzinie na komendę przybył adwokat, z którym Tadeusz zamienił kilka zdań. Na zakończenie ponownie doszło do małej scysji z rzekomo poszkodowanym funkcjonariuszem, który bezskutecznie próbował nakłonić Tadeusza do podpisania protokołu przeszukania. W protokole znajdowało się zdanie, że wyraził zgodę na przeszukanie plecaka, co było kłamstwem. Tadeusz powiedział mu to w oczy, co mocno zdenerwowało policjanta. Koledzy zdołali go jednak uspokoić, a Tadeusz, ponownie skuty, został przewieziony na „dołek” na Żytniej.
Nie było to dla niego zupełnie nowe doświadczenie, aczkolwiek nie przypuszczał, że spotka go to kiedykolwiek w wolnej Polsce. Stwierdził, że w porównaniu do lat osiemdziesiątych niewiele się tam zmieniło, acz ogólnie było czyściej i funkcjonariusze byli zdecydowanie bardziej uprzejmi. Jedzenie było niemal równie niedobre.
Następnego dnia dopiero około siedemnastej został przewieziony na Wilczą, gdzie przedstawiono mu zarzut. Po chwili został zwolniony. Przed wyjściem czekali na niego przyjaciele.
Jolanta
Jolanta zdecydowała się działać sama i bez porozumienie z nikim – całkowicie na własny rachunek. Do Bazyliki św. Jana weszła wcześnie, obawiała się, iż później nie będzie miejsca. Niepotrzebnie – tłumów nie było, a i tak okazało się, że około piątej wszystkich wyprosiła ochrona. Później każdy wchodzący był dokładnie rewidowany. Ochrona kazała nawet napić się jej z napoczętej butelki wody, co wydawało jej się już kompletnie absurdalne – czy ona tam miała wnosić? Truciznę? Mimo dokładnego przeszukania torebki udało jej się wnieść mały transparent z napisem „Nie łam Konstytucji” – włożyła go na samo dno torebki, a na nim położyła kolorową apaszkę.
Wybrała dobre miejsce blisko ołtarza. Razem z wszystkimi uczestniczyła we mszy świętej, przekazała znak pokoju i przyjęła komunię. Ksiądz odczytał ogłoszenia parafialne, msza się skończyła i duchowni wyszli. Wtedy udało jej się dostrzec Jarosława Kaczyńskiego. Przepraszając, podeszła do przodu i stając przed nim rozwinęła swój transparent, mówiąc dobitnie: „Jarosławie Kaczyński! Nie łam Konstytucji!”.
Zapanowała kompletna konsternacja. Prezes PiS odwrócił się. Później spojrzał na nią raz jeszcze, jakby mając nadzieję, że zjawisko zniknęło przez ten czas samo z siebie. Wszyscy milczeli. Po pewnym czasie podszedł do niej jakiś człowiek. Może z ochrony Bazyliki, a może z BOR? Nie przedstawił się. Odebrał Jolancie transparent, ściskając ją niepotrzebnie mocno za ręce. Powiedziała mu, żeby jej tak nie ściskał – przecież się nie wyrywa. Już bez transparentu zeszła ze schodka i stała razem z innymi. Ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, niektórzy z nieprzychylnymi komentarzami, a nawet poszturchiwaniami. Gdy wzięła swoją torebkę, podszedł do niej ktoś z ochrony PiS. Powiedział, że przekaże ją policji, przeciwko czemu nie oponowała.
Sprowadzenie policjanta trochę trwało. Jeszcze dłużej sprawdzanie dowodu. Później policjant zaproponował jej wejście do samochodu policyjnego. Około 22. została przewieziona na komendę na Wilczą. Tam na korytarzu zobaczyła prowadzonego w kajdankach Tadeusza Jakrzewskiego. Zdenerwowała się, ale i ucieszyła, że nie jest sama – nikt przecież nie wiedział, co się z nią dzieje. Chciała przekazać mu butelkę wody, jednak policjanci się nie zgodzili. W końcu została przesłuchana i po pierwszej w nocy mogła wyjść do domu.
Następnego dnia włączyła telewizor. O miesięcznicy sporo mówiono, ale o jej akcji nic. Ze strony PiS padały mętne oskarżenia o zakłócanie aktu modlitewnego, nie skojarzyła ich jednak ze sobą. W kilka dni później wicemarszałek Sejmu z ramienia PiS, Joachim Brudziński w „Kawie na ławę” powiedział, że „jakaś kobieta wtargnęła do Bazyliki i zakłóciła Eucharystię”. Była całkiem pewna, że tego nie zrobiła, lecz takie oskarżenie zostało wobec niej oficjalnie wysunięte.
Wojciech
Wojciech Kinasiewicz wyszedł z miesięcznicy smoleńskiej ze złamanym palcem i kilkoma innymi obrażeniami. Jego zaufanie do państwowej policji, niewielkie po doświadczeniach poprzednich miesięcznic i kontrdemonstracji przeciwko ONR, jeszcze się obniżyło.
Zaczęło się od tego, że przy wylocie ulicy Trębackiej został zatrzymany przez patrol sześciu funkcjonariuszy policji pod pretekstem wylegitymowania. Nastąpiło to na wyraźny rozkaz, wydany przez dowodzącego akcją policji i miało miejsce dokładnie w momencie, kiedy tzw. „marsz smoleński” opuścił Bazylikę. Od dowodzącego patrolem Wojciech dowiedział się, że zatrzymanie ma związek z koniecznością sprawdzenia, czy nie jest poszukiwany (chociaż policjanci doskonale znali jego personalia). Był otoczony przez kilku policjantów nie mogąc opuścić swobodnie kordonu, który wokół niego stworzyli. Pretekstem przetrzymywania było jakoby „zawieszenie się systemu”. Trwało to około trzech kwadransów, dokładnie do czasu zakończenia przemówienia Jarosława Kaczyńskiego pod pałacem prezydenckim i było jawnym złamaniem zarówno art. 52 pkt. 1 Konstytucji RP, jak i naruszeniem art. 52 par 2 pkt 1 kw.
Złamanie palca nastąpiło, gdy Wojciech wraz z kilkorgiem innych Obywateli RP, blokując wyjazd zaparkowanym tam kilkunastu policyjnym samochodom, usiadł na jezdni ul. Ossolińskich. Protestował w ten sposób przeciwko zatrzymaniu przez policję Tadeusza Jakrzewskiego. Uczestnicy tej manifestacji spięli się łańcuchem, by zapobiec rozdzieleniu ich. Gdy policjanci ciągnęli za łańcuch, Wojciech został przewleczony po jezdni, co spowodowało złamanie palca lewej ręki, stłuczenia placów drugiej ręki i stłuczenia klatki piersiowej. Żaden z funkcjonariuszy nie udzielił mu pomocy medycznej.
Magdalena
Magdalena bynajmniej nie była przekonana co do idei blokowania pochodu smoleńskiego. ONR, to co innego, organizacja jawnie faszystowska, tutaj jednak świadomość istnienia wśród smoleńskiego tłumu naprawdę przyzwoitych, choć kompletnie zagubionych ludzi mocno jej przeszkadzała. Chciała tylko stanąć z białą różą i od początku to deklarowała. Usiadła najezdni, gdy inni się na to zdecydowali. Mimo wszelkich wątpliwości.
Najpierw długo rozmawiali w kawiarni, zastanawiając się nad taktyką. Cała okolica roiła się od policjantów. Właściwie trochę dziwne, że ich akurat zostawili w spokoju, ale widać grupa Obywateli RP, składająca się głównie z kobiet, nie wydawała się warta szczelnego obstawiania. A może po prostu ich przeoczyli? Nie przyciągając niczyjej uwagi, przeszła ze znajomą na wschodnią stronę Krakowskiego Przedmieścia, stanęły tam oglądając galerię zdjęć. Kiedy w oddali ukazało się czoło pochodu smoleńskiego, wybiegły na ulicę i usiadły chwytając się za ręce ze znajomymi wybiegającymi z przeciwnej strony. Później jej opowiadano, że drugiemu rzędowi siadających (dołączyło do nich trochę osób z zewnątrz) udało się rozwinąć baner „Tu są granice przyzwoitości”.
Policjanci zareagowali, zgodnie z przewidywaniami, bardzo szybko. Po około minucie Magdalena poczuła, że ma wykręconą prawą rękę. Funkcjonariusz powiedział, żeby się nie szarpała, bo będzie bolało. Odpowiedziała spokojnie, że szarpać się nie ma zamiaru, natomiast policjant nie ma prawa zadawać jej bólu – poskutkowało, bo wyniesiono ją bez zbędnej brutalności. Później podczas przedłużonego (do co najmniej 45 minut) „legitymowania” okazało się, że policjanci wynoszący ją i siedzącego obok niej Przemysława, są bardzo młodzi i pochodzą Dolnego Śląska. Byli chyba bardziej zestresowani niż ona, robili wrażenie wręcz wystraszonych. Jeden kilkakrotnie powtórzył przepraszającym tonem, że nie miał pojęcia, że w Warszawie są takie manifestacje i dopytywał się, czy często ludzie tak siadają i są wynoszeni. Dowód zwrócili jej jednak dopiero po zakończeniu przemówienia Kaczyńskiego. Nie wszyscy mieli też takie jak ona szczęście do „opiekunów” – niektórzy demonstranci byli poszturchiwani, a co najmniej jeden pobity. Mandatu za zakłócenie legalnej demonstracji nie przyjęła.
Została tej nocy jeszcze raz wylegitymowana – przy okazji pikiety pod komendą na Wilczej, gdzie znaleźli się, by dowiedzieć się o los Tadeusza Jakrzewskiego i innych zatrzymanych. Tym razem legitymowanie było „w związku” z art. 224§2 kk „karze podlega, kto stosuje przemoc lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia funkcjonariusza publicznego, albo osoby do pomocy mu przybranej, do przedsięwzięcia lub zaniechania czynności służbowej”. Owa przemoc lub groźba bezprawna polegała na staniu na chodniku na tyłach komendy.
Nigdy nie myślałem że doczekam to co sam doświadczyłem w lach 80-tych.Zgroza.!!!.