Profesor Osiatyński o kulisach powstawania Konstytucji

 
Uchwalona dwadzieścia lat temu – 2 kwietnia – konstytucja to jeden z bastionów demokratycznej Polski, jakich my Obywatele RP postanowiliśmy bronić

 
Bronimy jej nie dlatego, że jest to konstytucja idealna, ale dlatego, że jest. Została wypracowana w kompromisie, o jaki w Polsce trudno, niezależnie od tego, kto rządzi. Bronimy jej też, bo czas ostrego konfliktu, polaryzacja sceny politycznej, ale i całego narodu, to nie jest moment na siadanie do stołu i pisanie nowej konstytucji. Nie mamy cienia zaufania do tego, że skład, jaki by się przy tym stole pojawił, gwarantowałby księgę praw podstawowych lepszą niż ta, którą mamy.
 
A jaka jest ta nasza konstytucja, i jak powstawała, przypominamy cytując obszerne fragmenty artykułu sprzed niemal 20 lat prof. Wiktora Osiatyńskiego, wybitnego prawnika i socjologa, konstytucjonalisty i publicysty, który zmarł miesiąc temu.
 
Jedne z jego ostatnich publicznych wystąpień miało miejsce podczas wykładów w Instytucie Biochemii i Biofizyki, na którym – jak zawsze – było wielu Obywateli RP. Cała sala biła brawo, gdy w pełnym pasji wystąpieniu polemizował z profesor Ewą Łętowską, która miała wykład o „Wygaszaniu prawa w państwie PiS”. Profesor był bardziej radykalny, i z ostrością widzenia człowieka, któremu już niewiele życia zostało (rak był już wtedy bardzo zaawansowany) próbował pokazać, że na drodze budowy nowego państwa przez PiS minęliśmy już przystanek autorytaryzm i zbliżamy się do dyktatury, o przymiotniku faszystowska.
 
A oto obszerne fragmenty tekstu prof. Osiatyńskiego:
 
„Jak na tryb, w jakim ją przygotowywano, konstytucja jest zadziwiająco dobra, a jej przyjęcie przez Zgromadzenie Narodowe jest doprawdy czymś niezwykłym” – pisze Wiktor Osiatyński.
„Winę za jej słabości ponoszą politycy, którzy traktowali konstytucję jako przedmiot przetargów i konfliktów. Nikt mianowicie nie chciał od początku uznać potrzeby oddzielenia prac nad nową konstytucją od bieżącej polityki. Przeciwnie, konstytucja wydawała się ukoronowaniem procesu politycznego. Dzisiaj wiemy, że powinna być zaakceptowana przez parlament, ale chyba nie powinna być pisana przez ludzi zajmujących się polityką na co dzień.
 
Pomieszanie konstytucji z polityką było głównym powodem przedłużania się prac w parlamencie, powodowało podważanie legitymacji twórców ustawy zasadniczej oraz wpłynęło na jej treść. Wszak kompromisy polegały najczęściej na dopisywaniu do konstytucji tego, co każdy chciał w niej znaleźć. W efekcie za dużo w niej obietnic i deklaracji”.

 

 


 
 
Dalej profesor pisał tak, jakby przewidywał nadejście Andrzeja Dudy, a mówiąc dokładnie Jarosława Kaczyńskiego.
 
„Konstytucję zawsze trudno uchwalić, zwłaszcza w demokracji (król, dyktator albo jakaś „siła przewodnia” łatwo mogą konstytucję narzucić, odrzucić lub zmienić). W państwach demokratycznych instytucje władzy opierają się bowiem zmianom reguł gry, które mogłyby ich władzę uszczuplić. W Szwajcarii proces zmiany konstytucji trwa już ponad trzydzieści lat.
Najłatwiej konstytucję uchwalić, gdy powstaje nowe państwo, które musi się oprzeć na jakiejś podstawie. Po 1989 r. w Czechosłowacji główne siły polityczne nie mogły pogodzić się w kwestii nowej konstytucji. Jednak gdy tylko zapadła decyzja o podziale kraju, i Czesi, i Słowacy przygotowali swe konstytucje w rekordowym czasie kilku miesięcy.
Konstytucję można również uchwalić na fali rewolucji, jednak pod warunkiem, że istnieje jej projekt, bo moment rewolucyjny trwa zazwyczaj krótko”.
 
Prof. Osiatyński przygotował krótki opis sytuacji politycznej, dziś już zapomnianej i przez to pozwalającej PiS na ahistoryzm w ocenie ostatnich 26 lat. Oto co pisał:
 
„Zmiany w PRL-owskiej ustawie zasadniczej, jakich dokonano w grudniu 1989 r., były połowiczne. Nikomu to nie przeszkadzało, gdyż wszyscy wierzyli, że 3 maja 1991 r. zostanie uchwalona nowa konstytucja, na miarę tej sprzed 200 lat. Jednak 3 maja 1991 nie było śladu po dawnym „obozie solidarnościowym”, Sejm już postanowił o swoim rozwiązaniu, a dwie komisje konstytucyjne (sejmowa i senacka) przygotowały dwa odmienne projekty, których nie było komu uzgodnić.
W następnym parlamencie, w którym znalazło się 29 partii, trudno było marzyć o uzyskaniu większości dla konstytucji. Jednak wiosną 1992 r. rządowi Olszewskiego udało się zjednoczyć przeciwko sobie szeroką koalicję, która uchwaliła małą konstytucję. Przyjęto też wtedy ustawę o trybie przygotowania „dużej” konstytucji, która odsunęła możliwość jej uchwalenia w odległą przyszłość”.
 
I słowa jak przestroga, przypominające, że nasze kołtuństwo i zacofanie, to nie jest patent PiS. PiS tylko to wzmocnił i wyniósł na poziom normy. Prof. Osiatyński pisał więc gorzko:
 
„Dziś wiem, że politycy wykorzystają każdą okazję dla kariery partyjnej lub korzyści osobistych – i nie tylko nie pragną nikogo edukować, ale pycha, płynąca z posiadania demokratycznego mandatu, czyni wielu z nich odpornymi na uczenie się czegokolwiek. W szczególny sposób potwierdza to historia porażek, jakie towarzyszyły pracom nad nową konstytucją.
W 1992 r. minister Lech Falandysz wpadł na pomysł uchwalenia konstytucji w częściach. /…/
Jako pierwszy zaatakował ten projekt rzecznik praw obywatelskich Tadeusz Zieliński, któremu Karta odbierała monopol na czynienie ludziom dobrze. W czasie dyskusji sejmowej nad projektem miało miejsce zdarzenie niezwykłe. Oto w Europie drugiej połowy XX wieku poseł Marian Piłka (ZChN) wypowiedział się publicznie przeciw zakazowi stosowania tortur. W komisji poseł Marek Jurek (też ZChN) bronił kar cielesnych oraz prawa do bicia dzieci. Ten zabawny, ale i budzący grozę spektakl skończył się wraz z rozwiązaniem Sejmu przez prezydenta.
Po 1993 r. w parlamencie powstała większość potrzebna do uchwalenia konstytucji. Przewodniczącym nowej komisji konstytucyjnej został Aleksander Kwaśniewski. Można jednak było przypuszczać, że z biegiem czasu ta większość zacznie topnieć. Mimo to, zamiast przystąpić natychmiast do pracy nad konstytucją, zaczęto zmieniać… ustawę o trybie jej uchwalania”.
 
Czytając profesora trzeba sobie przypomnieć, że Andrzej Duda nie jest pierwszym, który chciał łączyć referendum konstytucyjne z wyborami samorządowymi:
 
„Unia Pracy wystąpiła z projektem tzw. referendum przedkonstytucyjnego, w którym społeczeństwo miało rozstrzygnąć kilka kwestii konstytucyjnych już na samym początku prac nad nową ustawą zasadniczą. Pomysł ów dawał UP argumenty w kampanii przed wyborami samorządowymi, z którymi referendum miało być połączone – należało się bowiem spodziewać, że części społeczeństwa spodobają się pomysły likwidacji Senatu i wstrzymania prywatyzacji oraz daleko idące obietnice socjalne.
Z punktu widzenia zasad konstytucjonalizmu pomysł referendum przedkonstytucyjnego był bardzo wątpliwy, ale w młodej demokracji niemal nikt nie miał odwagi wystąpić wprost przeciwko prawu ludu do pisania konstytucji.
Pod koniec 1994 r., gdy komisja konstytucyjna dopiero zaczynała pracę nad swym projektem, do odrzucenia nie istniejącej jeszcze konstytucji wzywały cztery potężne siły społeczne: prezydent Wałęsa, część Episkopatu, pozaparlamentarna prawica oraz NSZZ „Solidarność”. Nie chodziło przy tym o treść nowej ustawy, lecz przede wszystkim o to, czyja będzie konstytucja. Z tego samego powodu opozycja pozaparlamentarna nadal odnosi się wrogo do projektu przyjętego przez Zgromadzenie Narodowe, mimo że uwzględniono w nim bardzo wiele żądań biskupów, prawicy i „Solidarności”.
 
Zaraz po 1989 r. był najdogodniejszy moment do uchwalenia nowej konstytucji./…/
Jednakże jesienią ’89 nikt nie przypuszczał, że wydarzenia potoczą się tak szybko, a zwłaszcza że „strona społeczna”, która przy Okrągłym Stole występowała pod wspólnym szyldem „Solidarności”, już za parę miesięcy zacznie się dzielić i kłócić. Nikt również nie przewidywał, że po spektakularnej klęsce w wyborach czerwcowych partie PRL-owskie tak błyskawicznie się odrodzą, a zmęczone reformami społeczeństwo zwróci się ku siłom odwołującym się do egalitaryzmu, potrzeby bezpieczeństwa i do tęsknot za czasami realnego socjalizmu.
Słowem, niemal nikt nie przewidywał, że wkrótce po przejęciu władzy przez obóz „Solidarności” zacznie się budowa zwykłej demokracji. Jeszcze jesienią 1989 r. wielu przywódców solidarnościowych wierzyło, że uda się w Polsce zbudować jakiś nowy model demokracji bez partii politycznych – w oparciu o niezależne społeczeństwo obywatelskie, które powstawało w latach 70. i 80., a które znalazło swój instytucjonalny wyraz w ruchu Komitetów Obywatelskich. Gdy jednak komitety się rozpadły, partie polityczne zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Zaczęła się budowa systemu partyjnego, na którym opiera się struktura każdej współczesnej demokracji.

 


 
I tu trochę obok, ale wart polecenia fragment dla wszystkich narzekających na osiągnięcia 26 lat, czy głównie młodych:
 
„O ile bowiem w rozwiniętych krajach zachodnich demokracja i konstytucja wzajemnie się uzupełniają, o tyle samo przejście do demokracji i do konstytucjonalizmu to dwa różne procesy. W krajach postkomunistycznych oba te procesy zbiegły się w czasie. Po 1989 r. kraje Europy Środkowo-Wschodniej stanęły wobec konieczności jednoczesnego zbudowania podstaw demokracji, gospodarki rynkowej oraz konstytucyjnego państwa prawa. Taka potrójna transformacja nie miała precedensu w historii. „Stare” demokracje zazwyczaj najpierw tworzyły rynek, później zapewniały mu konstytucyjną ochronę, a dopiero na końcu demokratyzowały swe systemy polityczne.
Wielu politologów, ekonomistów i konstytucjonalistów powątpiewało w ogóle w możliwość jednoczesnej transformacji. Mówili: reformy gospodarcze wymagają dość długiego okresu wyrzeczeń ze strony społeczeństwa, które – posiadając demokratyczną władzę – może sprzeciwić się kontynuacji planu przebudowy ekonomicznej. W tej sytuacji proreformatorskie elity polityczne muszą szukać kompromisu pomiędzy twardymi koniecznościami ekonomicznymi a antyreformatorskim naciskiem ze strony demokratycznej większości. Konstytucja musi więc stworzyć mechanizm kompromisu między demokracją i gospodarką, który nie jest konieczny w krajach zachodnich. Co więcej, zniechęcona do reform większość może sprzeciwiać się proreformatorskiej konstytucji.
 
Te obawy potwierdzały liczne państwa, które na początku przemian uchwaliły konstytucje, ale nie poradziły sobie z budową demokracji – i jeszcze liczniejsze, w którym demokratyzacja zahamowała reformy rynkowe. Na tym tle Polska była wyjątkiem: zdołaliśmy stworzyć prężną gospodarkę rynkową oraz zbudować demokratyczny system polityczny, ale przez wiele lat odbywało się to kosztem nowej konstytucji.
Demokracja wymaga stworzenia obywatelom możliwości wyboru między partiami i programami politycznymi. W demokracjach zachodnich partie wyłoniły się na końcu bardzo długiego procesu społecznego. Najpierw powstawały silne organizacje rzemieślnicze i kupieckie, stowarzyszenia zawodowe, samorządy, grupy interesów, słowem – wszystko to, co jest określane jako społeczeństwo cywilne. U progu demokratyzacji nowo powstające partie reprezentowały interesy silnych grup społecznych, a sam parlament stał się forum, na którym toczyła się – właśnie za pośrednictwem partii – gra interesów.
 
U nas natomiast proces ów został odwrócony. Najpierw powstał parlament, a niedługo potem partie. Te partie oraz państwo miały dopiero zbudować społeczeństwo cywilne – które gdzie indziej było fundamentem, a nie produktem demokracji.
Na początku więc partie, które powstawały „od góry” – czyli od postsolidarnościowych liderów – nie reprezentowały nikogo prócz tych właśnie liderów i grupującego się wokół nich aparatu partyjnego. By przetrwać, musiały pozyskać społeczne poparcie. To z kolei oznaczało spory i konflikty, bo przecież nowa partia musi się czymś różnić od innych. Na dodatek musi prezentować te różnice w świetle reflektorów, by dostrzegli ją potencjalni wyborcy. A najlepszym miejscem do prezentacji jest oczywiście parlament.
Równocześnie ten sam parlament miał uchwalić konstytucję, co wymagało zgody dwóch trzecich posłów i senatorów. A więc partie i politycy musieli jednocześnie spierać się i godzić.
 
/…/ Publiczne debaty konstytucyjne stały się więc okazją do zaznaczania odrębnego stanowiska, składania obietnic, krytykowania innych ugrupowań. Szczególnie atrakcyjne dla przywódców partyjnych były ogólne deklaracje praw obywateli oraz wszelkiego rodzaju kwestie światopoglądowe – o co można się spierać, nie składając jednocześnie obietnic, z których wyborcy mogliby później rozliczać przywódców. Zgłoszona przez Unię Pracy propozycja referendum przedkonstytucyjnego współgrała z programem wyborczym tej partii. Inne partie chciały bezpośredniego zapisania w konstytucji przepisów realizujących ich interesy. Taki charakter miały choćby – ostatecznie przyjęte, choć nieco osłabione – żądania PSL, by w ustawie zasadniczej zapisać szczególną ochronę rodzinnych gospodarstw rolnych, w których grupuje się baza wyborcza partii chłopskiej.
Wielość płaszczyzn konfliktu światopoglądowego oraz interesów poszczególnych partii utrudniała uzyskanie konstytucyjnej większości. O ile bowiem można uzyskać koalicję dwóch trzecich np. w kwestii rozdziału Kościoła od państwa, o tyle mało prawdopodobne było, by ta sama koalicja utrzymała się w kwestii podziału władzy czy ochrony praw socjalnych. Na tym tle ujawnia się mądrość rozwiązania przyjętego w 1989 r. na Węgrzech, gdzie stworzono specjalną kategorię „aktów konstytucyjnych” uchwalanych większością dwóch trzecich przez parlament. Dzięki temu można było tworzyć odmienne koalicje dla każdej ze spraw.
 
Na konflikty międzypartyjne nakładały się konflikty między instytucjami władzy, z których każda broniła swych uprawnień i starała się je powiększyć. Istniały zwłaszcza trzy takie konflikty. Pierwszy: między Sejmem a Senatem. Ten szczególnie dał o sobie znać w latach 1989-91, ale utrzymywał się również podczas uchwalania małej konstytucji w 1992 r., a nawet podczas ostatnich głosowań w Zgromadzeniu Narodowym. Drugi: między Sejmem a prezydentem. Trzeci wreszcie: między prezydentem a premierem.
Dwa ostatnie konflikty tliły się przez cały czas, a od czasu do czasu wybuchały w sposób dramatyczny. Dopiero po wyborze Kwaśniewskiego na prezydenta uległy osłabieniu. Wówczas jednak na plan pierwszy wysunął się konflikt polityczny pomiędzy Zgromadzeniem Narodowym a siłami pozaparlamentarnymi. Proces uchwalania konstytucji stał się mianowicie okazją do prób delegitymizacji Sejmu wybranego w 1993 r. Tworzenie konstytucji przez ten akurat parlament było przedstawiane jako zło – i to zupełnie niezależnie od tego, jaka by była nowa ustawa. Jej krytyka nie słabła nawet wówczas, gdy Zgromadzenie Narodowe wprowadzało do tekstu postulaty opozycji pozaparlamentarnej. Reszta należy do nas.
 
Jak więc widać, główne problemy wokół tworzenia konstytucji wiązały się z upolitycznieniem procesu jej przygotowania. Tym bardziej należy docenić fakt, że wokół konstytucji udało się osiągnąć tak wiele kompromisów.
Ale też warto pamiętać, że konstytucja nie musi być przedmiotem przetargów i rozgrywek politycznych. Bo przecież ma chronić obywateli przed politykami. Dzięki zasadom podziału władzy ma chronić nas wszystkich przed destruktywnymi walkami o władzę. Dzięki przypisaniu kompetencji i przekazaniu środków poszczególnym organom władzy ma tworzyć sprawnie funkcjonujące państwo. Ale też dzięki ochronie praw i wolności obywatelskich ma ograniczyć władzę państwa, a dając każdemu środki ochrony jego praw – ma bronić naszej godności.
Słowem, konstytucja chroni nas przed niebezpieczeństwem wyobcowania się władzy, pychy i nadmiernych ambicji, a czasem szaleństwa ludzi, którym władza jakże często uderza do głowy. Takie niebezpieczeństwo istnieje – zarówno na prawicy, jak i na lewicy. Konstytucja ma więc nas bronić w równym stopniu przed powrotem do praktyk realnego socjalizmu, jak i przed urzeczywistnieniem wizji politycznych Zygmunta Wrzodaka czy o. Tadeusza Rydzyka”.
 
Niestety, w tym fragmencie prof. Osiatyński nie przewidział takiej formacji jak PiS, która poradzi sobie z konstytucyjnymi zapisami ochronnymi wobec państwa prawa.
 
„Zdając sobie sprawę z licznych niedostatków konstytucji trzeba jednocześnie powiedzieć, że najważniejsze zadanie spełnia ona całkiem dobrze. Jasno dzieli kompetencje, uniemożliwia komukolwiek zagarnięcie całej puli, a przede wszystkim – chroni nas przed nadużyciem władzy. A więc spełnia te cele, które przyświecały pracom nad ustawą od samego początku.
Czasem nachodzi mnie podejrzenie, czy polskiej prawicy nie chodzi o rządzenie bez jakichkolwiek ograniczeń konstytucyjnych? A zdając sobie sprawę, że jej postulatów nie sposób pogodzić z żadną konstytucją, dziś próbuje mi wmówić, że projekt Zgromadzenia Narodowego jest rezultatem spisku zawiązanego przy Okrągłym Stole”.
 
Oprac. Wojtek Fusek
Na zdjęciu: Protest Obywateli RP w 20. rocznicę uchwalenia Konstytucji RP, 2 kwietnia 2017, fot. Wojciech Fusek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *