Złe zwycięstwo
Coś wreszcie drgnęło wyraźnie, PiS kompromituje się i traci na wszystkich frontach, wygląda więc na to, że pomimo kontrofensywy być może jesienią ta władza wreszcie się skończy
Z pewnością w jakiejś mierze pomogły w tym nieustanne społeczne protesty oraz polityczny opór opozycji, która wreszcie zdołała podjąć od dawna oczywistą decyzję o wystawieniu wspólnej listy w wyborach. Ale – zgodnie zresztą z przewidywaniami formułowanymi u początków tej władzy przez wszystkich ludzi rozsądnych – upadek PiS nie jest skutkiem ofensywy opozycji. Zgodnie ze starym politycznym porzekadłem w Polsce nie da się wygrać wyborów, można je co najwyżej przegrać. Od zawsze więc prorokowano, że PiS zapadnie się raczej pod własnym ciężarem i wszystko wskazuje dziś na to, że właśnie jesteśmy świadkami tego procesu. Jesienią u władzy znajdzie się więc opozycja – skazana na sukces. Rzecz jednak w tym, że może to być dla Polski przyszłość równie zła, jak kolejna kadencja dla PiS.
Samobójstwo Obywateli RP
Czy Koalicja Europejska jest istotnie na sukces skazana – tego być pewni jeszcze nie możemy. W wyborach europejskich, gdzie typowa frekwencja jest skrajnie i zawstydzająco niska, nie przekraczając 25%, każdy, kto zdoła przyprowadzić do urn dodatkowe choćby 5% wyborców, jest w stanie wygrać wszystko. Temu zdają się służyć ogłoszone przed kilkoma dniami projekty PiS i one mogą być skuteczne. Tym bardziej, że odpowiedź opozycji wciąż opowiadającej o rozdawnictwie – wbrew własnym wcześniejszym deklaracjom poparcia dla tych samych postulatów i wbrew temu, że PiS adresuje w nich realne problemy i kwitowanie ich wciąż tym samym argumentem o populizmie nie może być skuteczne – nie należy do zręcznych. Niemniej sondażowy efekt jednoczenia opozycji również widać wyraźnie i każdy zaangażowany w ostatnich latach po stronie opozycji wita go z radością. Będziemy więc w Polsce walczyć o mobilizację anty-PiS-u, cieszyć się wzrostami, kibicować dalszym, starać się o frekwencję. Jeśli ktoś nadzieje lokuje w Wiośnie Biedronia, najprawdopodobniej będzie te nadzieje porzucał na rzecz skuteczniejszego rywala PiS, jakim jest bez wątpienia Koalicja Europejska. Kto nie z KE, ten za PiS – znamy to na pamięć i jeśli nawet ktoś, jak ja, ma dość tego szantażu, będzie mu ulegał tym bardziej, im bliżej będzie wyborów.
Przestróg o złym zwycięstwie i jego fatalnych konsekwencjach nikt w każdym razie słuchać nie zechce. Dla nas, Obywateli RP, wciąż marudzących na opozycję, wytykających jej błędy i zaniechania, ale przede wszystkim straszących konsekwencjami programowej niemocy i braku rozwiązania problemów społecznych oraz ustrojowych, oznacza to wizerunkowe samobójstwo. Przestaniemy być ulubionymi łobuzami antypisowskiej opozycji, staniemy się nieodpowiedzialnymi warchołami rozbijającymi jedność i szkodzącymi wspólnej sprawie. Przed nami jest więc kolejny okres marginalizacji, co się zresztą daje łatwo zauważyć już teraz. Cóż – to dla nas nic nowego, wspomniane samobójstwo jest trudnym lecz najzupełniej świadomym wyborem. Podjęliśmy go blisko rok temu, uchwalając własny program i wiedząc, z jakim oporem się on spotka.
Zaprzestać przestróg nie zamierzamy – słabe zwycięstwo źle skonstruowanej opozycyjnej koalicji przyniesie w efekcie katastrofę znacznie poważniejszą niż wszystko, co dotąd widzieliśmy ze strony „pisowskiej drużyny”. Naszych dotychczasowych sympatyków wypada jednak uprzedzić również o tym, że będziemy ich rozczarowywać – bardziej niż to się nam zdarzało kiedykolwiek w przeszłości.
W rzeczywistości nigdy nie byliśmy antypisowskimi radykałami, choć to tej etykiecie zawdzięczaliśmy swoją popularność. Protestując przeciw smoleńskim miesięcznicom, broniliśmy równocześnie konstytucyjnego prawa naszych przeciwników do kultu w miejscu publicznym; zakazywaliśmy okrzyków w trakcie modlitw, usiłując – co było jeszcze trudniejsze – szanować również prawo Kaczyńskiego do publicznych, niezakłócanych przemówień. Protestowaliśmy, ilekroć ktoś krzyczał „ZOMO” do interweniującej policji. Przed agresją tłumu, choćby tylko werbalną, broniliśmy np. Kornela Morawieckiego i innych naszych przeciwników. Próbując blokować cudze demonstracje, domagaliśmy się równocześnie w sądach wyroków stwierdzających, że tego robić nie wolno – więc dla siebie chcąc raczej kar niż uniewinnień. Odpalając race w proteście przeciw bezkarności faszyzujących nacjonalistów czyniących to samo, domagaliśmy się dla siebie skazania, a nie uniewinnień – bo wyrok, którego oczekujemy, zakazuje ponurych, przemocowych marszów z pochodniami i jakichkolwiek ulicznych demonstracji siły. Twierdząc, że na władzy PiS da się wymusić pokojowym oporem ustępstwa na rzecz praworządności i dostarczając na to dowodów, deklarowaliśmy tym samym – i nikt poza nami tak daleko posuniętych deklaracji nie wypowiadał – że nie o samą władzę PiS nam chodzi, bo ona pochodzi z wyborów wciąż potwierdzanych autentycznym poparciem, ale właśnie o praworządność i poszanowanie praw podstawowych. Powtarzaliśmy i wciąż powtarzamy, że stabilny ustrój państwa wymaga powszechnej akceptacji i wobec tego – co jest wyzwaniem największym i najtrudniejszym – musi powstać w debacie i dialogu z wyborcami drugiej strony.
Nie trzeba podkreślać, że wszystko to znajdowało umiarkowane zrozumienie wśród tych, którzy nas skądinąd lubili za odwagę i konsekwencję. Całe nasze gadanie o wartościach, których konsekwencje bywają trudne, tonęło natychmiast w żywych emocjach, które budziły się nieodmiennie, ilekroć ktoś krzyknął „będziesz siedział” w twarz Kaczyńskiemu. Nasz radykalizm polegał na czymś bardzo odmiennym od potocznych wyobrażeń. Jeśli demonstrowaliśmy odwagę, to widać ją było raczej w sprzeciwie wyrażanym wbrew wszystkim, ilekroć w owczym pędzie deptano istotne wartości.
Dzisiaj u progu kolejnych wyborów sytuacja jest w jakimś sensie podobna – nie przestaniemy żądać demokracji, uczciwie formułowanych programów i zgodnych z nimi działań – najpierw od „naszych partii”, a od przeciwników dopiero potem. Nie tylko w imię pryncypiów, bo również zwykły rozsądek i elementarna logika każe dostrzec bardzo podstawowe i bardzo poważne zagrożenia. Jeśli ich dzisiaj nie widzimy, to dlatego, że nie przeanalizowaliśmy przyczyn, dla których możliwy stał się wynik wyborów z roku 2015 i wszystko, co się działo potem. Polscy wyborcy padli ofiarą propagandowych łgarstw, owszem, ale mieli też dobre powody, by w demokrację po prostu przestać wierzyć. Powodów dostarczyła poprzednia władza – ta sama opozycja zatem, która się dziś jednoczy i która jesienią być może zastąpi upadający PiS. Nasze związane z tym żądania adresowane do partii opozycji– zwłaszcza przed wyborami – pozostaną niezrozumiane i zostaniemy z nimi sami.
Nie teraz, trzeba najpierw odsunąć PiS – na przykład w Lublinie
We wszystkich sprawach ważnych, choć one na ogół bywają kontrowersyjne, słyszymy wiecznie powtarzaną frazę „załatwimy to, gdy przywrócimy demokrację – trzeba najpierw odsunąć PiS”. Najwyraźniej widać to w kwestiach zwanych światopoglądowymi, choć to określenie budzi we mnie złość, skoro do sporów światopoglądowych zalicza się zwłaszcza kwestię praw kobiet. W istocie mówimy przecież nie o światopoglądowej abstrakcji, a o wynikającym z dyskryminacji najprawdziwszym cierpieniu dotykającym połowę obywateli państwa.
Przede wszystkim wystarczy rzut oka na historię III RP, by dostrzec fałsz obietnicy „przywrócenia demokracji”, która sama z siebie w sposób cudowny zapewni realizację wszystkich istotnych społecznie postulatów. „Kompromis aborcyjny” – w rzeczywistości najbardziej restrykcyjne prawo w Europie – trwa niewzruszenie od 1993 roku i demokracja nie wpłynęła na ten stan rzeczy w żadnym stopniu, jeśli pominąć roczny okres „aborcyjnej odwilży”, kiedy w 1996 roku aborcję dopuszczono również „ze względów społecznych”, co zakończył w roku następnym załatwiający sprawę odmownie wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Antyaborcyjne inicjatywy ustawodawcze Kai Godek stanowią dziś w charakterystyczny sposób kłopot dla władzy PiS, ale kłopot równie poważny ma PO i cała opozycja, ilekroć wolność wyboru w tej sprawie zaproponuje np. Barbara Nowacka. Pamiętamy głosowania w tej sprawie, a kaca po nich czujemy do dziś.
W charakterystyczny i cudowny sposób ten nasz ból głowy łagodzą dzisiaj wieści o Koalicji Europejskiej i wzroście jej notowań. Choć za tę terapię – objawową, nie zwalczającą przyczyn – zapłacimy kiedyś straszną cenę, to oczywiście ostrzegany dziś przed nią pacjent nie zechce posłuchać przestróg, cieszy się słabnięciem objawów choroby i z niechęcią, wrogością nawet, popatrzy na każdego, kto śmie powiedzieć, że krytyczny nawrót jest nieuchronny.
Robert Biedroń na konwencji Wiosny mówił o likwidacji Funduszu Kościelnego i opodatkowaniu tacy – to kolejny postulat „światopoglądowy”. Politycy PO komentowali go twierdząc, że „tak radykalne hasła” są charakterystyczne i być może konieczne, kiedy nowa inicjatywa polityczna musi „zaistnieć” i dba o wyrazistość haseł docierających jednak z powodu tej samej wyrazistości do mniej więcej 8% wyborców. Poważna zaś formacja – taka, która idzie po władzę i nie może skazywać się na egzystencję w niszy – musi radykalizmów unikać. W rezultacie we wszystkich tego rodzaju sprawach obóz „liberalno-demokratyczny” jest „za, a nawet przeciw”. Zresztą z konkretnych, bardzo racjonalnych powodów, a nie z czystego kunktatorstwa, które często zarzucamy partiom.
Powody te bardzo wyraźnie dały o sobie znać w kampanii samorządowej w Lublinie, gdzie o reelekcję ubiegał się wywodzący się z PO, dziś „niezależny” prezydent Krzysztof Żuk. Traf chciał, że na czas kampanii przypadła organizowana od dawna Parada Równości – pierwsza w konserwatywnym Lublinie. ONR i Młodzież Wszechpolska zapowiedziały w dodatku kontrę, co zmusiło Żuka – samorząd rejestruje demonstracje i za nie odpowiada – do opowiedzenia się za lub przeciw Paradzie. Każda decyzja oznaczała ryzyko utraty części elektoratu – tej konserwatywnej albo tej progresywnej, zależnie od wyboru. Krzysztof Żuk usiłował więc decyzji uniknąć, a wszędzie wokół słychać było lament o tym, że pomysł Parady jest w istocie atakiem środowisk gejowskich i feministycznych wymierzonym – jakże inaczej – w „jedność opozycji”. Jedność opozycji oznacza bowiem właśnie postawę „za, a nawet przeciw”. Ktokolwiek zechce w tej sytuacji postawić na ostrzu noża jakąkolwiek z ważnych spraw, ten naprawdę – a wcale nie na niby, co trzeba podkreślić – rozbija opozycję i gra na korzyść PiS. Problem właśnie nie na tym polega, że Żuk jest cynicznym kunktatorem, ale na tym, że koalicja jest tak źle sklecona, że rozbić się ją da w pięć minut. W Lublinie zatem Krzysztof Żuk – po Salomonowemu lub po faryzejsku, niech każdy oceni sam – Parady Równości zakazał, wskazując jako powód zagrożenie agresją narodowców. Musiał wiedzieć, że sąd ów idiotycznie uzasadniony zakaz uchyli i do Parady dojdzie, on sam umyje ręce, a cała odpowiedzialność spadnie na policję, która zresztą w odróżnieniu od niego stanęła w Lublinie na wysokości zadania.
Nie teraz, czyli nigdy – PiS nie zniknie
Nieszczęście polega na tym, że tak będzie oczywiście również po wyborach. Ten sam Krzysztof Żuk potwierdza to zresztą w sprawie co prawda drobnej, ale dla nas wystarczająco bolesnej. Otóż Obywatele RP dostali odeń w Lublinie niejasno, ale wyraźnie sformułowany zakaz kontrmanifestacji wobec narodowców świętujących 1 marca swych „żołnierzy wyklętych”. Zakaz był sformułowany bezprawnie, a nauczony doświadczeniem sprzed wyborów Żuk musiał o tym wiedzieć – znaczy to znów, że przede wszystkim próbował uniknąć odpowiedzialności. Kontra Obywateli RP została w końcu wpisana w rejestr niezakazanych zgromadzeń i stało się to bez wyroku sądu, niemniej „nasz prezydent” z Lublina może dzisiaj pokazać wszystkim zainteresowanym, że zrobił więcej niż było w jego mocy, by do niej nie dopuścić. Mamy więc oto niemal modelowy przykład, czego się spodziewać „po odsunięciu PiS”. Pierwsza tura, ponad 62% głosów przy niemal 55% frekwencji – wszystko to nie wystarczyło, by lęk sprzed wyborów nie przeminął. Podobnie jak to było z Paradą Równości Żuk liczył, że w sprawie marszu wyklętych będziemy milczeć. Nie będziemy. Nie tylko z pryncypialnych powodów. Z każdych.
To jest rzecz jasna obraz sytuacji ogólniejszej. Po zwycięstwie opozycji wojna z PiS się bowiem nie skończy. Nie zniknie elektorat populistów, narodowe wzmożenie nie przeminie. Obóz demokratów – czymkolwiek jest dla nich demokracja, bo odpowiedź na to pytanie jest coraz mniej jasna – nie zamieni się w ogród tysiąca kwiatów. Będzie warowną twierdzą zmuszoną bronić swojej władzy przed populistycznym naporem, lękliwie dbając o poparcie wyborców dokładnie tak, jak w Lublinie robił to Żuk przed i po swoim imponującym wyborczym zwycięstwie. Projekty ustaw liberalizujących aborcję będą dla nowej władzy takim samym kłopotem, jak są nim obecnie. Postulaty rozdziału Kościoła od państwa również. O prawach gejów nie wspominając. Żaden z tych tematów w ogóle nie zostanie więc podjęty. To nie jest gdybanie. To pewność logicznego rozumowania i doświadczeń, od których nie ma żadnego wyjątku ani w historii III RP, ani w ostatnich latach rządów PiS.
W błędzie są jednak również ci, którzy uważają, że powyższe dotyczy wyłącznie „kwestii światopoglądowych”. Dotyczy to wszystkich istotnych spraw. Co zrobi nowa władza z wiekiem emerytalnym? Utrzyma go, czy podniesie? Ile kosztuje – w elektoracie i w sondażach – każda z tych decyzji? Albo 500 Plus? Grzebanie w tym projekcie jest groźne – to wie każdy. Ale utrzymanie go bez zmian jest również kosztowne, bo wśród wyborców opozycji są także ci, którzy uważają 500 Plus za skrajną patologię i każdego, kto się na nią godzi, oskarżą o tchórzliwą zdradę liberalnych ideałów na rzecz populistycznych roszczeń. Mamy takich problemów sporo – służba zdrowia, szkolnictwo, by wymienić tylko te sfery, które zajmują najwyższe pozycje w budżecie państwa. Co z nimi? Reforma partii politycznych, których trawiony patologiami ustrój stał się jedną z głównych przyczyn kryzysu polskiej demokracji – czy partie zrobią cokolwiek w sprawie własnego finansowania, antydemokratycznych, wodzowskich praktyk sankcjonowanych zapisami statutów, czy zmienią ordynację wyborczą, która ten stan rzeczy umożliwia i utrwala? A inne konstytucyjne bezpieczniki demokracji? Specjalne uprawnienia władzy – czy z nich nowa władza zrezygnuje, kiedy będzie wciąż zagrożona? Trybunał Konstytucyjny i sądy – czy na pewno nastąpią odważne i twarde decyzje w sytuacji, w której dla ich podjęcia trzeba by było jeśli nie formalnej większości konstytucyjnej, to z pewnością odpowiednio silnego mandatu społecznego zaufania?
Nie ma więc żadnej nadziei na to, że nowa władza dysponująca typową w Polsce przewagą kilkunastu mandatów w Sejmie, uzyskaną przy udziale niewielu ponad 50% wyborców, rozwiąże którykolwiek z tych problemów. A wiele z nich doprowadziło do kryzysu ujawnionego wynikiem z 2015 roku, kiedy w wyborach zakwestionowano cały dorobek III RP i fundamentalne zasady demokratycznego państwa.
Do listy spraw nierozwiązanych dojdzie jeszcze spodziewana w nowej kadencji dekoniunktura gospodarcza, przy której trudno będzie sprostać rozdętym zobowiązaniom podjętym przez PiS. Rządy Kaczyńskiego wspominać więc będzie z nostalgią o wiele więcej Polaków niż ci, którzy go dzisiaj popierają. Następna populistyczna fala zmiecie dzisiejszą skazaną na sukces opozycję, wynosząc do władzy już nie PiS, ale prawdopodobnie ONR i Wszechpolaków.
Pomysł
Kilka rzeczy wynika natychmiast z powyższego. Potrzebujemy nie zwykłej większości odsuwającej PiS na chwilę, ale większości konstytucyjnej, dysponującej autentycznym mandatem zaufania, więc frekwencją znacznie wyższą niż osiągalne w Polsce niewiele ponad 50%. To musi być celem w wyborach – angażujący obywateli ruch uzyskujący większość konstytucyjną i gruntowna reforma kraju – polityczna i społeczna – a nie odsunięcie PiS.
Do wyborów parlamentarnych musimy – my, demokraci – iść po to, by każdy z nas świadomie wspierał nie ogólniki o demokracji, z których nic nie wynika poza zwyczajowym „za, a nawet przeciw”, ale konkretne programy budowania demokracji w państwie należącym do obywateli. Nie ma jednego takiego programu. Są wśród nas konserwatyści i postępowcy. Są socjaldemokraci i liberałowie. Do rozwiązania są w Polsce piekielnie trudne problemy bez związku z ideowymi sporami i w tych sprawach poglądów jest również wiele, a wszystkie wymagają debaty. Sejm, w którym demokraci uzyskają większość, będzie musiał dokonać naprawy państwa i usunąć te jego liczne wady, które umożliwiły rok 2015. Demokracji nie da się odsuwać na potem. Ona jest pierwszą, a nie ostatnią potrzebą. To jej niedostatki a nie nadmiar zadecydowały o klęsce z roku 2015. To partyjne polityki wymagają odsunięcia na przyszłość. Wybory i wyłoniony w nich Sejm muszą demokrację w Polsce po prostu przynieść. Żaden wódz-zbawca tego nie zrobi.
Wodza zresztą nie mamy. Mamy wyłącznie polityków, którzy wczytując się w sondaże, usiłują się z nich dowiedzieć, czego chcemy słuchać w kampanii i co powinni mówić, by zdobyć nasz głos lub by go nie stracić. To nie są przywódcy, gotowi walczyć o wartości i wizję państwa, ale karierowicze walczący o zatrudnienie. Nie ufamy im, nie wierzymy w ich obietnice i absencja wyborcza jest oczywistą reakcją na ten stan rzeczy. Jakkolwiek groźna jest ta reakcja, jest równocześnie co najmniej zrozumiała.
Tworzona dzisiaj koalicja przywództwa nie zapewnia. Większość uczestniczących w niej partii ma dziś poparcie w granicach błędu pomiaru statystycznego i progów wyborczych. To efekt świadomie podsycanej wojny plemiennej, z której zdołano cynicznie uczynić narodową sprawę i która sprawia, że na margines odsuwamy każdego, kto nie mieści się w wojennej logice dwóch wrogich armii. Obie strony konfliktu „wchłaniają przystawki” w równym stopniu. Każdy przystępujący do jednego z obozów traci tożsamość, rezygnuje z własnych programowych postulatów – jeśli je w jakimkolwiek stopniu jeszcze ceni. Tym mniej wierzymy w programowe deklaracje. Tym bardziej umacnia się fikcja polityki „za, a nawet przeciw”. Tym gorzej więc dla obywatelskiego zaangażowania w politykę prawdziwą. I tym mniejsze szanse na silny mandat reformatorskiej większości. W ten sposób się nie da.
Uczciwa oferta
Wiosna pójdzie do wyborów osobno. Nie może inaczej. Biedroń dzielący ze Schetyną miejsca na wspólnej liście straci wszystko, czym dziś dysponuje i dobrze o tym wie. Schetyna zresztą ma umiarkowane powody, by akurat Wiosnę chcieć połknąć, jak ochoczo łyka Nowoczesną, PSL i SLD. Wyborców PO mogą bowiem przestraszyć „populistyczni lewacy” wpuszczeni na wspólną listę i wchłaniając Wiosnę można więcej stracić niż zyskać. Tak się jakoś składa u twardych wyborców PO, że np. Leszka Millera przełkną łatwiej, pomimo Ogórek w ostatniej kampanii prezydenckiej SLD i pomimo epizodu Millera w Samoobronie obok Leppera i Wrzodaka. Może dlatego Millera toleruje się łatwiej, że jego gadanina w oczywisty dla każdego sposób znaczy bardzo niewiele, a w szczerość ideowego impetu Wiosny niektórzy jeszcze wierzą. Jednak Wiosna, idąc osobno, ryzykuje równie poważnie. Jakiekolwiek poparcie będą jej pokazywać sondaże, przy urnach będzie inaczej. W Warszawie doświadczył tego kandydujący z SLD na urząd prezydenta Andrzej Rozenek. W sondażach miał czasem nawet 12%. W wyborach dostał 1,5%. Wyborcy Rozenka w obliczu pisowskiego wroga zachowali się jak na wojnie.
Na wojnie zaś wyborcy żadnego wyboru w rzeczywistości nie mają. Są armatnim mięsem w rękach najsilniejszych, którzy tę wojnę prowadzą. Na tę rolę się godzimy, co jednak nie znaczy, że montowana dziś koalicja jest dla nas ofertą uczciwą. Koalicja Europejska zyskuje dziś w sondażach premię za zjednoczenie – prawdopodobnie dlatego, że budzi nieco większe nadzieje na sukces. Nie jest jednak żadną miarą adresowana do tych, którzy „nie mają na kogo głosować” i w związku z tym np. nie głosują wcale. Przystąpienie np. Barbary Nowackiej do Koalicji Obywatelskiej w wyborach samorządowych nie przysporzyło koalicji lewicowych głosów – raczej za to zdemobilizowało jej elektorat, powiększając tę i tak w Polsce największą grupę obywateli, którzy nie czują się niczyimi wyborcami. Tak właśnie działa poszerzanie „demokratycznego frontu” według proponowanej nam wciąż logiki. Umacniająca się w ten sposób koalicja nie poszerza wyboru – zawęża go. Nie poszerza też poparcia – wyłącznie umacnia konsolidację i tak już twardego „liberalnego trzonu”.
„Demokratyczny front” nie jest uczciwą ofertą również dla Wiosny i wszystkich innych kandydujących. Nie jest też ofertą racjonalną jeśli celem jest co innego niż tylko zablokowanie możliwości głosowania na listę inną niż KE. Koalicja zawarta w drodze gabinetowego porozumienia o podziale miejsc dla kandydatów nie ma szans zebrać sumy elektoratów obu partii – prawdopodobnie zbierze nawet mniej niż elektorat jednej z nich. Wyborcy bowiem nie akceptują kompromisów zawartych w ich opinii po prostu „dla stołków”.
Pomysł Obywateli RP polega tu na tym, by o miejsca na wspólnej liście politycy partii tak różnych, jak PO i Wiosna, po prostu między sobą konkurowali, zabiegając nie o nominacje szefów, ale o poparcie wyborców. W poprzedzających sformułowanie listy prawyborach lub w innych proponowanych przez nas demokratycznych, transparentnych, dostępnych dla obywateli procedurach. To jedyna logiczna propozycja zmierzająca do tego, by w koalicji elektoraty się dodawały. Pomysł jest więc podwójny:
- Chcemy konstytuanty, która naprawi ustrój państwa i zbuduje społeczne podstawy stabilnej demokracji, po czym się rozwiąże, rozpisując normalne wybory według zreformowanych reguł partyjnej demokracji;
- Chcemy pluralistycznej wspólnej listy wyłonionej przez wyborców i silną strukturę obywatelskich komitetów – reforma państwa musi być zwieńczeniem obywatelskiego ruchu.
Można to oczywiście różnie oceniać. Niezależnie od tego jednak warto zauważyć, że jest to jak dotąd jedyna położona na stole oferta. Prawybory lub podobne rozwiązania są jedyną przedstawioną po prostu logiczną propozycją uczciwego zmierzenia się z problemem sumy elektoratów opozycyjnych partii wobec wzmocnionej ordynacją d’Hondta dominacji PiS. Ignorują ją wszystkie partie – z Wiosną włącznie, a może w tej sytuacji nawet na czele – i wszystkie media. Nie toczy się żadna inna debata ani o celach demokratycznej polityki, ani nawet o jej strategii – sprawozdaje nam się zamiast tego, jak dzielą się miejscami politycy w zamkniętych gabinetach.
Nie mylić ról – ruchy obywatelskie
Jeśli rolą ruchów obywatelskich jest dzisiaj stać na straży konstytucji i podstawowych zasad demokracji, to tego nie wolno mylić z udziałem w wyborach. Albo jest się sędzią, albo zawodnikiem w meczu. Od ruchów obywatelskich po trzech latach dramatycznych wysiłków w walce z montowanym w Polsce autorytaryzmem nie powinno się jednak oczekiwać dystansu wobec wyborów, które przecież zadecydują w Polsce o wszystkim – na pewno zaś o wyniku ponad trzyletniej walki. Kandydować w wyborach nam jednak nie wolno. Trójka członków władz KOD mówiła w ostatnich miesiącach publicznie, że myśl o kandydowaniu rozważyć trzeba. Ich argumentów nie da się zignorować jako niepoważnych. Delegaci KOD odpowiedzieli na to jednak bardzo stanowczo – „nie jesteśmy partią, nie wystawiamy list”. Dyskusja w KOD, przynajmniej na dziś, skończyła się w ten sposób w miejscu, w którym być może trzeba by ją było zacząć. Jasne jest jednak, że ruch obywatelski przyjmujący ofertę udziału na listach którejkolwiek partii, natychmiast traci całe społeczne zaufanie – i jest to w dużej mierze zjawisko podobne do tego, co spotkałoby sojusz zawarty przez Biedronia ze Schetyną. W sporach między obywatelskimi organizacjami oskarżenie o gotowość kandydowania – o miejsca obiecane na listach przez partie – ma zresztą charakter świadomie kompromitującej inwektywy. Pomysł wystawienia własnej listy również. Obu inwektyw używano wielokrotnie przeciw nam twierdząc, że w propozycji prawyborów chodzi nam w rzeczywistości o własne kariery.
Dla Obywateli RP zasada równego dystansu wobec partii po opozycyjnej stronie pozostaje oczywistością. Ocena demokratycznych standardów w trakcie wyborów jest – w naszym przekonaniu – właściwym dla nas zadaniem. Prawybory jako sposób tworzenia skutecznej i wiarygodnej koalicji przez partie oraz jako sposób uruchomienia koniecznego skądinąd procesu ich demokratyzacji wydaje się nam logicznym rozwiązaniem również z punktu widzenia roli ruchów obywatelskich, którym nie wolno się opowiadać po żadnej partyjnej stronie, które jednak muszą zamiast tego działać na rzecz standardów przyzwoitej, obywatelskiej demokracji.
Propozycje miejsc na partyjnych listach – stały element partyjnej oferty dla ruchów obywatelskich – mają w tej sytuacji rzeczywiście posmak politycznej korupcji, której celem jest zneutralizować krytykę gabinetowej polityki i rozbroić nacisk na partie. Było dla nas w tej sytuacji ważne dopracować się wspólnego stanowiska ruchów obywatelskich wobec partii zwłaszcza w kampanii wyborczej. Po to właśnie, by móc wywierać na partie nacisk i nie pozwolić go rozbrajać ofertami wyborczymi. To jednak okazuje się trudne.
Strajk Kobiet na przykład chce i powinien dążyć do tego, by jego aktywistki kandydowały. Samo to wypełnia wprost ten zupełnie oczywisty i bardzo istotny postulat, jakim są parytety. Obecność kobiet na partyjnych listach ma z wielu względów większy sens niż próby tworzenia jakiejkolwiek własnej listy. Perspektywa ruchów kobiecych jest więc zdecydowanie inna niż nasza. Mieliśmy nadzieję, że da się ustalić z ruchem kobiecym minimalny standard demokratycznej przyzwoitości w relacjach z partiami: owszem, kandydować wolno, ale decydować o tym mają nie kuluarowe ustalenia w gabinetach, a otwarte, demokratyczne procedury z udziałem wyborców. Idea budzi generalnie sympatię. Ale pomysł jednej listy całej opozycji – już niekoniecznie. Z powodu opisanych tu wyczerpująco losów kobiecych postulatów, poświęcanych dotąd na rzecz plemiennej wojny. Kobiety chcą, by parytety stały się normą na wszystkich listach, a nie na jakiejś jednej. Przy tym w naturalny sposób ich sympatie lokują się po stronie lewicy – koalicje zagrażają zaś jej tożsamości. Próby znalezienia porozumienia trwają i nie wyglądają źle, ale trudno oczekiwać, że zdążymy dogadać się na efektywną współpracę przed wyborami europejskimi. Tak czy owak, nie jest prawdą, że np. pomiędzy Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet, a Obywatelami RP nie ma istotnej różnicy zdań i celów. Wspólny wróg i wspólny cel jest po prostu mitem.
Stanowisko KOD jest mniej zrozumiałe, co wydaje się wynikać z nierozstrzygniętego w KOD sporu o samo kandydowanie. KOD nie docenia tego przede wszystkim, że pozornie niekontrowersyjne i neutralne wsparcie kontroli wyborów oraz działania profrekwencyjne w istocie wpisują ten ruch w tę samą plemienną wojnę, która niszczy obywatelską demokrację, bo realnie oznaczają nie co innego, jak tylko wsparcie najsilniejszego rywala PiS. Postępując zatem w ten sposób KOD, chcąc nie chcąc, gra w koszulkach Koalicji Europejskiej, a patrząc z kolei realistycznie na samą Koalicję i mówiąc wprost – na rzecz rozgrywającego Grzegorza Schetyny. Trzeba mieć świadomość, że jednym ze skutków sukcesu, na który gra Koalicja Europejska jest m.in. efektywna nieobecność lewicy w szeregach opozycji. Nie chodzi o lewicowe sympatie, których ruchom obywatelskim okazywać nie wolno – chodzi wyłącznie o to, że przy takim ograniczeniu politycznego spektrum nie da się mówić o demokratycznym pluralizmie. Ruchom obywatelskim nie wolno przykładać ręki do eliminacji kogokolwiek w polityce. Nie da się dzisiaj udawać, że „poszerzanie koalicji opozycji” oznacza w rzeczywistości coś innego, niż zawężanie możliwości realnego wyboru. Trudno w tej sytuacji uznać, że cele Obywateli RP i KOD są tożsame – w istocie wyglądają na przeciwstawne, choć orzekać o tym byłoby zdecydowanym nadużyciem, skoro debata się nie odbyła i argumenty nie padły.
Jak by nie było, z żądaniem prawyborów, czy minimalnej wersji publicznych wysłuchań kandydatów w eurowyborach Obywatele RP zostali sami. Być może oznacza to, że projekt jest skazany na niepowodzenie, choć przesądzać o tym jest jeszcze za wcześnie. Zdecydowaliśmy się w każdym razie próbować do końca i nie przestajemy organizować Społecznych Komitetów Wyborców w okręgach wyborczych. Jeśli nie w eurowyborach, to w jesiennych wyborach parlamentarnych one się przydadzą na pewno. Przede wszystkim jednak nie zamierzamy rezygnować z presji na „naszych polityków”. Nie dołączymy do bezkrytycznie popierających najsilniejszą koalicję opozycji. Pisaliśmy nasz program, biorąc sobie za motto Artykuł 4. Konstytucji – o tym, że władzę sprawujemy przez przedstawicieli lub bezpośrednio. Program jest o tym, jak sprawić by własność nad państwem i jego instytucjami przejęli obywatele. Traktujemy to serio i zawsze wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie. Jeśli się mamy znów zderzyć ze ścianą – właśnie na tym, a nie na werbalnym, antypisowskim radykalizmie polegała zawsze nasza specjalność. Czy uparte walenie głową w mur w nadziei uczynienia w nim wyłomu świadczy o heroicznej determinacji, czy o problemach psychicznych, nie mnie oceniać. Tak czy owak, zdecydowaliśmy się właśnie na to.
[sc name=”newsletter” naglowek=” Bądź dobrze poinformowany!” tresc=” Najnowsze informacje o nas, analizy i diagnozy sytuacji w kraju trafią prosto na Twoją skrzynkę!”]
Nie mylić ról – media i opinia publiczna
Nie mamy w Polsce tradycji bezstronnego partyjnie dziennikarstwa. To historycznie zrozumiałe, więc trudno się temu dziwić i mieć do kogokolwiek pretensje. Gazeta Wyborcza zaczynała jako jedyny tytuł przeciw aparatowi komunistycznej propagandy. Trudno, żeby była bezstronna w tamtej sytuacji. Kiedy zaś Wałęsa rozpoczął z Kaczyńskimi „wojnę na górze”, po jego stronie zaangażował się Tygodnik Solidarność. Miał szansę pojawić się przynajmniej medialny pluralizm w demokratycznym obozie post-Solidarności, ale pojawił się raczej dualizm, pierwociny dzisiejszego duopolu. Podział nie był przy tym równorzędny i nie mógł być. Mówiąc brutalnie, intelektualnie równorzędni nie byli ówcześni polityczni oponenci. Nie dało się porównać Wałęsy i Mazowieckiego. Nie dało się więc również porównać intelektualnych kompetencji dziennikarskiego zaplecza zwalczających się od tamtego czasu obozów, choć należy pamiętać, jak niewiele znaczą intelektualne przewagi i kto w tamtym starciu zwyciężył – i kto zwyciężył również w roku 2015 – ćwierć wieku po „wojnie na górze”. To w każdym razie z tamtej wojny pochodzą korzenie prawackiego mitu o „salonie” rozwijającym „przemysł pogardy” – kiedy się o tym pamięta, łatwo zrozumieć też dzisiejszy lęk „salonu” przed „dzikim populizmem” i wiele podobnych zjawisk.
Zrozumienie historii nie oznacza jednak bezkrytycznego akceptowania jej dzisiejszych konsekwencji. Dzisiejsze „media liberalne” wciąż kreują politykę zamiast opisywać ją rzetelnie, publicystyka nader często w tej sytuacji myli się z partyjną propagandą, a w ostatnich czasach wyraża się to jałowym „przekonywaniem już przekonanych” i tłumieniem jakiejkolwiek programowej dyskusji z obawy przed wciąż tym samym osłabieniem jedności. Jak pani Dulska nie wynosimy na zewnątrz brudów i „kłótni w rodzinie”.
To czysto polityczny aspekt zagadnienia, ale istnieje jeszcze niemniej istotny aspekt społeczny. Obecny w „naszych mediach” liberalny lęk przed „dzikim populizmem” wykluczył z tych mediów wszelkie społeczne grupy rzekomo lub rzeczywiście wykluczonych, w których imieniu media – z samej definicji ich misji – organizują zwykle opinię publiczną. Nie dość, że wszystkie tego rodzaju problemy stały się wyłączną specjalnością mediów prawicy, to przede wszystkim utrwaliło to karygodną niewrażliwość społeczną po naszej stronie. Efekt jest w każdym razie taki, że nie tylko politycy, ale przede wszystkim publicyści nawet nie spróbowali w ciągu ostatnich trzech lat zdiagnozować tego, co politycznie i społecznie stało się w Polsce w roku 2015. Nie ma programowej debaty po naszej stronie. Nie ma komu organizować publicznej opinii – ona była i pozostaje zdezorganizowana.
Bezpośrednie skutki na dziś są takie, że wszystkie sygnalizowane wyżej problemy dla polityków „niewygodne” są wobec tego niemal całkowicie nieobecne również w analizach politycznych komentatorów. „Niezręczności” przy głosowaniach ustawy liberalizującej aborcje nie zostały rozliczone i przeanalizowane. Nie rozliczono ani szóstki europarlamentarzystów głosujących za zastosowaniem wobec Polski procedur z Artykuły 7 Traktatu o Unii, ani zarządu PO, który omal nie ukarał ich za to usunięciem z partii, a dziś spycha ich na dalsze miejsca na listach kandydatów. Nie ma dyskusji o tym, co w Polsce zrobić z programem 500 Plus, z wiekiem emerytalnym, z węglem, prawem aborcyjnym, przywilejami Kościoła itd. Wszystkie te tematy, podobnie jak w ustach zawodowych polityków, również na łamach liberalnej prasy pojawiają się wyłącznie po to, by pokazać zło polityki PiS. Pisowski program, ale również np. program Biedronia kwitowane są etykietą „populizm” – sprawiającą przy okazji, czego już nie widzimy, że aksjologia w polityce nie istnieje, rządzić ma zaś wyłącznie rozsądek, procedury i księgowa poprawność spinającego się budżetu. Nie umiemy wyciągnąć wniosków nawet z oczywistej fałszywości argumentów o populizmie podnoszonych w kampanii poprzedzającej klęskę z 2015. Tymczasem sprawy, w których politycy są „za, a nawet przeciw”, rozwiązać jednak trzeba, bo inaczej zawali się nam państwo.
W wyborczym zaś kontekście liberalne media za własne zadanie uważają wspierać najskuteczniejszą opozycję przeciw PiS, co najmniej milczeniem eliminując z przestrzeni publicznej wszystkie inne propozycje.
Społeczny efekt jest zaś taki, że obóz liberalny – politycy, ich elektorat i ich media – mobilizują swój twardy trzon, skutecznie wyłączając zeń „symetrystów” spośród komentatorów, ale razem z nimi przede wszystkim tych wyborców, którzy „nie mają na kogo głosować”, czując się wyłączonymi z polityki wojennej.
Sam „twardy trzon” liberałów potrafi zaś przerazić. Wyborcy PiS to dlań Janusze i Grażyny przekupione za 5 stów na dziecko, prymitywna ciemnota, z którą nie da się rozmawiać i z całą pewnością nie da się uzgadniać ustroju wspólnego państwa. Demokraci szukają wciąż twarzy i wodza, który poprowadzi ich do zwycięstwa. Czasem jest to Tusk, czasem Biedroń, dzisiaj Koalicja Europejska, której wybaczymy wszystkie grzechy i wszystkie zaniechania – w imię jedności. „Odszczepieńców” – w imię tej samej jedności – gotowi jesteśmy wdeptać w ziemię. Obywateli RP swego czasu traktowano w ten sposób, wykluczając nas z KOD u początków jego działalności. Dziś idziemy w podobną stronę bez większych złudzeń.
Polityka fałszywa i prawdziwa
Wiemy, po co idziemy. Większość z minionych trzech lat rządów PiS ruchy obywatelskie niestety zmarnowały. Mamy za sobą kilka ogromnych sukcesów, z których jednak nie wyciągnęliśmy należytych wniosków. Udało się na przykład powstrzymać pisowską ofensywę na sądy i powstrzymać wycinkę w Sądzie Najwyższym, choć PiS nadal twardo gra o kontrolę nad orzeczeniem o ważności wyborów, co umyka naszej uwadze. Ów nieobecny wniosek z tego sukcesu, to natomiast świadomość, że opór jest w stanie wpłynąć na zachowania nawet autorytarnej władzy, a nie tylko przekonywać ludzi, jak bardzo ona jest zła w nadziei na odwrócenie wyniku wyborów. Ale mamy też inne sukcesy i one mogą się okazać nawet bardziej trwałe.
Dobrze pamiętam własne rozmowy z prawnikami jeszcze z końca 2015 roku – o obywatelskim nieposłuszeństwie naruszającym prawo w imię konstytucyjnych wartości. Wszyscy moi rozmówcy odrzucali wówczas ideę zwaną dziś rozproszoną kontrolą konstytucyjności – tj. prawo sądów powszechnych do orzekania wprost z konstytucji, choćby orzeczenia te przeczyły treści ustaw. To prawo zastrzegano wyłącznie dla Trybunału Konstytucyjnego, powoływano się też na zasadę nakazującą właśnie w ustawach czytać wykładnię konstytucji. Dziś prawo do dochodzenia sprawiedliwości w oparciu o konstytucję stosowaną bezpośrednio uznają w Polsce w zasadzie wszyscy, a moi ówcześni rozmówcy bronią nas dzisiaj w sądach powołując się na zasadę, której jeszcze niedawno sami nie akceptowali. Taką zmianę świadomości da się uzyskać wyłącznie w działaniu ruchu obywatelskiego.
Innym przykładem jest społeczny stosunek do liberalizacji aborcji. Przez niemal trzy dekady „kompromisu aborcyjnego” zwolenników liberalizacji aborcji było równie mało, co zwolenników całkowitego zakazu. I nic się pod tym względem nie zmieniało, pomimo debat, dyskusji, inicjatyw legislacyjnych. Wystarczył krótki okres rządów PiS, a zwolennicy liberalizacji prawa aborcyjnego są już w większości – przynajmniej w niektórych badaniach. We wszystkich tego rodzaju sprawach zatem największe zmiany dokonują się nie poprzez ustawy wprowadzane po zmianie władzy, a na skutek świadomie organizowanego społecznego ruchu nacisku. On nie musi odnosić politycznego zwycięstwa i doprowadzać do zmiany władzy, by osiągać swoje.
Istnieje jednak niestety także rewers tego samego zjawiska. Okazuje się bowiem – i nie tylko „efekt Rozenka” z wyborów samorządowych to pokazuje – z jak wielu i jak istotnych postulatów jesteśmy w stanie zrezygnować, byle tylko pokonać przeciwnika w „wojnie o Polskę” lub o demokrację. Prowadziłem ostatnio prywatną ankietę, na którą odpowiadali ludzie uczestniczący w organizowanych przez nas spotkaniach. Jedno z pytań dotyczyło postulatów, z których gotowi byliśmy zrezygnować dla utrzymania władzy przez demokratów i obronienia jej przed PiS. Żadną miarą nie jest to badanie, odpowiadający nie stanowili żadnej próby, niemniej obserwacja około tysiąca odpowiedzi pokazuje rzecz uderzającą. Wyborcy opozycji gotowi są na wszystko. Rezygnują z praw kobiet, przywilejów socjalnych, akceptują wodzostwo, rezygnują z trójpodziału władzy, akceptują karę śmierci… W odpowiedziach nie widać śladu poszukiwania „kompromisu”, który bolałby najmniej – rozkład jest niemal losowy.
Wygląda na to, że „efekt Rozenka”, w którym wyborcy porzucają kandydata na rzecz taktyki w wojnie przeciw PiS, ma w rzeczywistości charakter o wiele głębszy i może oznaczać nawet autentyczną zmianę poglądów w sytuacji wyborczej. Nie istnieją takie badania, ale gdyby spytać Polaków o poparcie dla liberalizacji prawa aborcyjnego na rok, miesiąc i dzień przed wyborami, prawdopodobnie zobaczylibyśmy krzywą opadającą niemal do zera w przededniu głosowania. Co innego staje się wtedy dla nas ważne – wybory nie są żadnym „świętem demokracji”, ale dniem, w którym naprawdę stajemy się armatnim mięsem.
Z wojny wyłączyć się nie da. PiS jest zagrożeniem prawdziwym, a nie urojonym. Ważne jest jednak, by w tej wojnie nie „spisieć”. W rzeczywistości ważne jest to koszmarnie trudne zadanie, jakim byłoby przywrócenie wartości demokracji dla tej drugiej połowy wyborców, przed którymi dziś demokracji bronimy. Obrona nie zda się bowiem na wiele. Zacząć należy z pewnością od siebie. Wypada zdać sobie sprawę z tego, jak złowrogi jest w istocie fałsz wezwania „najpierw odsuńmy PiS” i czym w rzeczywistości grozi złe zwycięstwo koalicji utwardzającej konfrontacyjną postawę wojenną i prowadzącej do takiej jednolitości przeciwników PiS, której nijak z demokracją pogodzić się nie da.
Politykę da się rozumieć jako sztukę walki o władzę, ale to jest rozumienie fałszywe, albo przynajmniej nie to w polityce nas interesuje. Interesuje nas działanie na rzecz dobra wspólnego, sztuka rozwiązywania problemów, również konfliktów. Działanie na rzecz wartości. Będziemy o tym pamiętać, kiedy przedstawią nam listę kandydatów z Leszkiem Millerem obok Kazimierza Marcinkiewicza i wypowiedzą mnóstwo frazesów o europejskich wartościach. Obywatele RP będą wtedy pytać, dlaczego tylko sześcioro polskich europosłów chciało sankcji dla Polski za złamanie podstawowych zasad praworządności i dlaczego omal nie usunięto ich za to z partii, która o praworządności wciąż opowiada. Będziemy pytać, jak da się w Polsce bronić praw kobiet, czy unijne instytucje mogą i powinny egzekwować ich przestrzeganie. Jakich dokładnie praw chcą kandydaci. Będziemy pytać o węgiel w polskiej energetyce i o to, czy słusznie za dopłatami do cen energii głosowali w polskim Sejmie wbrew unijnym dyrektywom posłowie opozycji. Nie wystarczy grozić polexitem, trzeba wiedzieć, jakiej Unii chcemy, jak da się unijny projekt podtrzymać, jak bardzo i w jakim celu Unia ma być obecna w Polsce i innych krajach członkowskich. Nie poprzemy kandydatów unikających odpowiedzi, działających wbrew podstawowym wartościom – nie przekona nas do tego nakaz jedności w obliczu wroga.
Wielu zaangażowanych w walkę z PiS uzna, że ten nakaz łamiemy. Oskarżeni o to — jak kiedyś o rozbijanie KOD — być może znikniemy z widoku opinii publicznej. Cóż, w takim razie — do zobaczenia…
Paweł Kasprzak
[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Buduj z nami patriotyzm obywatelski” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]
Długie, gorzkie i smutne. Gdzie masz zamiar pytać i kogo o węgiel, aborcję, prawych europosłów, prawa kobiet i ceny energii?
Paweł, nikt nie odpowie, bo ORP nie jest 10 milionowym ruchem obywatelskim, a nawet nie ma wpływu na tej wielkości elektorat. Ba, nie wpływu choćby na 100 tysięcy wyborców.
Ale rozumiem ta bezsilność. Pamiętam, jak szukaliśmy chętnych na codzienne stanie pod pałacem na krakowskim z banerem lżącym krzywoprzysiężcę. Potrzeba było 500-600 osób, a skończyło się na kontrmiesięcznicach.
Panie Pawle, ad vocem artykułu „Złe zwycięstwo”.
Tekst przemyślany i ciekawy, dlatego uważnie przeczytałem 2 razy. Jako wolny-myśliciel tak mam.
Zgadzam się z Panem w 99% uwag szczegółowych. Np. z postulatem ORP urządzania pra-wyborów, co wszystkie partie mają tam gdzie mają. Dopóki nie powstałby taki nakaz ustawowy. Ale nie powstanie – jeśli ruchy obywatelskie (de facto partie) będą hołubić bezpartyjność, czyli formalną apolityczność. A Pan do takiej tezy ogólnej zdaje się zmierza.
Jak Pan to rozumie? Apolityczne i bezpartyjne mogą być najwyżej ruchy lokalne np. miejskie czy ruchy, nazwijmy je branżowe np. ekologiczne. Ale ogólnokrajowy ruch ORP? Jasno anty-prawicowy, żeby nie wiem co pod tym rozumieć. Jednocześnie, Panie Pawle, głosi Pan – według mnie słuszną tezę – że jest potrzebna (cytuję z Pańskiego artykułu j/w) „gruntowna reforma kraju – polityczna i społeczna – a nie odsunięcie PiS”.
To jak Pan pogodzi „apolityczność” ORP ze słusznie zalecaną przez siebie gruntowną reformą kraju? Konkretnie za czym lub przeciw czemu mają protestować? Jaki azymut? Przeciw: ogólnie wiadomo – kler, prawica i co tam kto na lewicy uważa. Ale co „za”, co w zamian? Głęboka cisza. Kolejny Uniwersał Połaniecki, po którym najbardziej w d… dostali kosynierzy i ich rodziny? Kolejna deklaracja, kolejnego ruchu, z którego wynika, że politycznie (partyjnie) nic nie wynika?
Bez rozstrzygnięcia kwestii ogólnych (ZASADNICZYCH) cała reszta szczegółów jest równie urocza, co pozbawiona głębszej treści. Oczywiście, wiem i szczerzę przyznaję – próbuję podpowiadać ster na lewą burtę – ster na prawo już jest! Co, rozkraczyć się po środku? To jakieś rozwiązanie, na ile mnie instynkt polityczny nie myli, większość polskich wyborców w tym roku wybierze właśnie tak – bo nie ma oferty niczego innego.
Przepraszam, że zabrałem czas, pozdrawiam!
Uchwaliliśmy obszerny program, nie wchodząc w rolę partii. Wymieniliśmy w nim listę problemów, które muszą zostać rozstrzygnięte, choć nie przesądzamy jak. Np. bezpieczniki ustrojowe w rodzaju np. przesunięcia kadencji Sejmu i Senatu. Przedstawiliśmy założenia do ustawy o partiach politycznych. Opowiadamy się zaś tym, by o prawach człowieka (więc np. o ustawie aborcyjnej, ale też i o prawach socjalnych) nie wolno było decydować zwykłą większością, ale by wymagać dla nich większości konstytucyjnej. Itd. Jest tego trochę.
Prawybory natomiast są potrzebne właśnie teraz, kiedy wojna z PiS uniemożliwia wybór w głosowaniu, a opozycja potrzebuje wspólnej listy. Da się to zrobić bez zmian prawnych.
Gorzkie, ale trudno Autorowi odmówić racji. Miliony, w tym całkiem rozsądni zdawałoby się ludzie, zdają się głosić to samo hasło: Odsuńmy PiS od władzy, a potem się zobaczy
Muszę szanownego Obywatela zmartwić -powyższe rozważania radzę przesłać do miesięcznika „Nowa Fantastyka” – są duże szanse na uznanie w gronie miłośników political fiction.
Zapewniam, że jesienią „ta władza nie skończy się”, i wzmożone starania obozu „nocnej zmiany” nie przyniosą oczekiwanych efektów. Zwłaszcza, że nie jesteście w stanie zaproponować nic istotnego dla społeczeństwa poza stereotypowym zestawem populistycznych haseł, chociażby takich jak straszenie Polexitem.
No cóż, przed laty Stanisław J. Lec proroczo stwierdził, że „Myśli niektórych ludzi są tak płytkie, że nie sięgają nawet ich głowy”.
My jesteśmy społeczeństwem, a władza to jest zapyziala o zacietrzewiona efemeryda. Przeminie, pozostanie fetor i łzy oszukanych ludzi. Oraz długi trolli pozbawionych zajecia.
Jesteście przedtsawicielami niewielkiej garstki Jurku. Zejdź na ziemię.
Czy masz na myśli to forum, czy to co ludzie mówią między sobą?
Sądzę, że nadchodzi moment otrzezwienia, bo ludzie nie chcą pływać w pomyjach, a te wszystkie prawdy, zamachy i wielkie dokonania polskiej megalomanii po prostu olblaza jak poniemieckie futro po prababci.
To, że zjednoczyly się partie tak różne jak popłuczyny po nowoczesnej z psl, za to głos Obywateli RP o prawyborach zignorowano. A większość z piszących tu widzi w nowotworze pod nazwą KE zbawcę, który zgładzi pis i… i właśnie nic, żadnego planu, tylko słowa, że najpierw trzeba odsunąć pis od wladzy, a potem jakoś to będzie.
Ale, parafrazując internetowego mema,Jurku, to j….e.
No NIE, ja dość sceptycznie na to patrzę. Chyba dałem temu dowód w porannym wpisie.
Wszelkie wypowiedzi na temat tego, czy na jesień ta władza skończy się czy nie, odnoszą się, jak wiadomo, do przyszłości. A w związku z tym są fantastyką. Trzeba mieć niezły tupet (i słaby kontakt z rzeczywistością), aby zapewniać.
Szukam prostszego i KRÓTKIEGO ujęcia dla powyższego tekstu P.K., bo się z nim podskórnie zgadzam, ale ślizgam się po meandrach i powtórzeniach przedstawionej argumentacji.
Czy może jest tak, że wskutek różnych patologii, narastajacych w Polsce od lat, obecna ekipa doprowadziła do redukcji struktur państwa na dwie władze? Jedną sądowniczą, a drugą polityczną – tu amalgamacja d. władzy wykonawczej z upotulnionym parlamentem. Pierwsza władza zachowuje pewną niezawisłość i posiada cechy merytorycznosci, natomiast ta druga władza jest całkowicie pozamerytoryczna, niszczycielska, wsobna i nieszanowana. Rolą społeczeństwa obywatelskiego byłoby zajęcie zdecydowanego stanowiska wobec takiej władzy, ale w wyborach nie popierać środowisk, partii czy koalicji, które chętnie same obsadza sie w roli nowej wladzy politycznej.
wiesz Paweł, że jestem członkiem Obywateli RP, sam jak zdrowie pozwala staram się uczestniczyć w wydarzeniach. Popieram zawarte w tekście tezy, pomysły i Twój stosunek do tego co wokół dzieje się w Polsce. Zgadzam się niemal w 100%, ale nie o ilość tych procent chodzi. Polska jest do generalnej naprawy. Wszystkie rządy, po drodze od czasu przemian, nawaliły. Wszystkie. Obywatele zostali ograni, oszukani, zrobieni w balona. Waw, nie będę się rozpisywał. Wszystko jest wiadomo. Myślę, że trzeba wygrać wybory, czytaj odsunąć pis. Następców od pierwszego dnia pilnować by podjęli remont Polski. Super by było wprowadzić do sejmu ludzi prodemokratycznych, prawdziwie prodemokratycznych. Niestety rujnuje się szybko, naprawia b.b.b. długo i w tym czasie nie może zabraknąć Obywateli RP
Trzeba wygrać wybory. Odsunąć PiS. Ale trzeba mieć większość konstytucyjną lub bliską i autentyczny, wielki mandat zaufania. Inaczej będzie tylko gorzej. Istnieją dowody. Próbowałem je przedstawić. Wiem, że trudno je zaakceptować. Niemniej…
Ad vocem wpisu Pawła Kasprzaka 01/03/2019 g. 18:53.
I ad vocem wpisu Leszka z Gorzowa 02/03/2019 g. 23:37.
Sz. PANIE LESZKU – co do zasady zgoda, że Polska (dodam, nie tylko!) „jest do generalnej naprawy”. Ale co to znaczy? Pisze Pan, „trzeba wygrać wybory, czytaj odsunąć pis”. Proszę wybaczyć, to samo piszą i mówią wszelkiej maści prostaccy liberałowie. Czyli najpierw przywróćmy co było, potem zobaczymy? Jak chce Pan „od pierwszego dnia pilnować, by podjęli remont Polski”? Otwarcie przyznaję – byłem, jestem i pozostanę RADYKALNYM SOCJALISTĄ, czyli w moim mniemaniu PRAWDZIWYM DEMOKRATĄ. Bo nie ma wg mnie żadnej innej ścieżki demokracji. A gaworzenie ORP o demokracji – acz popierane godnymi szacunku aktami oporu wobec anty-demokracji – nadal pozostaje dziecinadą.
Sz. PANIE PAWLE – ruch Obywateli RP przyjął pewien program. Ewidentnie POLITYCZNY. Jednocześnie ORP zarzeka się jak żaba błota, że jest APOLITYCZNA „nie wchodząc w rolę partii”. To w co wdeptujecie – w udawanie, jak Pan napisał, „nie wchodząc w rolę partii”? W swoim programie wymieniając „listę problemów, które muszą zostać rozstrzygnięte”? Pokornie przyznam, za głupi jestem żeby zrozumieć sejf za obrazem i obraz w sejfie. ORP to ruch polityczny czy np. hobbystyczno-uliczny? Albo może jakiś nowego typu? Panie Pawle, będę wdzięczny za odpowiedź. Proszę wybaczyć dosadność dygresji.
Uprzejmie proszę nie manipulować. W żadnym tekście ani wypowiedzi ORP nie twierdzili, jakoby by byli ruchem apolitycznym. To, co twierdzimy, to że nie zamierzamy być partią polityczną. Istnieje sporo ruchów o celach politycznych (wprowadzenia zmian w jakichś ustawach lub konstytucji, lub praktykach), które partiami nie są i być nie zamierzają: ruchy LGBT, pro-choice (a także część anti-choice), lokatorskie, itp. Co w tym nie do pojecia, że może istnieć ruch nie mający zamiaru przekształcenia w partie, którego celem jest demokratyzacja życia publicznego?
Tak się zastanawiam, ile czasu autor poświęcił na napisanie tego tekstu i ile osób ten tekst przeczyta
Ad vocem wpisu p. Magdaleny Pecul-Kudelskiej z 4/03/2019 g. 12:38.
Szanowna Pani! Nie wiem czy to dobrze czy źle, że zarówno w tym roku jak w wielu dekadach wstecz – o polityce, czyli wszelkich sprawach publicznych i bardzo wielu osobistych, decydują partie polityczne. Ruchy społeczne, które Pani wymieniła i mnóstwo innych MAJĄ WPŁYW na opinię publiczną, sondaże wyborcze itd. Ale DECYDUJĄ parlamenty i rządy, kształtowane nie przez co innego jak partie polityczne. Nawet na poziomie samorządów terytorialnych.
Nie wiem czy to z mojej strony manipulacja czy logika formalna. Szanuję Państwa wybór oraz Państwa decyzje. Ale podtrzymuję tezę real-politik, że każda działalność polityczna, która chce uważać się czy uchodzić za „bezpartyjną” jest de facto apolityczna. Stwarza tylko listek figowy, choćby nie wiem jak piękny. Nie dąży do współudziału w realnym wpływie na bieg wydarzeń tylko w ich kontestacji, ocenie itd.
Kwestionuje Pani mój zarzut apolityczności wobec ORP, czym potwierdza, że jest polityczny. I pyta Pani – „co w tym nie do pojęcia, że może istnieć ruch nie mający zamiaru przekształcenia w partie, którego celem jest demokratyzacja życia publicznego?” No, właśnie to jest nie do pojęcia: jak chcecie Państwo demokratyzować życie publiczne w Polsce, zależne głównie od centralnych władz publicznych (rząd, parlament) – i jednocześnie odżegnywać się od bezpośredniego wpływu na te władze?
Przyznaję zgłupiałem, serdecznie pozdrawiam!
Niemal każda działalność obywatelska to jest działalność polityczna. Problem jest, wg mnie, w rozumieniu tego określenia, w Polsce nie wiedzieć czemu polityka=partia.
Usiłuje Pan zaprzeczyć możliwości wpływu przez obywateli, apartyjnych (!), a nie apolitycznych, na władze centralne. To ja pozwolę sobie przypomnieć 2010 rok i ruch Obywateli Kultury. On się rozpoczął na normalnym, oficjalnym Kongresie Kultury w Krakowie. Ten Kongres, poprzez swoje wystąpienia i spontaniczne inicjatywy przejęli uczestniczący w nim obywatele. Następnie się zorganizowali i zmusili Tuska osobiście i jego gabinet do podjęcia negocjacji w efekcie których został podpisany Pakt dla kultury. Podpisany i realizowany, co istotne. Negocjacje toczyły się wokół wyznaczonych obszarów, w zespołach roboczych. Zupełnie tak jak przy podstolikach przy Okrągłym Stole. Jedyną kompletnie nie załatwioną sprawą zostały media publiczne, mimo, że strona obywatelska przestrzegała przed właśnie teraz realizowanym scenariuszem zawłaszczenia. Kompletnie niezałatwioną w sensie niepodjętą przez rząd, bo obywatele swoją część wykonali, tzn. przygotowali projekt ustawy, tyle, że nie odbyła się nad nim żadna dyskusja. Został wrzucony do najgłębszej szuflady ministra od kultury.
Zatem jest możliwy obywatelski wpływ na władze centralne, na największe partie, tylko trzeba przestać bajdurzyć, że go nie ma i, że partie to są takie prywatne firmy i co tam sobie ustalą to ich prawo. Skoro tak, to może niech tylko członkowie partii mają prawo na nie głosować. W sumie będzie to może, na moje oko, ze 100 tys. ludzi, ale niech będzie nawet 200 tys. Tymczasem do wyborów chodzi jednak przynajmniej kilka milionów i opowiadanie, że one nie mają nic do gadania jest największą trucizną demokracji.
Ja podam inny przykład na to, że ruchy obywatelskie mają „wpływ na władze”. Pod sądami staliśmy i staliśmy, krzyczeliśmy i zagrzewalismy jedną z takich władz do wytrwania. Organizacja tego na pewno nie była profesjonalna, zupelnie spoleczne byly te dzialania, a maszyny partyjne miały nas głęboko w d…. Pierwsze co usłyszeliśmy od sędziów, gdy do nas wyszli to były słowa szacunku, uznania i podziękowania. „Kanarki kopalniane” dały im muskuły.
Ad vocem Ewa Borguńska 04/03/2019 g. 16:30. Szanowna Pani!
Potwierdzam, że nowożytna i współczesna polityka – równa się partie. Tak to jest jakoś na świecie. To one mają bezpośredni, wymierny wpływ na ciała przedstawicielskie, rząd czy jak w Polsce na zarządy województw i niższych jednostek samorządu terytorialnego. To absolutna podstawa, czy się podoba czy nie. Jak ktoś chce, może przyjąć optykę pewnego rosyjskiego arystokraty. Pytany co sądzi o obecności wojsk napoleońskich, które właśnie paliły Moskwę – „postanowiłem ich nie zauważać”.
Tak, w pełni przyjmuję Pani zarzut i potwierdzam – zaprzeczam „możliwości wpływu przez obywateli, apartyjnych /…/ na władze centralne”. Wprost poświadcza to podany przez Panią przykład. Co zostało z sukcesów Obywateli Kultury sprzed 9 lat? Nastał w parlamencie i rządzie minister P. Gliński i partyjna (!) polityka, nazwijmy ją kurtuazyjnie, kulturalna. Pani końcowa filipika – „może niech tylko członkowie partii mają prawo /…/ głosować” – chyba wypacza istotę problemu. Łączę ukłony!
Szanowny p. Jurku (ad vocem 04/03/2019 g. 16:54).
Niech Pan rozwinie tezę, że ruchy obywatelskie mają „wpływ na władze”. Konkretnie jak, na ile trwały?
Jak Pan pisze – staliście, krzyczeliście i zagrzewaliście. Z grubsza wynika – kogo – Sędziów? Czuje Pan paradoks sytuacji?
Po czym niezawisły Sąd złożył Wam „słowa szacunku, uznania i podziękowania”. To paradoks nr 2. Sąd nie może działać pod wpływem hałasu z ulicy. Wasz „wpływ na władze” Sądowniczą – o ile miał miejsce – był, delikatnie rzecz biorąc praeter legem.
Wiem, że zbiorę kubeł pomyj na głowę. Wtrąca Wam się do rozmów Facet, który NIE POPIERA BLOKAD legalnych marszów, nawet neo-faszystów z ONR. I KRYTYKUJĘ BEZPARTYJNOŚĆ jako apolityczność.
Oczywiście, może się mylę. Tylko jakieś rozsądne argumenty przeciw? Łączę ukłony!
Trochę protekcjonalnie i trochę impertynencko Pan brzmi, Panie Robercie. To niekoniecznie zarzut, a tylko uwaga, że Pańskie wpisy poza argumentami (moim zdaniem, niezbyt wyraźnie widocznymi) zawierają sporo zdań po prostu irytujących.
W tekście powyżej jest kilka istotnych fragmentów o tym, jaki wpływ na polityczną rzeczywistość miewają często i miały w ostatnich 3 latach „apolityczne” ruchy społeczne lub obywatelskie. Rozumiem, że żadnego z tych argumentów Pan nie dostrzegł lub nie uznał za warte Pańskiej wzmianki. No, trudno…
Nikt tu przy tym nie twierdzi, że którykolwiek z tych ruchów ma ochotę i szanse zastąpić partie polityczne. Nie znamy innej demokracji niż partyjny parlamentaryzm. Ustrój polskich partii politycznych jest jednak chory do cna i jest to jedną z istotniejszych (co nie znaczy, że uświadomionych) przyczyn kryzysu polskiej demokracji (nie tylko polskiej, to globalne zjawisko). Nacisk na prawybory, wysłuchania publiczne lub inny podobny mechanizm, który oznaczałby de facto przecięcie wszechwładzy partyjnych bossów nad politykami własnych partii, jest elementem wymuszającym demokratyzację partyjnej polityki — a ta jest potrzebna, jeśli demokracja ma przetrwać. To jeden z przykładów — niezrealizowany, więc mocy dowodu nie ma. Ważne w tym przykładzie jest to, że partie z całą pewnością nie zreformują się same, że chora polska demokracja wymaga naprawy, w której partie musiałyby być sędziami we własnej sprawie
Związki zawodowe wymuszają na partiach kontrakty socjalne, rozmaite stowarzyszenia wymuszają inne rzeczy i nieco mnie dziwi, że te sprawy trzeba wyjaśniać socjaldemokracie 😉
Opisanej w tekście zmiany stosunku do aborcji nie uzyska Pan żadnym dekretem żadnej partii u władzy — to się może stać tylko w ruchu społecznym, a to, że koniecznym zwieńczeniem tego procesu jest ustawa przegłosowana przez partyjnych polityków w parlamencie jest — proszę wybaczyć — truizmem niezasługującym na uwagę. Również opisanej w tekście zmiany stosunku do kontroli konstytucyjności też Pan nie zadekretuje. Rok 2015 i wszystko, co nastąpiło potem pokazuje w istocie, że żadnej z konstytucyjnych norm nie da się zadekretować, jeśli one mają rzeczywiście działać, a nie być ozdobną fasadą demokracji.
Ad vocem Paweł Kasprzak 04/03/2019 g. 19:54. Szanowny Panie Pawle!
Do znudzenia mogę powtarzać, że BEZPARTYJNOŚĆ – oznacza współcześnie APOLITYCZNOŚĆ, a jak mawiali starożytni Grecy – apolityczność to polityczny idiotyzm. Jeśli ktoś przedłoży racjonalne tezy, np. na bazie M. Castellsa, że jest inaczej – zgodzę się z tym.
Przyjmuję do wiadomości (ale nie obiecuję poprawy, bo nie do końca jarzę o co chodzi), że wyrażam się „Trochę protekcjonalnie i impertynencko [a] sporo zdań po prostu irytujących”. Z całym szacunkiem niech Pan wyłuszczy – jak Pańskim zdaniem spełnić choć jeden szlachetny cel, o których Pan pisze, bez PARTYJNOŚCI, której też nie lubię?
Będę zobowiązany RD.
Np. obecny Rzecznik Praw Obywatelskich został wybrany mocą mobilizacji organizacji obywatelskich i społecznych i ich nacisku na większość parlamentarną.
Najwyraźniej niewiele Pan wie, Panie Robercie, o celach Obywateli Kultury zawartych w Pakcie dla kultury. On jest w niektórych punktach realizowany do dziś. Celem OK nie było za to obsadzanie stanowiska ministra kultury. Poza tym… nic nie jest dane na zawsze. Także demokracja i prawa człowieka (pomijając nawet, że w Polsce nigdy nie były przestrzegane i przede wszystkim postrzegane jako wartość sama w sobie, do gruntu zrozumiana).
Również Ustawa o kinematografii została uchwalona w 2005 r. po wieloletniej pracy i negocjacjach prowadzonych przez środowiska filmowe, przez ich organizacje. I nie była to inicjatywa stricte branżowa, choć oczywiście miała na celu także rozwój zamierającej branży, ale dotycząca Kultury, tak właśnie, przez duże K.
Jak byśmy tego nie oceniali, to postulaty części społeczeństwa, które wyrażone zostały także podpisami pod petycjami dot. np. wieku dzieci idących do szkół zostały spełnione przez „nową władzę”. Nie jestem przekonana, że podpisywali się pod tym wyłącznie wyborcy, a zwłaszcza członkowie PiS.
Radziłabym odkleić się od ostatnich 3 lat, a sięgnąć bardziej wstecz, bo wtedy życie obywatelskie, wbrew pozorom też się toczyło, tyle, że mało na ulicach. Choć protest wobec ACTA był jak najbardziej uliczny i raczej odniósł skutek.
O co z tym Castellsem chodzi? Umasowienie? Indywidualizm? Zimny racjonalizm? Bo, że pisał o ruchach społecznych w konfliktach, to akurat pojęciowo mało odkrywcze, jeśli dobrze pamiętam jego przecież niezupełnie trafne proroctwa. Równie dobrze mógłby się Pan na Koniec historii powołać. To dla Pana apolityczność rozumiana jako bezpartyjność jest synonimem politycznej głupoty. Dostał Pan wiele odpowiedzi o tym, że realne zmiany społeczne następują poza klasycznym systemem politycznego parlamentaryzmu, a realne zmiany polityczne często na skutek nacisku spoza systemu. Tu akurat Castells być może miałby zastosowanie z uwagami na temat cywilizacyjnych przemian i ich politycznych konsekwencji — ale to po prostu nie jest ten przypadek.
Tekst jest właśnie o tym, że przemiana następująca w wyniku zmiany politycznej władzy jest po pierwsze skrajnie mało prawdopodobna, a po drugie zupełnie niewystarczająca.
Ad vocem p. Ewa Borguńska 5/03/2019 g. 08:09 oraz p. Paweł Kasprzak 5/03/2019 g. 10:17.
Szanowni Państwo! Niby nic Nas nie różni – wszyscy jesteśmy zwolennikami podobnych wartości i działań – pro-społecznych, pro-obywatelskich, pro-demokratycznych. I w tym zakresie na pewno nie będziemy się spierać. Jak mawiał Konfucjusz, niech kwitnie tysiąc kwiatów. Może z wyjątkiem żeby łąkę zarosły chwasty typu ONR, tu też się na pewno zgadzamy. Może z wyjątkiem metod pielenia.
Różnica między Nami – co można wyczytać z wymiany zdań – tkwi w rozumowaniu pro-partyjnym, czyli wg mnie pro-państwowym. Tylko proszę, nie zarzućcie mi Państwo czy ktokolwiek inny, jakiś sympatii do „państwowców” typu sanacja itp. Nie w 100, ale w 200% zgadzam się z Panem, Panie Pawle, że współczesne partie to w większości kliki partyjnych bossów. Zgadzam się na milion procent, że powinny być prawybory i cały szereg innych rzeczy, żeby partie polityczne nie były maszynkami do mielenia kiełbasy wyborczej. Można ustanowić takie wymogi prawno-ustrojowe wobec nich, skoro partie są dotowane z budżetu państwa.
Może nie umiem wyjaśnić – zapewne tak, skoro trwa dyskusja. Ale aby wprowadzać nawet najbardziej szlachetne i oddolne zmiany w życiu społecznym, kulturalnym etc. potrzebne jest dążenie do zdobycia i osiągnięcie INSTRUMENTU ZMIAN – realnego, instytucjonalnego wpływu na WŁADZĘ PAŃSTWOWĄ. A to obecnie możliwe jest tylko poprzez partie. Ergo, każdy ruch społeczny – demokraci, ekolodzy, ruchy kobiece, miejskie itd. itp. – jakkolwiek sam w sobie niosący istotne wartości, tak naprawdę, w praktyce tylko ociosuje mgłę – jeśli nie włącza się w zdobycie wpływu na władzę państwową. Czytaj: parlament, rząd. Bez tego mgła się trochę rozrzedzi lub nie, jutro wróci.
Pani Ewo, Panie Pawle! Przepraszam, że absorbowałem Państwa czas. Mimo wspólnego mianownika, może nie wszystkich, ale na pewno większej części wartości ogólno-publicznych – różnice zdań są jakie są. Może Pani i/lub Pan macie racje. Widocznie za stary jestem i/lub zbyt doświadczony, by uwierzyć w bajki, że w życiu publicznym możliwa jest „apolityczność”, a w związku z tym „bezpartyjność”. Nie, to wg mnie logicznie niemożliwe! Ale skoro macie Państwo inne zdanie, może się mylę. Dziękuję za czas poświęcony na wymianę „różnic zdań” i serdecznie pozdrawiam!
Chyba jeszcze parę uwag, zanim mnie, intruza, stąd wysiudacie.
Ad vocem p. Roberta. Jeśli mniej lewicowa, w sensie humanizmu lewicowego, postawa innych Pan drażni, to wcale nie znaczy, że od razu musimy się by Pana zadowolić walić młotkiem w środek czoła by pobudzić się do myślenia. Przecież staramy się argumentować z Panem.
Państwo to nie tylko władze obieralne, ale cały tropodzial władz, gdzie sposób racjonalnego urządzenia naszego państwa obejmuje wszystkie te władze. W sensie efektywnych zmian systemowych to partię w trybie uchwał takie zmiany ustanawiając, ale ze zmiana konstytucji jest to już bardziej skomplikowane. Tyle tylko, że dla zawodowego polityka ferment może byc jedynie zwykłym paliwem, a pochodzić od szczerze wkurzonego „demosu”, i tak często się dzieje.
Np. gdy patologia doprowadza do spojenia władzy parlamentarnej, wykonawczej z partią i prokuraturą, wtedy obywatele występują w obronie struktury swojego panstwa, co jest obroną całości systemu, chociaż może mieć formę obrony tylko jednej z władz. Czy jest to skuteczne – wykonuję powyżej opisaną procedurę pobudzenia się do myślenia…..TAK, w pewnym momencie TAK, bo wybuch fermentu, niekoniecznie rewolucja, jest momentem historycznym. Władza sądownicza to też ludzie, na tamtą chwilę potrzebowali pomocy. Ciekawe co by było gdyby ta „kasta” wtedy odpuściła?
Z partiami jest u nas właściwie bardzo źle. Gdy padał nasz byt państwowy, gineliśmy jako zwarholona społeczność, gdzie nieokrzesana wolność polityczna nie pozwalała na wprowadzenie absolutyzmu oświeconego. No ale praworządność wymaga utrzymywania pokoju, zbierania podatków, oferowania wyroków w ramach jednolitego sytemu prawnego … W IMIENIU PANSTWA. Dlatego to dopiero wtedy udało się ustanowić państwo prawne. Z resztą ci absolutni monarchowie z nieukrywana radością powoływali na ważne stanowiska panstwowe mieszczan, bo samowole arystokracji należało bezwzględnie ukrócić.
Teraz w XXI wieku w pewnym kraju myli sie demokracje z samowola, a nie widzi jak partie destabilizuja państwo, tworząc beznadziejny klientelizm.
Ad vocem Jurek 05/03/2019 g. 18:05.
Szanowny Panie Jurku – proszę wybaczyć, nie odniosę się ad meritum Pana wpisu.
Po analizie wielu artykułów, komentarzy, polemik itp. podjąłem banalną decyzję.
Nie będę się już angażował w teksty na tym forum. Z korzyścią dla forum i/lub dla mnie. Sic!
Z dziwnych powodów Pan i ja „złapaliśmy” jakąś niezrozumiałą więź, więc dlatego Panu odpisuję.
Przy okazji serdecznie pozdrawiam Wszystkich, z którymi miałem zaszczyt polemizować albo nie.
I życzę Obywatelom RP wszystkiego co sami sobie życzą. I oby to było pragmatycznie racjonalne.
Poprosiliśmy kiedys razem p. Bogusława by zmienił swoją decyzję i został. Zadziałało. Teraz ja Pana proszę by Pan zmienił swoją. Lewicowego humanizmu nie da się pielęgnować w samotności.
Może małe winko pod „cycata foczka” odmieniloby Pana?
Pozdrowienia
Sz. Panie Jurku!
Apel Pana i mój do do Pana Bogusława – dotyczył jednego, incydentalnego zdarzenia. I cieszę się, że Pan Bogusław z powodu tego zdarzenia i z racji Naszych apeli – nie podjął decyzji definitywnej.
Mój przypadek jest trudniejszy. Ileś razy różnie to wyłuszczałem. Myślenie sekwencyjne:
LOGICZNA
STRUKTURA
POLITYCZNA.
Panie Jurku, widzę i wiem, że nie dociera.
Proszę o dowód, że nie dociera, bo do mnie coś czasami dociera.
Dlaczego jakiś homo sapiens miałby być logiczny? Od zbiorowości, która wda się w dyskurs, np. Sokratenski czy Platonski, można wymagać rozwiązania racjonalnego, ale logika jest bardziej zindywidualizowana.
Struktura polityczna wynika z przyjętego rozwiązania racjonalnego, to dlaczego taka racjonalność miałaby być holistyczna, a nie być optymalną jedynie z punktu widzenia najmocniej rozpychajacej się koterii?
Struktura polityczną jest terminem z wąskiego kręgu nauk społecznych, czy politycznych, to mało upowszechnianie pojęcie. W fizyce teza staje się twierdzeniem, gdy każdorazowo potwierdza ją eksperyment. W naukach społecznych staje się twierdzeniem, gdy sprawdza się już w 15%, a w naukach politycznych, jeśli coś tak strasznego jest w ogóle nauką, teza może się wcale nie sprawdzać a jednocześnie staje się prawdą objawiona – nawet wtedy gdy teza przeciwna sprawdza się w 100%, np. zamach, ktorego nie było, bezmięsna afera mięsna, syjonisci w Panstwowych Ośrodkach Mechanizacji Rolnictwa.
Sokrates nie raz wyluszczal swoje poglądy, ale czynił to za pomocą dialogów. Pewnie dlatego nie uważał, żeby jego przypadek był „trudniejszy”. Demokracja tak ma.
Pozdrowienia