Partie są ważne, ale coś kompletnie innego się liczy
wersja pdf — zdecydowanie łatwiej przeczytać
Racjonalność aksjologii
Poważne rozmowy są trudne. Wymagają uzgodnienia pojęć. A same pojęcia bywają tak złożone, z tak wielu różnych warstw potrafią się składać, że można rozmawiać godzinami, mając wrażenie porozumienia, by się na koniec zorientować, że porozumienie jest jednak fikcją. Albo na odwrót – okazuje się nader często, że spory bywają pozorne, bo rzeczywistych różnic nie ma.
Zapytano nas więc niedawno z Jackiem Parolem, co dzieli jego grupę sympatyków Partii Demokratycznej od Obywateli RP tak, że porozumienie nie jest możliwe. Na tak postawione pytanie odpowiedzieć się nie da. Mamy z Jackiem kompletnie różną wrażliwość, wyznajemy różną aksjologię, na pewno mamy bardzo różne doświadczenia i zupełnie inną perspektywę, z jakiej patrzymy na rzeczy, o których nam rozmawiać kazano. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Bo poza tym różni nas już bardzo niewiele. Ot, jakieś być może duperele dotyczące szczegółowych pytań o skuteczność takich lub innych rozwiązań problemów edukacji czy pomocy społecznej. W polskiej polityce sprzed ostatniej pisowskiej katastrofy przywykliśmy wszyscy sądzić, że fundamentalne spory aksjologiczne są kompletnie nieistotne, a kto się nimi przejmuje, ten jest oszołom albo populista, bo o rzeczywistości decydują właśnie tego rodzaju detale. Tym zaś, co rozstrzyga o racjach, jest księgowa poprawność projektów ekonomicznych, albo proceduralna zgodność z prawnymi standardami cywilizowanego świata, gdy chodzi o pozostałe kwestie.
No, prawdopodobnie najgłębsza, najbardziej przepastna różnica pomiędzy Jackiem Parolem, a mną jest właśnie taka, że ja jestem oszołom, a Jacek akurat startuje do rozsądnej polityki z nadzieją na udział w mainstreamie. To więc raczej udział Obywateli RP powinien być dla „dorosłej polityki” nieakceptowalny. Ale dla ruchu obywatelskiego, który ogromnym wysiłkiem usiłujemy zdefiniować w praktyce, partie i stosunek do nich jest sprawą dość trudną, bardzo poważną – i nie wszystko da się tu zaakceptować.
Druga z poważnych różnic ma tylko pozornie techniczny charakter. Ktoś mi kiedyś opowiadał o pewnej angielskiej szkole, w której kształcą się tamtejsze elity. Organizuje się w niej zajęcia symulujące parlamentarne debaty. I każdy z mówców ma tam podobno obowiązek się jąkać albo seplenić. Po to, by nauczyć wszystkich, że liczy się to, o czym jest mowa, a nie jak ją wypowiedziano. Nie wiem, czy to anegdota, czy prawda, ale jest w niej myślenie mi bliskie. Przekaz, akcenty, komunikacja, rozpoznawalność twarzy – wszystkie te niewątpliwie ważne rzeczy przyprawiają mnie w związku z tym jednak o mdłości.
Nie – nie zamierzam zawracać Wisły kijem i ignorować psychologię społeczną. Przeciwnie. Własnej „wiecowej sprawności” miałem okazję dowodzić ostatnio znacznie częściej niż bym chciał. Wciąż jednak chodzi o coś poza dowodzeniem sprawności. O coś, czemu ta sprawność ma szansę służyć. A to są trudne rzeczy i kiedy nie jesteśmy na wiecu, może przynajmniej niektórzy z nas powinni szukać rozmów raczej trudnych. Bo te łatwe nie są na ogół ani ciekawe, ani twórcze. O czym wspominam, uprzedzając z góry, że będzie ciężko. Dużo tekstu. Nuda. Bez szans na polityczny i medialny mainstream.
Co tu właściwie jest mainstreamem – samo w sobie to trudne i interesujące pytanie – Facebook, ulica, czy może pierwsze strony gazet? W co inwestować – to bardziej bezpośrednio dotyczy sporu z Jackiem Parolem – w partie polityczne, czy w ruch obywatelski? Czy tu istnieje sprzeczność, czy nie – może da się jedno z drugim pogodzić?
I. O partiach pragmatycznie
Obaj z Jackiem uważamy, że PiS trzeba pozbawić władzy jak najszybciej, ale ta zgoda jest jednym z wielu pozorów kryjących bardzo zasadnicze rozbieżności i potencjalne spory, których w dzisiejszym publicznym myśleniu o sposobach wyjścia z obecnej opresji darmo by szukać. A szkoda, bo są ważne. I wcale nie uniemożliwiają współdziałania, za to bardzo ułatwiają właśnie myślenie.
Mimo to spróbuję o aksjologii tu nie przynudzać, zdając sobie sprawę, że nadużyłbym cierpliwości wszystkich jeszcze bardziej niż to i tak robię, pisząc nieprzyzwoicie dużo. Pominę więc wstępne definicje oraz wybory w sprawach aż tak ważnych, że podstawowych. Jak zobaczymy, od aksjologicznych pytań jednak uciec nie sposób.
Partii nie lubimy
Powszechnie. A Jacek Parol tworzy właśnie partię. Kłopot z partiami mamy potężny, bo przede wszystkim – jakiej dokładnie demokracji bronimy dzisiaj przed PiS-em, skoro dzisiejsza rzeczywistość naszych np. ulicznych protestów ma się koniecznie obywać bez partii? Skoro partii nie chce ani KOD, ani protestujące kobiety, ani nawet czasem – choć to już zupełnie jawny absurd – same partie, również te z „naszej strony”? Jakiejś demokracji nieparlamentarnej? Bezpośredniej może?
Ten absurd Jacek Parol widzi – zdaje się, że identycznie jak ja. I dlatego zakłada partię, ponieważ wierzy – prawdopodobnie bardziej niż ja, w każdym razie ma tu wyraźnie mniej zastrzeżeń – w parlamentarną demokrację.
Protestujące kobiety, które dziś wiążą naszą uwagę, stosują – niezbyt konsekwentnie na szczęście – zasadę „no logo”, tj. zakaz wnoszenia flag i znaków zwłaszcza partii na swoje demonstracje. Widzieliśmy niedawno pewną dziennikarkę, jak w czasie czarnego protestu usiłowała złapać na wywiad któregoś z polityków na ładnie skadrowanym tle tłumu demonstrantów, a kiedy w wyniku gwałtownego sprzeciwu organizatorów politycy (polityczki, mówiąc dokładniej) odmówili, dziennikarka, wzdychając z nieco teatralną rezygnacją, powiedziała w końcu: „dobrze, w takim razie porozmawiamy teraz ze zwykłymi kobietami”…
No, idiotka, to jasne – politycy nie mają monopolu na głupotę i w znacznej części zawdzięczają ją właśnie mediom, których oczekiwania nauczyli się spełniać – że zauważę przy tej okazji. Sam z satysfakcją zanotowałem, że politycy posłuchali tym razem „zwykłych kobiet” zamiast niezbyt rozgarniętych dziennikarzy – rzecz oczywiście w tym, że te kobiety wcale zwykłe nie były, tylko po prostu silne w swoim proteście. Silniejsze niż media, co w normalnej demokracji jest wyjątkowe – bo to media, czwarta władza w końcu, są właśnie w normalnej sytuacji tym elementem nacisku na władzę, który pozostaje w rękach „publicznej opinii”.
W ruchach i organizacjach typu KOD, więc w jakimś stopniu również w ruchu na rzecz praw kobiet, zasada bezpartyjności przybiera jednak karykaturalnie niespójny logicznie charakter. Liderzy mają co prawda świadomość – na ile można sądzić, bo liderzy w dzisiejszych czasach wypowiadają się facebookowymi równoważnikami zdań i memami, których znaczenia trudno być pewnym – że polityków wypada posłuchać, skoro to oni przegłosowują ustawy, na których nam czasem zależy. Ale wiedzą też liderzy to przede wszystkim, że image ruchu na tym traci. Tłum uczestników natychmiast straci poczucie „czystości” protestu, nieomylnie wywęszy „uwikłanie”, „interesiki” i wszystkie te rzeczy paskudne, które polityka partyjna w słusznym i powszechnym mniemaniu nieuniknienie ze sobą niesie. Liderzy apartyjnych lub wprost antypartyjnych ruchów patrzą zatem w rzeczywistości na słupki społecznych nastrojów – robią więc dokładnie to, co liderzy partyjni i co gminna mądrość zarzuca „partyjniactwu”. Mianowicie lans zamiast poglądów.
Problem jednak nie znika od tego, że w nim zauważymy logiczną niespójność. Przeciwnie – staje się od tego poważniejszy i trudniejszy. Partie w Polsce – i nie tylko tu – skompromitowały się do szczętu, a protestujące w Polsce kobiety widzą to bodaj najbardziej ze wszystkich, bo ćwierćwiecze gadania o „kompromisie aborcyjnym”, wszystkie te zignorowane wnioski o referenda i ustawy, miliony podpisów lądujących w koszu, pieprzenie o „zastępczym temacie” aborcji przykrywającym problemy ponoć naprawdę ważne – wszystko to pokazywało najdobitniej, jak bardzo gdzieś politycy mają społeczne postulaty i jakimi są tchórzliwymi hipokrytami.
Każdy miałby ochotę kazać im pójść precz. Ja też. Bo istotnie są obrzydliwi, kiedy twierdzą, że krew, pot, łzy, życie, śmierć i potworna krzywda kobiet postawionych pod ścianą wobec tego rodzaju dramatów są „tematem zastępczym”.
Czysta polityka
Jest więc hasłem nośnym. W tych wszystkich dyskusjach, które od roku prowadzimy wstrząśnięci dzikim żywiołem kretynów u władzy, bezczelnie rujnujących wszystko, co tylko da się zrujnować, bekających głośno przy stole i tłukących kolekcjonowaną przez wieki rodową zastawę – wśród tego morza lamentów wypowiadanych z tej okazji, najczęściej zresztą ku szczerej uciesze bekających idiotów, bo oni właśnie z tej demolki i z naszego przerażenia czerpią satysfakcję – brakuje w tym wszystkim boleśnie kilku rzeczy, a wśród nich zwłaszcza rzetelnego rozpoznania tego, co się właściwie stało w trakcie ostatnich wyborów.
A stało się przede wszystkim właśnie to: zbrzydzeni politycznym brudem wyborcy zagłosowali za polityką czystą. I za demolką – im dzikszą, tym lepiej. Pół kampanii PiS polegało na gadaniu o brudnym partyjniactwie PO. Drugie pół było o wykluczeniu, Polsce w ruinie i o 500+, do czego przyjdzie jeszcze wrócić. Ale o nędzy polityków nie tylko PiS opowiadało, bo to samo gadał oczywiście również Kukiz. O czym rzadziej pamiętamy – także Nowoczesna. Zakaz wstępu dla „zużytych” politykierów był w rzeczywistości najistotniejszym punktem ich programu, bo tyle wiedział Petru, że bardziej niż program liczy się wiarygodność – i to na nią postanowił konkurować z PO, świetnie wiedząc, że programowo będzie od PO nieodróżnialny. Razem oczywiście robiła to samo, a wyjątkowo silne przywiązanie do tak pojmowanej czystości, skazuje dzisiaj tę partię na dobrowolną izolację od wszystkiego i wszystkich. KOD jest identyczny – bo i tam zasada „no logo” bywa obowiązująca, a maszerujący w pierwszym szeregu pochodów politycy z pierwszych stron gazet budzą zdecydowaną niechęć wśród tych, którzy idą z tyłu. Wszyscy – w tym akurat meczu – grają do tej samej bramki co PiS – i to jest bardzo groźne zjawisko.
Trzeba tu powiedzieć rzecz całkiem jasną, jak by się wydawało, a jednak – okazuje się – kompletnie nieuświadomioną. Walka z brudnym partyjniactwem była zawsze hasłem każdej rodzącej się dyktatury. Wszyscy tyrani nieodmiennie wygadywali te same ozdrowieńcze slogany. Sanacja z tego przecież wywiodła swą nazwę. Gadał tak Wałęsa ruszając na „wojnę na górze” (z Kaczyńskimi w sojuszu), Tymiński, Lepper, Krzaklewski, Kaczyński, Kukiz. Oraz Piłsudski w Zamachu Majowym. A kto kocha legendę Marszałka, bez złudzeń widząc jednak skutki tego zamachu, ten wie, że krucjata przeciw brudom parlamentarnych partyjek nigdy nie kończy się dobrze, nawet jeśli wierzyć w szczerość intencji wodza. Antypartyjne hasła są po prostu groźne i zawsze mają te same, złowrogie konsekwencje – niezależnie od tego, czy wypowiada je zimny gangster, czy gorący idealista.
To wszystko Jacek Parol też wie i wobec tego zakłada partię, nie łudząc się przy tym, że „robiąc w polityce” człowiek może się ubrudzić, a dokładniej – ubrudzi się na pewno, jak to przy ciężkiej pracy się zawsze zdarza.
Warto sobie natomiast uświadomić, że kryzys „partyjniactwa” jest nie tylko jednym z naszych problemów, ale właśnie samym centrum dzisiejszej polskiej katastrofy i jej istotną przyczyną, że to jest przy tym globalne zjawisko, choć u nas ma akurat wyjątkowo nieprzyjemną specyfikę. Warto spytać o podłoże tej choroby zanim się zacznie proponować lekarstwo. Podłoże jest zaś według mnie niezwykle złożone i z całą pewnością nie zdołałbym tu omówić tej złożoności, przestrzegając już bez tego przekroczonych granic przyzwoitości dotyczących obszerności niniejszego. To trudne, kulturowe zjawisko, głęboko zakorzenione w historii i tradycji. Temat osobnych rozważań, z których tu chciałbym pod rozwagę wrzucić tylko pojedynczy punkt.
Jeśli mianowicie przyjmiemy – a są powody – że istotną treścią kryzysu nie jest sama władza szalonego Kaczora, a kilka innych zjawisk, w tym właśnie kryzys „partyjniactwa”, to natychmiast się okaże, że do zwolenników grożącego tyranią postulatu oczyszczania polityki wliczyć należy nie tylko zwycięski elektorat PiS, ale również co najmniej Nowoczesną, Kukiza i Razem. Oraz KOD. Jakąś część protestujących kobiet. Może i Jacka Parola? Bo on jednak nie tylko zakłada partię jakoś jednak nową, ale i najwyraźniej uznaje, że nowi ludzie będą w niej jakościową różnicą. Większość więc w tym akurat froncie, w koalicji „czystej polityki”, byłaby – obawiam się bardzo – konstytucyjna…
Na szczęście dla nas szanse zjednoczenia wszystkich zwolenników „czystej polityki” – tych z KOD z tymi z PiS – są oczywiście żadne, ale to wcale nie eliminuje problemu. Odwet na pisowcach – dla przykładu – kiedy w końcu wygramy, może być w tej sytuacji nawet bardziej brutalny niż to, co dzisiaj wyprawia PiS. A kiedy jakiś wstrząs, którego szczegółów nie umiemy sobie wyobrazić, choć łatwo sobie wyobrażamy, że do jakiegoś wstrząsu dojść musi – kiedy więc coś lub ktoś sprawi, że pokruszone polityczne klocki złożą się zupełniej inaczej… I kiedy koalicja dzisiaj niemożliwa stanie się jednak realna… Wtedy kto wie, czy koalicja czystej polityki nie skupi się wokół nowego polskiego wodza i będziemy mieli tyranię, o jakiej się dotąd nie śniło w Polsce nikomu.
Jedno wydaje mi się proste w całym tym skomplikowaniu – lekarstwem na kryzys partyjniactwa nie jest zakładanie partii przyzwoitej i o lepszym programie. Ani nie jest nim zjednoczenie opozycji i zwycięstwo nad PiS. Kryzys partyjnego parlamentaryzmu, owszem, trzeba zażegnać, skoro nikt nie zna lepszego ustroju. Z tego jednak nie wynika, że to partie są to w stanie zrobić. Odwrotnie – mogą to zrobić wyłącznie ruchy obywatelskie odzyskujące własność polityki.
Pożyteczni dranie
O pożytecznych idiotach słyszeliśmy wiele od Rosjan. Czas odkryć pożytecznych drani. Wróćmy do kobiecych protestów.
Jeśli próbować sobie przypomnieć polityków szlachetnych, to znajdą się wśród nich m.in. Geremek, Mazowiecki, Kuroń. Sam cholernie tęsknię do tamtych czasów – nie ukrywam, że w dużej mierze z powodu właśnie szlachetności wymienionych nieboszczyków. Nie wiem, jak ich wspominają np. liderki polskiego nurtu feministycznego, ale tyle wiem, że przynajmniej nie powinny ich wspominać dobrze. W „kompromisie aborcyjnym” wszyscy trzej panowie mieli swój udział. Przypomnijmy: Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki i również Jacek Kuroń – przynajmniej tak, że się z rezygnacją na ów „kompromis” zgodził. I co? Lubimy ich za uczciwość i szlachetność, czy może jednak nie lubimy?
Jest jeszcze inny przykład polityka, którego nie cenimy być może za nic – poza właśnie szlachetną wiernością własnym przekonaniom. To Marek Jurek, który w sprzeciwie wobec aborcji porzucił apanaże władzy i skazał się na polityczny niebyt. Czy na pewno idealistów potrzebujemy? No, możemy rzecz jasna szukać tego szlachetnego, który akurat nasze poglądy podziela i im jest wierny. Powinniśmy jednak z historii wiedzieć i była tu już o tym mowa, że to bywa nie tylko nieskuteczne, ale może być też groźne.
Grzegorz Schetyna jest z kolei być może negatywnym wzorcem politykiera. Czy on powinien mieć wstęp na mównicę kobiecego wiecu? Naturalna odpowiedź z perspektywy „czystej polityki” jest jasna: za nic na świecie! Ale to właściwie jak w takim razie, dziewczyny? Wolałybyście Geremka? Kuronia? Czy może Jurka, który wierność przekonaniom przedkłada nad rozsądek i polityczne kompromisy?
Schetyna liczy wyłącznie słupki poparcia, a one są dzisiaj (lub przed chwilą były) w ręku protestujących kobiet. Im bardziej sprzedajny z niego drań, tym więcej da się zeń wycisnąć. Po prostu. Kobiety mają dzisiaj „na widelcu” polityków i media. I uparły się, cholera, z tego nie korzystać. Głupio. Bo polityk pożyteczny, to ten, którego mamy na widelcu. Pożyteczny bywa zawsze dla tego, kto ów widelec trzyma. Lobby, szantażysta, inna partia, „biznesowe zaplecze” – albo może jednak zorganizowany i świadomy siebie elektorat lub ruch społecznego nacisku.
Także i o tym Jacek Parol wie prawdopodobnie równie dobrze jak ja. Ale nie wyciąga wniosków lub wyciąga odwrotne – chorobliwej i groźnej niechęci do „partyjniactwa” nie załatwi zakładanie kolejnej partii. Lepszy program też tu nie pomoże. Pomogłaby tu wiara w uczciwość, ale ona należy się wyłącznie tym, którzy od polityki się odcinają. Tyle wie Kijowski i KOD, więc wyżej głowy skakać nie próbują. I na cynicznie pojmowanym, doraźnie operacyjnym poziomie – mają rację. Na dłuższą metę mylą się szkodliwie, bo mit brudnej polityki i groźną tęsknotę z polityką czystą tylko utrwalają. Jacek Parol i jego partyjna inicjatywa ma więc nad Kijowskim chociaż tę przewagę, że przynajmniej w tej sprawie nie szkodzi – nie bez zastrzeżeń jednak.
Własność i sprawstwo
Rysuję oczywiście skrajny obraz – rzeczywistość aż tak prosta nie jest. Ale pokazuje ten obraz jedną z rzeczy moim zdaniem fundamentalnie ważnych dla dzisiejszej polskiej rzeczywistości. Cynik staje się w polityce pożyteczny nie w wyniku iluminacyjnych nawróceń na uczciwość i idealizm – a po prostu wtedy, kiedy obywatele mają go na widelcu. Idealista pożyteczny nie bywa niemal nigdy.
Odwrócenie tego rozumowania również da prawdziwe wnioski. Nijakość dzisiejszych polskich partii, mizerię ich najczęściej pozornych programów, ich oderwanie od społecznej rzeczywistości i koncentrację na własnych interesach – to wszystko mamy na własne życzenie. Pozwoliliśmy na to. My, wyborcy, którzy z rzadka chodzimy głosować i którzy nie mamy nawyku rozliczać ogłaszanych programów czy naciskać na cokolwiek. Oraz my, media, które narzucają polityce najgłupszy możliwy styl i które wręcz wymagają gadek bez treści w przekonaniu, że treść ponad czcze banały zabije oglądalność każdego programu w TV.
To, czego dzisiaj w Polsce trzeba i czego od lat nam bardzo w Polsce brakuje, o ile kiedykolwiek to mieliśmy – to obywatelskie poczucie własności nad polityką i poczucie sprawstwa. To jednak nie jest zadanie dla partii. Tego się nie da obywatelom dać. To sobie obywatele muszą sami wziąć. Inaczej to za cholerę działać nie zechce.
Potrzebujemy zatem ruchu obywatelskiego – i to w dodatku dość bojowego, świadomie dążącego do wymuszenia zmian – a dopiero potem partii. Oczywiście nie ma sprzeczności między jednym, a drugim. Tu Jacek Parol ma rację. Chociaż po raz kolejny – nie bez zastrzeżeń.
Zjednoczenie i przewrót
Dla większości ludzi rozsądnych, o ile nie dla wszystkich, zjednoczenie opozycji w walce z PiS jest oczywistym postulatem. Dla Jacka Parola to jest również jasne, stąd jego zapowiedzi, że zwłaszcza tym zamierza się zająć, kiedy się już w polityce zagnieździ. Tu natomiast z kibicowaniem Jackowi mam już kłopot tym razem spory. Mit jedności uważam bowiem za podobnie groźny, jak hasła moralnej odnowy klasy politycznej.
Ten mit występuje powszechnie, jednak w Polsce jest szczególnie silny i fatalnie, na wiele sposobów zakorzeniony w polskiej romantycznej tradycji insurekcyjnej – co i raz się to zakorzenienie w przeszłości będzie objawiało, ponieważ ludzie są rozumni, nawet jeśli na takich nie wyglądają, i wszyscy żyjemy w świecie symboli. Zostawmy tę sprawę, bo wymagałaby wyjaśnień obszernych. A choć problem jest poważny, to akurat w przypadku tej dyskusji nie niesie ze sobą żadnych ostrych konsekwencji.
W rzeczywistości bowiem wspólne doświadczenie tego po bolszewicku groźnego pojmowania jedności, z którym obaj z Jackiem mieliśmy do czynienia w KOD, nauczyło Jacka tego samego krytycyzmu, który sam zawdzięczam wcześniejszemu doświadczeniu udziału w antykomunistycznej opozycji. Identycznie – jak się zdaje – widzimy pluralizm w ramach ruchu, który potrafi działać solidarnie w imię wspólnych celów ogólniejszych niż partykularyzmy różnej natury i kalibru. KOD – zgadzamy się obaj – powinien był swój znak dać wraz z solidarnym wsparciem każdemu, kto się sprzeciwia bezprawiu i instalowanej nam tyranii PiS. Tak kiedyś robiła „Solidarność”, z której znaczkami w klapie chodzili socjalizujący związkowcy w rodzaju Bugaja, narodowo-konserwatywni KPN-owcy z Moczulskim, anarchizujący WiP-owcy, czy neoliberałowie lub liberałowie klasyczni, jak Stefan Kisielewski, który uważał przecież, że silny ruch związkowy to nienajlepszy pomysł nie tylko na gospodarkę, ale również na parlamentarną demokrację – i chętnie wobec tego chadzał na wódkę z Korwin Mikkem, o czym mało kto dziś pamięta.
KOD postępuje dokładnie na odwrót i swój znaczek odbiera wszystkim – a obaj z Jackiem wiemy również, że to się fatalnie skończy dla tego ruchu, podobnie jak zastrzeżenie znaku „Solidarności” i odebranie go np. Gazecie Wyborczej oznaczało przed laty ostateczny zgon wielkiej „Solidarności”, którą tęsknie wspominamy, patrząc z zażenowaniem na jej dzisiejszą karykaturę.
O ile jednak Jacek Parol dobrze zna grozę zjednoczonego tłumu depczącego odszczepieńców, to nie zauważa kłopotu pojawiającego się na nieco niższym poziomie.
Jacek sądzi mianowicie, że zjednoczona opozycja – sumą procentów poparcia – powinna w wyobrażalnej przyszłości, być może przed końcem obecnej kadencji, umożliwić pokonanie PiS w wyborach. Przedterminowych lub zgodnych ze zwykłym kalendarzem, to już ma znacznie mniejsze. Ja te kalkulacje widzę inaczej i zdecydowanie mniej optymistycznie, ale i to zostawmy, bo to jest zagadnienie, które obaj rozumiemy podobnie, choć inne wyniki w tych rachunkach nam wychodzą.
O wiele istotniejszą rzecz uważam za naprawdę groźną w takim sposobie myślenia. Zdecydowanie protestuję przeciw idei plebiscytu wyborczego, w którym cała opozycja wystąpi zwartym blokiem przeciw PiS – i zwycięży. Choć również nie chciałbym pełnej kadencji obecnej władzy i – co więcej – wydaje mi się, że wiem, jak ją skrócić. Wyborczy przewrót polityczny to wcale nie oksymoron.
Powodów mojego sprzeciwu jest kilka. Te aksjologiczne, których postanowiłem tu unikać, da się streścić tak, że przegłosować PiS w takim scenariuszu znaczy tyle, co rozjechać tym głosowaniem znaczną część elektoratu tej partii i postawić ją znów poza marginesem politycznego i społecznego mainstreamu. Choć nie czołgami byśmy ich rozjechali, to efekt jest podobnie przemocowy. Powinniśmy to wiedzieć, bo właśnie doświadczamy reakcji.
Co po przewrocie?
Elektorat PiS nie zniknie wraz z polityczną przegraną. I pomijając aksjologiczne wybory, trzeba się zastanowić chociaż nad praktycznymi konsekwencjami. Oczadziali smoleńscy starcy będą nadal wygadywali swoje, księża z ambon znów będą wzywać do odzyskania ojczyzny i wiary przodków, kolejny polski prezydent będzie lżony przez tych samych rozrabiających na ulicach ludzi w maskach na twarzy, nazywany sprzedawczykiem, złodziejem, agentem i wreszcie ścierwem – bo to słowo zrobiło na prawicy karierę największą. Dokonywane na te i wiele innych sposobów rujnowanie wszelkich wartości publicznego życia oraz instytucji państwa będzie silniejsze niż było przed ostatnimi wyborami – a to przecież ono w znacznej mierze doprowadziło do tej bryndzy, która dzisiaj sprawia, że w ogóle z Jackiem Parolem rozmawiamy o polityce.
Doprowadziło raz, doprowadzi i drugi. Chyba, że po zwycięstwie umocnimy jakoś władzę. Np. nie zrezygnujemy z postawienia Ziobry przed Trybunałem Stanu. Ok, należy mu się – ale na tym nie powinniśmy poprzestawać, jeśli naprawdę chcemy być bezpieczni. Rozwiązania z tego arsenału zabezpieczeń mają już jednak niewielki związek z demokracją, a rosnący z tyranią i odwetem.
Czysto polityczna rzeczywistość wyborczego przewrotu stawia nas także pod ścianą. Zagłosowawszy raz na zwycięską antypisowską koalicję, będziemy odtąd musieli głosować na nią wciąż ponownie. To zaś oznacza, że raz powołana koalicja będzie musiała trwać w obronie zagrożonej przez PiS demokracji, a każdy podział będzie w niej zdradą wobec śmiertelnego wroga. Pluralizm w tej koalicji raczej szybko zniknie. Dobrze to z Jackiem znamy, bo obaj byliśmy zdrajcami jedności KOD. A ja – że się pochwalę – bywałem przed laty często również zdrajcą jedności „Solidarności”, szargającym świętość Wałęsy dokładnie tak samo, jak to robię dzisiaj, kiedy nie ukrywam, że uwielbianego Mateusza mam raczej za kogoś szkodliwie kiepskiego, a cenę za jego wodzostwo płacimy wszyscy.
Na uwagę o tym, że nikt już chyba nie chce w Polsce głosować na PO z lęku przed PiS, Jacek odpowiada, że właśnie dlatego chce partii nowej, byśmy mieli pozytywne powody do głosowania na nią – skoro przecież wszyscy wciąż marudzimy, że nie mamy na kogo głosować i wciąż wybieramy ledwie minimalnie mniejsze zło. To jest jednak kompletne pomylenie rozumienia problemu. To tak, jakby Jacek chciał niemądrego Kijowskiego zastąpić mądrzejszym Szumełdą, nie zmieniając w KOD niczego poza tym i nadal tolerując bolszewicki model jedności – licząc być może wyłącznie na to, że teraz ludzie będą wykluczani rzadziej, albo, że tym razem będą wykluczani ci, którzy powinni zostać wykluczeni.
Tak to nie zadziała. Mądrzejsza partia nie jest możliwa w niemądrym modelu. Żadna różnica programowa między Partią Demokratyczną
a Nowoczesną, czy PO – bo zdaje się, że w tym kręgu Jacek chce się ulokować, być może nawet wiedząc, choć ja nie wiem skąd, że właśnie w nim da się szukać zjednoczenia – nie będzie miała najmniejszego znaczenia wobec nakazu walki z PiS. I tylko z patriotyzmu o proeuropejskim zabarwieniu (bo przecież nie dla jakichś rzeczywistych jakości w programie) będziemy na ów „front jedności” głosowali. Może i uda się wymyślić coś, co „marketingowo chwyci”, ale koalicja PD Jacka Parola (pani prezes Bińczycka zechce mi wybaczyć to niestosownie przedwczesne dzielenie jej skóry) z Nowoczesną i resztkami PO tak będzie się miała do minionej PO-PSL, jak bolszewicy do eserowców – po prostu. Będzie musiała być zwarta, zawsze silna, wiecznie gotowa do walki, a każdy, kto by chciał marudzić, wyleci na zbity pysk, jako niegodny zdrajca i pisowski agent. Wady PO sprzed wyborów zostaną zwielokrotnione ponad wyobrażalną miarę.
Zmiana natomiast, która ma szansę okazać się jako tako trwałą, musiałaby być symetryczna: musiałby jej ulec zarówno „obóz demokratów” jak i sam PiS oraz sposób jego funkcjonowania w polityce. Obie rzeczy są ze sobą w oczywisty sposób związane, więc ja się obawiam bardzo, że to, czego dzisiaj poszukujemy lub powinniśmy poszukiwać, to głęboka zmiana w modelu życia publicznegow sposobie działania mediów i opinii publicznej, a nie nowa partia na tym samym tle rustykalnego pejzażu, wyznaczonego ilorazem inteligencji niedouczonych redaktorów prowadzących w mediach. I nie wybory wygrane znów przez Tuska, czy dla odmiany przez Jacka Parola.
Można nie podzielać moich własnych aksjologicznie motywowanych wyborów, które mi zakazują zostawiać nieprzytomny lud smoleński bez politycznej reprezentacji i realnego wpływu na politykę kraju ponad samo tylko trwanie w opozycji, ale po ostatnich doświadczeniach powinniśmy wiedzieć, że pozostawianie wyborców PiS w narożniku rozsadzi nam kraj zawsze.
Realna zmiana PiS jest natomiast tym, co da się na tej partii wymusić dzisiaj, kiedy ona rządzi – a nie wtedy, kiedy ją znów zagonimy do narożnika. Ostatnie wyborcze zwycięstwo PiS pokazało, że żyliśmy w politycznym układzie, który właśnie dowiódł swej fundamentalnej i niebezpiecznej niestabilności. I że jeśli tego nie zmienimy, wylecimy w powietrze znowu – wkrótce po tym, jak się nam jakimś niepojętym cudem rzeczywiście uda wygrać. To natomiast – efektywny nacisk wymuszający zmianę zachowania rządzącej większości – mogą zrobić wszyscy, tylko nie partie, które w parlamentaryzmie á la PiS nie mają i nie będą miały żadnego znaczenia.
II. Instrumenty nacisku i program
Cały obóz demokratyczny cierpi przede wszystkim na dobrze uzasadnione faktami i sytuacją poczucie kompletnej bezsiły wobec poczynań PiS. Pytania, co dokładnie chcielibyśmy w Polsce osiągnąć, stają się w tej sytuacji wtórne w stosunku do pytania – jak, do cholery!? Wszyscy ludzie doświadczeni i rozsądni nadzieję pokładają w tym, że się PiS po prostu zaplącze we własne nogi. Albo, że wszystko się zmieni, kiedy – z przeproszeniem – umrze Kaczyński. Wskazuje się z tej okazji historyczne przykłady, w tym ten nam najbliższy i najświeższy: „Solidarność” wygrała przecież nie siłą protestu, a raczej historycznym fuksem i zapaścią sowieckiego imperium, a ona raczej pod ciężarem kryzysu nastąpiła, a nie w wyniku jakiejś presji, zwłaszcza naszej. Cóż, znamy jednak z historii przykłady rewolucji udanych, w tym tak rzadkich, że udawało się w nich osiągnąć coś więcej, niż tylko zastąpienie jednego reżimu drugim, ale znamy też choćby polską Sanację, która po śmierci Piłsudskiego wcale się nie rozpadła, ale przeciwnie – nabrała „spoistości”. Niemniej odpowiedzi na rozliczne pytania „jak” w publicznej świadomości nie widać. Mądrzy ludzie powtarzają przecież słusznie, że recept żadnych tu nie ma i być nie może.
Pytania „jak” i „co” są jednak ze sobą związane. Trudno odpowiadać na nie osobno, bo oczywiście „jak” zależy od „co”, ale bywa też i tak, że retoryczność „jak” przynajmniej częściowo znika, kiedy już wiemy „co”. Trochę tak jest i w naszym przypadku.
Co?
Kijowski powiedział kiedyś, że nie ma jego zdaniem powrotu do III RP sprzed wyborów. Strasznie go za to zjechano, ale ja – choć Kijowskiego nie cenię w żadnym stopniu – akurat ten jego pogląd podzielam w pełni, podobnie jak niezgodę na takie określenie dzisiejszej opozycji, które polega wyłącznie na wrogości wobec PiS.
Grzechy i niedostatki III RP powinniśmy dziś pilnie zrozumieć, choćby dlatego, że zrozumiemy wtedy również źródła obecnych postaw elektoratu PiS i być może będziemy umieli je potraktować poważnie. Tak jak rozumiejąc grzechy II RP zwolennicy PiS nie ulegliby dziś szaleństwu Prezesa.
Protestując więc dzisiaj przeciw przejęciu mediów publicznych, nie powinniśmy zapominać że „przedwojenne media” od pluralistycznego ideału były w rzeczywistości odległe. A przynajmniej, że tego rodzaju oskarżenia ze strony stronników PiS nie są puste, a pierwszym, który utopił w klozecie środowiskowy, obywatelski projekt ustawy medialnej, był Donald Tusk, a nie Jarosław Kaczyński.
Niezawisłym sądom, których pozycji równie stanowczo i równie słusznie bronimy, zdarzało się trzymać ludzi latami w aresztach śledczych bez wyroków ani nawet oficjalnych zarzutów, sankcjonować wieloletnie, bezprawne przetrzymywanie ludzi w szpitalach psychiatrycznych bez żadnej odpowiedzialności za te decyzje – w czym mało kto z nas dostrzega jakikolwiek problem i w czym podobni jesteśmy do przeciwnego obozu. Tej świadomości również nie powinniśmy wypierać, udając, że „przedwojenne” sądownictwo było idealne, a tylko teraz rozrabia w nim Ziobro. Kiedy w areszcie siedział przez cztery lata bez żadnych zarzutów „lobbysta” Dochnal, nikt z nas nie protestował, bo wiedzieliśmy przecież, że on swoje za uszami ma – dokładnie jak Ziobro wiedział to samo o doktorze Mirosławie G.
Szkolnictwo – to tylko w ogniu bieżącej walki opowiadamy o międzynarodowym sukcesie polskich gimnazjów, zapominając lub po prostu nie wiedząc, że polska edukacja od lat pogrąża się w postępującej zapaści i wcale nie PiS-owi ją zawdzięczamy.
Wreszcie sama Konstytucja RP, którą dziś – przyznajmy to – dopiero poznajemy na przyspieszonych kursach obywatelskiej świadomości, była dotąd raczej zbiorem bogato zdobionych formuł bez większego związku z praktyką orzekania sądów, decyzji organów i urzędów państwa, debat publicznych wreszcie.
W 97 roku poparł ją w referendum nie żaden naród wcale, ale mniej więcej tak liczna jego część, jak ta, która ostatnio głosowała na PiS, co wciąż warto przypominać, jeśli mamy chodzić po ziemi, a nie tworzyć kolejne mity. W odróżnieniu od ostatnich wyborów, wszystkie dane o tamtym referendum pokazują przy tym bardzo jednoznacznie, że gdyby frekwencja była wówczas wyższa, obecna konstytucja przepadłaby z kretesem, jak na to zresztą wskazywały wszystkie ówczesne sondaże.
Tę listę można wydłużać dowolnie i dowolnie ją uszczegółowiać. Wspominam o tym wszystkim jednak nie po to, by wskazać, że ustrój RP, a nie tylko gospodarka i bieżąca parlamentarna polityka wymaga jeszcze ciężkiej pracy, choć to jest bez wątpienia prawdą, ale przede wszystkim dlatego, że mam bardzo umiarkowaną wiarę w siłę demokratycznych postulatów obecnych w społecznej świadomości. Twierdzę, że demokracja jest dla nas takim samym hasłem, jak dla wyborców PiS niepodległość i kult żołnierzy wyklętych i że nie przekłada się to hasło na świadomość realnego znaczenia demokratycznych wartości.
Mój własny program polega po prostu na tym, byśmy wszystkimi tymi i wieloma innymi, tu niewymienionymi, słabościami III RP zajęli się jako ruch społeczny, wymuszając na tej władzy – wszystko jedno jakiej zresztą – realizację wynikających stąd postulatów obywatelskich. Zamiast w sporze z PiS idealizować dorobek ćwierćwiecza niepodległej Polski bez mała tak, jak za komuny przywykliśmy idealizować historię II RP, co niestety trwale uszkodziło nasz zbiorowy umysł. Jak słabo nadają się do tego same tylko partie bez społecznej presji, pokazuje właśnie historia ćwierćwiecza.
To nie na wadliwych programach politycznych polega nasz kłopot i nie na tym, że nieodpowiedni, niekompetentni, nieuczciwi ludzie rządzą polską polityką – raczej na tym, że nie istnieje społeczne poczucie własności państwa i świadomość swobód, jakie nam w nim gwarantuje Konstytucja.
Jak?
Mam biografię „rewolucjonisty” i takież doświadczenia. Dlatego nie wierzę w sprawczą moc programów spisywanych na papierze i w moc prawa stanowionego w zaciszu partyjnych gabinetów. Bo to oznacza, że pozostaje nam jedynie czekać na przyszłe wybory i zmianę władzy – w nadziei, że ona te wszystkie problemy porozwiązuje. Podobne to jak wszyscy diabli do znanego mi z rewolucyjnej biografii gadania „radykalnych niepodległościowców”, którzy nie bez racji przecież twierdzili, że żadnej reformy nie da się przeprowadzić w zniewolonym kraju, ale których jedyną realną działalnością było w tej sytuacji „dawanie świadectwa”, udział w mszach za Ojczyznę i wypisywanie w groteskowo ścisłej konspiracji wojowniczych manifestów. Jestem przekonany, że tylko te wolności i te instytucje demokracji są trwałe i działają dobrze, które kiedyś trzeba było wyrwać z gardła państwu.
Pamiętam również, że owo słynne zdanie Kuronia o komitetach, które trzeba zakładać samemu, zamiast je palić przeciwnikowi – zdanie, na które KOD się swego czasu powołał, dość bezczelnie ignorując jego rzeczywiste znaczenie – w istocie znaczyło właśnie tyle. Kuroń mówił i pisał o instytucjonalizacji konfliktu z władzą – to tylko Kijowskiemu się zdaje, że chodziło o unikanie konfliktów wszelkich i obdarzanie wszystkich niezupełnie rozumnym uśmiechem. W istocie był to zarówno pomysł na walkę, jak i na urządzenie przyszłego państwa, w którym „komitety” są instytucjami obywatelskiej demokracji wydzierającej władzę instytucjom państwa – despotycznym z samej natury władzy, jak sądził Kuroń, który zawsze miał anarchistyczne ciągoty i który ów konflikt między prawami wolnych obywateli, a autorytarnymi zakusami każdej władzy, widział jako coś nieuchronnego i obecnego zawsze.
Kuroń sformułował też równocześnie kilka innych zasad skutecznego oporu. Postulował obywatelskie nieposłuszeństwo, choć tego tak nie nazywał, mówiąc raczej o faktach dokonanych, a rozwój drugiego obiegu wydawniczego był najlepszym przykładem i największym sukcesem tego ruchu przed „Solidarnością”. Pisał też – i to wydaje mi się dzisiaj najbardziej warte zainteresowania – o specyficznym rachunku zysków i strat przedstawianym przeciwnikowi, którego przewaga jest na tyle wielka, że każdy opór potrafi zawsze zmiażdżyć. Należy wybierać cele drobne – pisał Jacek Kuroń o „wyjściach z sytuacji bez wyjścia” – takie, za które przeciwnikowi nie będzie się chciało ani umierać, ani nawet płacić słono – i angażować na ich rzecz opór tak duży, że jego pacyfikacja będzie naprawdę kosztowna: bardziej kosztowna niż zgoda na postulaty i akceptacja kolejnej wydartej despotycznemu państwu drobnej sfery wolności.
Gdybyśmy więc na przykład rok temu, zszokowani pamiętnym ułaskawieniem Kamińskiego, zainwestowali cały ówczesny potencjał protestu w postulat odebrania mu mandatu posła i ministra jako skazanemu przez sąd przestępcy, wykorzystując do tego zarówno masowe protesty i petycje, wnioski parlamentarzystów opozycji, akcje nieposłuszeństwa łatwo prowokujące sądowe rozprawy, skoro Kamiński wielokrotnie sam zapowiadał, że pozwie każdego, kto go nazwie przestępcą – PiS mogłoby uznać, że za Kamińskiego umierać nie warto i tego akurat drania moglibyśmy z rządu i z Sejmu utrącić. Następny wchodzący z list PiS na jego miejsce miałby poważny powód do zastanowienia przed jakimś głosowaniem łamiącym znów konstytucję. Ale przede wszystkim każde takie wymuszone ustępstwo, choćby najdrobniejsze, siłą rzeczy rozsadzałoby dyscyplinę PiS, tak dotąd doskonale podporządkowanego woli szalonego prezesa – bo ktoś w końcu musiałby za tym zagłosować. To się mogło udać jeszcze jesienią i zimą ubiegłego roku – ale tego rodzaju propozycje np. KOD uznał za polityczny bandytyzm, brak szacunku dla demokracji i promocję bezprawia.
Przykład destrukcyjnej dla autorytarnej władzy roli realnych działań społecznych widzieliśmy przy okazji protestujących kobiet. Rysa w spoistości zachowań posłów PiS w głosowaniach nie jest jeszcze dla PiS jakoś szczególnie groźna. Niemniej właśnie się pojawiła – jako pierwsza.
Do zestawu instrumentów zmiany należeć więc może m.in. również świadomie podejmowana gra na rozłam w obozie władzy. Wydaje mi się ona przy okazji nieporównanie istotniejsza niż proponowana przez Jacka Parola i nie tylko przez niego gra na jedność w opozycji. Każdy, kto by dzisiaj wypowiedział na prawicy posłuszeństwo Kaczyńskiemu, porzucając przywileje władzy, miałby szansę zbudować wiarygodną prawicową formację reprezentującą elektorat PiS, który, jako się rzekło, reprezentacji politycznej wymaga choćby ze względów bezpieczeństwa państwa.
Ważne jest w każdym razie również to, by zmianę na władzy wymuszać. Tu i teraz, nie czekając na wybory, które odwrócą sytuację. W ten i tylko w ten sposób, obawiam się bardzo, da się w Polsce zbudować owo poczucie sprawstwa, o którym była już tu wielokrotnie mowa.
Czym?
Tak czy owak, we wszystkich działaniach, które wydają się w jakikolwiek sposób konkretne, nastawione na osiąganie realnych celów – podmiotem jest ruch obywatelski, a partie są celem w tym sensie, że są na celowniku tych ruchów. Protestujące kobiety są lub mogłyby być dobrym przykładem. Chodzi o to, żeby naciskiem społecznym wymusić rozmaite rzeczy – na rządzącej partii ustąpienie przed społecznymi postulatami, na partiach opozycji wyraźną deklarację wsparcia tych postulatów i współdziałanie z opozycją „uliczną”.
Jacek Parol z jakichś powodów uważa zaś najwyraźniej, że będzie dla ruchów protestu celem bardziej wdzięcznym. Mnie się wydaje, że to ma niewielkie znaczenie, mniejsze w każdym razie niż Jacek sądzi. Obawiam się również, że inicjatywy tego rodzaju to mocna strata czasu i energii. Choć to nie powód, żeby Jackowi nie kibicować.
Pod warunkiem wszakże, że nie będzie parł do konfrontacji z PiS spychającej do narożnika tych wyborców, którzy wygrali ostatnie wybory, pomijającej kulturowe, polityczne, gospodarcze i społeczne źródła kryzysu, z którym mamy do czynienia i zmiatającej je wszystkie pod dywan, jak tego dotąd jesteśmy świadkami. Zresztą może sobie przeć – partie tak czy owak nie mają instrumentów zmiany, skoro w Polsce PiS żadne parlamentarne instytucje już nie działają.
III. Jednak aksjologia
Najtrudniejsza grupa problemów, będzie miała za powód Jacka Parola określenie programowych pomysłów partii, którą nam proponuje.
Skracam być może ponad miarę i niesprawiedliwie, ale mowa jest o partii, która proeuropejskość, liberalizm gospodarczy, polityczny i obyczajowy zamierza uzupełnić niezbędnym elementem socjalnym – bo jest jasne, że tego dotąd brakowało, co ujawniło się w wyborczym werdykcie. Ten gruby skrót nie jest, mam nadzieję, nadużyciem z mojej strony – choćby dlatego, że z takim programem mógłbym nawet jakoś sympatyzować. Trochę co prawda uwiera oczywistość ogólnych sformułowań dobranych jakby po to, by akceptowalne były dla wszystkich, ale mnie przede wszystkim uderza co innego.
W zderzeniu z pisowskim programem 500+ widać bardzo dobrze, ile ideologii tkwi w naszej pozornej racjonalności, jak bardzo niejednoznaczne okazują się oczywiste z pozoru pojęcia i jak to się wszystko na naszych oczach rozpada, a mimo to widzieć tego rozpadu nie chcemy. Socjalne uzupełnienie liberalizmu to pomysł tak strasznie naiwny, tak bardzo spóźniony i tak niepoważnie formułowany, że z trudem wierzę własnym oczom, ilekroć go widzę. A niestety widzę go wszędzie.
Nieuświadomione mity
To mity i archetypy decydują w wyborach, a nie wyborcze obietnice, ułudy socjalnych pakietów i nie żadne wizje państwa, czy polityczne lub gospodarcze programy. To również mity stanęły do boju, przynajmniej początkowo, w konflikcie o Trybunał Konstytucyjny i wszystko, co nas dzisiaj ekscytuje. Bo to one wyganiają ludzi na ulice. Polityczne poglądy i racje takiej mocy nie mają. Tej mocy nie mają nawet – wbrew tezom o oderwanym od koryta establishmencie – nawet najkonkretniejsze interesy. Ani żadna kiełbasa dla maluczkich, ani lukratywne kontrakty dla możnych. Żyjemy – jak zawsze zresztą i niczego złego w tym nie ma – w świecie symboli. Dobro walczy w tym świecie ze złem – i przede wszystkim ta walka nas obchodzi.
Chyba nic tak nie pokazuje skali wzajemnego niezrozumienia pojęć, jak komentarze jeszcze wówczas mainstreamowych publicystów w okresie krótkiej kohabitacji Andrzeja Dudy z rządem Ewy Kopacz sprzed roku. Poda jej rękę, czy nie poda? Zwoła radę, czy nie zwoła? Zaprosi, czy nie zaprosi? Naiwne były te pytania strasznie i naiwne było oburzenie bardzo skądinąd łatwo zrozumiałym i w rzeczywistości do znudzenia przewidywalnym postępowaniem Dudy u komentatorów i publicystów – do końca, uparcie i konsekwentnie nierozumiejących przyczyn własnej klęski.
Cóż, prezydenckie zwycięstwo Dudy nie było politycznym zjawiskiem i wynikiem demokratycznej decyzji wyborców, choć wybory naprawdę się odbyły i były prawidłowe. Opowieść, którą w głowach ma PiS-owski twardy trzon, pochodzi nie ze świata współczesnej demokracji, a z pradawnych arturiańskich legend. I jest przykładem potęgi mitów.
Oto więc powstał niezłomny Andrzej, niewinne dziecię dawnych bohaterów i święty pomazaniec, z dawna zapowiadany w proroctwach oczadziałych od ziół Merlinów (w tej roli np. Macierewicz albo odurzona transem Pawłowicz). Licho wie, gdzie się zapodział Excalibur niezłomnego, w żadnej bohaterskiej walce nikt nigdy Dudy dalibóg nie widział, ale z całą pewnością on nie w wyborczej konkurencji zwyciężył. Niezłomny nie do świata polityki należy: jest prawowitym władcą, który powrócił – wcielenie poległego Lecha – by odzyskać tron i odebrać święte insygnia władzy z rąk niegodnych zdrajców. Nie uściśnie tych rąk nigdy, bo na nich jest krew smoleńskich bohaterów. Da się na zdrajców co najwyżej splunąć ze wzgardą i siarką okadzić splugawiony Pałac, co zresztą Duda niezwłocznie uczynił. Kto tego nie rozumie, ten nie rozumie niczego z dzisiejszej polskiej rzeczywistości.
I niczego w niej nie zdziała.
Rzecz jasna nie wszyscy głosujący na Dudę wierzyli w świętość jego posłania. Nie wszyscy byli również przekonani o zbrodniczej nikczemności pokonanego Komorowskiego, a przyłączyli się do Dudy raczej po to, by starą ekipę odsunąć politycznie pod hasłem politycznej czystości, o którym tu już była mowa. Bodaj najgorliwszym wyznawcą mitu Dudy-bohatera jest sam Duda – no, z wyjątkiem może owych pań, które cytując Ewangelię, pisały na transparencie o błogosławionym łonie, w którym on został poczęty, i o piersiach, które ssał. Problem wszakże w tym, jak liczna jest ta grupa „racjonalnych” wyborców PiS – oraz innych partii. Tych kierujących się raczej własnym interesem, a nie mitami opisanego rodzaju – to jest ważne, bo to określa zbiór, na którym da się wykonywać te ulubione przez komentatorów rachuby o tym, co się stanie, kiedy np. program 500+ się zawali, zdewaluuje itd. Moim zdaniem to jest kompletnie marginalna grupa.
Wyborca PiS czuje się dobrze nie wtedy, kiedy ma pięć stów w portfelu, tylko raczej, kiedy wdepcze w ziemię zdrajców narodu albo chociaż spodziewa się, że oni – bezbronni już i obnażeni – zostaną wystawieni na publiczny widok, upokorzenie i wieczną infamię. PiS realizuje więc dzisiaj ten spektakl, którego mu historycznie zabrakło w 89 roku, kiedy np. Kiszczak z Jaruzelskim zamiast znaleźć się w klatce wystawionej na widok publiczny i na publiczne oplucie, stanęli przed sądem i jego łatwymi do wykorzystania procedurami, zachowali przywileje i zeszli ze sceny bez szwanku. W ostatnich wyborach oczekiwano więc tej właśnie, wcześniej niespełnionej satysfakcji – by zatem z telewizji w mękach upokorzeń odszedł podły Lis, a z polityki „aferzyści” ze wszystkich partii poza tymi uczciwymi, których wskaże Kaczyński. Mówiły o tym dosłownie wszystkie znane mi komentarze wyborców PiS z kampanii.
Na skołatane serca wyborców PiS to odwet jest najprawdziwszym miodem. A nie żadne pięć stów na dziecko. To również trzeba zrozumieć koniecznie – jeszcze zanim nas zaczną łamać kołem.
Błędem katastrofalnym jest więc uznawać, że tego typu myślenie ogranicza się do wąskiej i skrajnej grupy np. „Solidarnych 2010”. Grupa tych wyborców PiS, których rzeczywiście uwiodły socjalne obietnice, a nie arturiańskie symbole i mit zbawcy narodu, jest trudna do zmierzenia, z pewnością jednak niezbyt liczna, o ile ona ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie. Błędem są więc kalkulacje wyborczych trendów obliczone na jakąkolwiek racjonalność i na rozczarowanie tych ludzi, kiedy się okaże, że te 5 dodatkowych stów w portfelu niewiele będzie znaczyło, skoro dostaje je każdy. A to stąd – obawiam się – bierze się Jacka Parola pomysł na to, by dotychczasowy liberalizm uzupełnić elementem socjalnym.
Kto chciał pięciu stów na dziecko, ten dzisiaj łatwo i chętnie zrozumie, że to knowania PO lub jej dawniejsze zaniechania wartość tych pieniędzy obniżą. Program 500+ miał w rzeczywistości walor niemal wyłącznie etyczny – świadczył mianowicie o szczerej intencji dobrego władcy. I tylko tę rolę pełnił w kampanii wyborczej. Nie to było ważne, czy swoje pięć stów dostaniemy i co to zmieni. Było ważne, że łaskawi władcy mają taką wolę. Chodziło o to, by sprzedać zegarki Nowaka i ośmiorniczki Rostowskiego, a kasę rozdać wśród ludu. Wśród mnóstwa internetowych komentarzy stronników PiS w kampanii wyborczej nie widziałem dosłownie ani jednego, który by podnosił zalety socjalnych obietnic tej partii, a kiedy wprost o to pytałem, w odpowiedzi czytałem, jak obraźliwe są takie pytania – w tych wyborach chodzi przecież o godność, uczciwość i sprawiedliwość, a nie o kasę.
Błędem wydaje się również samo pojęcie twardego elektoratu i przeciwstawienie jego fanatyzmu ogółowi tych, którzy na PiS głosowali – rozmaitymi rzeczami rzekomo uwiedzeni i zwiedzeni. Problem właśnie na tym zdaje się polegać, że fanatyczny elektorat to dzisiaj większość, a na pewno potężna siła. To z fanatyzmem się mierzymy, a nie z oszukanymi ludźmi, którzy skądinąd myślą racjonalnie. Siłą fanatyzmu – każdego – jest natomiast etos. Prymitywny, ale zawsze jakiś. W dzisiejszej Polsce – tych podkreśleń nigdy za wiele – jedyny rozpoznawalny. Demokraci nie prezentują żadnego, bo demokracja w społecznym odbiorze nie jest wartością, a określeniem z zakresu techniki rządzenia: dobre to jest wyłącznie dla korzystających z tego politycznych cwaniaków.
Interes wyborców – zrealizowana konieczność dyktatury
Zauważyć więc należałoby przede wszystkim coś, czego zdaje się wciąż nie zauważać większość komentatorów dzisiejszej polskiej polityki: to nie programy wygrywają dzisiaj i przegrywają wybory i niezbyt się w nich liczą interesy ekonomiczne wielkich grup wyborców. Liczą się kulturowe zjawiska – historyczne mity i aksjologicznie znaczone różnice. Polska historia ostatnich czterech dekad nie byłaby w ogóle możliwa, gdyby o wyborach Polaków decydował ich bezpośrednio pojmowany interes. Nie byłoby planu Balcerowicza, transformacji gospodarczej i ustrojowej. Nie przestaje mnie dziwić, jak niewielu z nas to zauważa i do jakiego stopnia nie umiemy stąd wyciągać wniosków.
Kiedy plan Balcerowicza startował, kasandryczne wizje jego dramatycznych skutków rysował Karol Modzelewski, który zresztą do dziś widzi w tamtych decyzjach źródła dzisiejszego polskiego kryzysu. Było wtedy jasne, że padnie cały polski przemysł z okresu PRL, a podobny los czeka również polskie rolnictwo. Modzelewski przewidywał więc ogromne społeczne napięcia, groźne dla budowanej wówczas demokracji. Postulował stworzenie nowoczesnej politycznej formacji lewicowej zdolnej do negocjowania kierunków reform i pakietów socjalnej osłony – w samym istnieniu politycznej reprezentacji wielkich grup ludzi wówczas „wykluczanych” widział ni mniej, ni więcej, tylko warunek przetrwania kraju. Można sądzić, że się Modzelewski pomylił, skoro nie było żadnej katastrofy na przewidywaną przezeń skalę, choć z jego Unii Pracy niewiele wyszło i żadnej lewicowej formacji w Polsce nie mieliśmy. Ale można też uważnie przyjrzeć się jego dzisiejszym spostrzeżeniom o tym, że oto płacimy polityczną cenę za tamte zaniechania i w istocie mamy naprawdę do czynienia – tak właśnie, jak twierdzi PiS – z rewoltą wykluczonych wtedy grup społecznych.
Niezupełnie wytrzymuje krytykę ten pogląd Modzelewskiego, ponieważ przeczy mu znaczna część badań społecznych: nie istnieje proste przełożenie pomiędzy materialną sytuacją wyborców, a ich wyborczymi postawami. Chodzi znów bardziej o kulturowe zjawiska i subiektywne, psychologiczne, empatycznie znaczone zjawisko wykluczenia. Po raz kolejny – nie interes decydował, a mit.
Więcej być może jest nam w stanie powiedzieć nieco starszy pogląd na ten sam temat, z którego wynikać miał zupełnie inny postulat niż konieczność lewicy Modzelewskiego, choć diagnoza była w nim ta sama. Niemal równo 40 lat temu, w czasach jeszcze, wydawało się, głębokiej i niewzruszonej komuny, pod wpływem reform Gorbaczowa trwających właśnie w ZSRR, fantazjować o polskiej demokracji zaczęła Jadwiga Staniszkis. W roku 1986, kiedy poza nią chyba tylko Michnikowi wydawało się, że upadek komunizmu jest w Polsce możliwy i być może z powodu Gorbaczowa bliski, Staniszkis pisała, że demokracja w Polsce musi się zawalić i że najdalej dwa lata po pierwszych wolnych wyborach, komuniści powrócą do władzy decyzją wyborców, a nie w wyniku jakiegoś przewrotu – o ile tylko wcześniej nie powiesimy ich na latarniach. Powód miał być z grubsza ten sam – chodziło o to, że wszystkie w zasadzie grupy polskiego społeczeństwa wrosły w patologię komunizmu tak bardzo, że z niej po prostu żyją i każda demokratyczna oraz rynkowa reforma musi w tej sytuacji naruszyć najżywotniejsze interesy większości Polaków. Cóż, prognoza Staniszkis potwierdziła się nieco bardziej niż katastroficzne wizje Modzelewskiego. Scenariusz wydarzeń okazał się tylko nieco bogatszy niż przepowiadany przez Staniszkis renesans SLD, bo obejmował również Stana Tymińskiego, Wałęsy „wojnę na górze” i puszczanie aferzystów w skarpetkach, potem Kaczyńskich, Leppera itd. Populizm zatem – nie tylko komunistów.
Interesujący był jednak – i moim zdaniem pozostaje – ówczesny postulat Staniszkis, a nie sama tylko diagnoza. Inaczej niż Modzelewski, Staniszkis twierdziła wówczas, że demokracja w Polsce po prostu nie jest możliwa i że koniecznie musi ją poprzedzić okres prawicowej, antykomunistycznej dyktatury, która przeprowadzi niezbędne reformy, trzymając nas wszystkich za pyski.
Otóż sądzę, że coś podobnego w rzeczywistości się stało i to dzięki temu transformację przetrwaliśmy. Nie było ani rewolucyjnych napięć zapowiadanych przez Modzelewskiego, ani otwartej dyktatury, którą Staniszkis uznawała za niezbędną – mieliśmy do czynienia ledwie z drobnymi ekscesami. Ale transformację, zwłaszcza w sferze gospodarczej, szczęśliwie mamy za sobą. Jak to się stało? Wśród wielu rzeczy nigdy dobrze nie zdiagnozowanych – również tego nie wiemy.
Zawdzięczamy zaś tę polską transformację nie tylko parasolowi, który nad planem Balcerowicza przez krótki czas konsekwentnie rozpinała „Solidarność”, ale również ciężkiej pracy niemal wszystkich ówczesnych inteligentów, zwłaszcza w mediach. Polska racja stanu – zwłaszcza Geremek lubił się tym pojęciem posługiwać nadużywająco – wymagała wielu rzeczy, ale głównie wyrzeczeń na drodze do kapitalizmu. Tak jak kiedyś z patriotyzmu wstępowaliśmy wszyscy do zawodowego związku „Solidarność”, tak teraz podobny patriotyzm powodował, że od ruchu związkowego i socjalnych roszczeń zaczęliśmy wszyscy stronić. Kasjerzy w dyskontach – w czasach, kiedy za tą kasą trzeba było siedzieć w pampersach, bo do toalety wyjść się nie dało – potrafili głosować za liniowym podatkiem zapowiadanym przez PO, a faktycznie zrealizowanym przez SLD. Właśnie z patriotyzmu oraz z przekonania, że roszczenia socjalne są niebezpiecznym populizmem, groźnym dla Polski i dla racji stanu. Polski patriota wspierał kapitalistę, choćby sam żył w nędzy. Twierdzę, że w rzeczywistości w tamtych czasach nie mieliśmy do czynienia ani ze świadomym wyborem, ani z rzeczywistą debatą, że imperatywy „polskiej racji stanu” – by znów posłużyć się ulubioną figurą Geremka – w rzeczywistości tłumiły demokratyczny spór, ustanawiając kanon prawd, których kwestionować nie wolno.
Przez całe lata wszystkie partie i wszystkie media mainstreamu powtarzały nam wciąż, że liczy się wyłącznie księgowa poprawność ekonomicznych projektów, a wszystko ponad dbałość o bilans jest niebezpieczną bzdurą. Aksjologia – mówili nam przez te lata wszyscy ludzie rozsądni – nie tylko jest passé, ale w rzeczywistości jest zawsze groźnym populizmem, wartości są tylko niebezpiecznymi hasłami. Populizm potępialiśmy, kończąc tym potępieniem dyskusję: w miejscu, w którym trzeba było ją – być może – właśnie rozpocząć.
Tak zatem postulat Staniszkis się zrealizował, a Modzelewskiego – nie. Nie mieliśmy lewicy reprezentującej „roszczeniowe interesy”, a roszczenia po prostu stłumiliśmy. Wszyscy maczaliśmy w tym palce. I dzisiaj wyborcy PiS każą nam iść precz. Ja im się nie dziwię.
Uważam – z dokładnością do definicyjnych niejasności – że populizm jest dobrym prawem opozycji, a nie objawem dzikości tłumów cynicznie wykorzystywanym przez pozbawionych skrupułów cwaniaków. Nie jest dobrym zwyczajem demokracji to, co w Polsce uchodziło za oczywistość i co również odrzucili wyborcy w ostatnim głosowaniu: uznawać populizm za niewart rozmowy. Za populizmem stoją zawsze wartości i społeczne interesy – a one zawsze na dyskusję zasługują.
Interesy – niechby i roszczeniowe – to przynajmniej jest jakaś racjonalna kategoria, a nie rzeczywistość mitów. Niespełnione obietnice – jeśli to rzeczywiście im zaczną ulegać uwiedzeni wyborcy, a nie mitom szlachetnego zbawcy narodu – da się przynajmniej rozliczyć.
500+
To prawdopodobnie moment najbardziej kontrowersyjny, dlatego wyjaśnię z góry, że poniższe oceny nie wynikają z żadnych ideowych sympatii, a z rozumowania – mam nadzieję – wolnego od uprzedzeń i podporządkowanego tylko jednemu aksjomatowi: w życiu publicznym i we wspólnym państwie nie wolno pomijać nikogo – niczyich wartości, niczyich potrzeb i niczyich interesów. „Roszczeniowych meneli” – o których często słyszymy przy okazji 500+, co budzi moją najszczerszą zgrozę – nie pozbawiamy przecież praw politycznych. A skoro tak, to musimy ich brać pod uwagę.
Zgodność i powszechność ocen o tym, że rozdawnictwo hamuje przedsiębiorczość i aktywność na rynku pracy; że programem 500+ przekupiono wyborców, którzy za pięć stów sprzedali wolność; że beneficjentami tego projektu są roszczeniowe nieroby i menele i że taki jest właśnie elektorat PiS – wszystko to jest dla mnie skandalicznie niesprawiedliwym fałszem i przejawem takiego samego deptania ludzkiej godności, jak prawicowe wrzaski o lewackich pedałach. Ale widzę w tym również efekt prania mózgów na niespotykaną skalę. W dobrej wierze go dokonywaliśmy.
Żadna z wpojonych nam w ciągu ostatniego ćwierćwiecza prawd
o wolnorynkowej gospodarce nie wydaje mi się w żadnym stopniu dowiedziona, każda w moim przekonaniu wciąż wymaga rzetelnej dyskusji. Wliczyć należy w to również pogląd o koniecznej plajcie budżetu jako jedynym możliwym skutku projektu 500+. Bo choć studium budżetowej wykonalności jest tu oczywiście warunkiem rozstrzygającym, to kalkulacje są w tej sprawie dalekie od rzetelności, a wnioski – bynajmniej nieostateczne.
Przede wszystkim jednak – i to akurat nie zależy od moich preferencji ideowych i od moich poglądów – ten zestaw dotychczasowych oczywistości wyborcy PiS właśnie odrzucili, twierdząc, że został im narzucony z arogancją i pogardą. Chcę tu pokazać nie to, że 500+ ma sens, choć owszem – uważam, że ma. Chcę pokazać, jak bardzo da się zrozumieć motywy tych, którzy odrzucili wszystkie te oczywiste podstawy politycznego i gospodarczego zdrowego rozsądku. Oraz jak nędzne i przeciwskuteczne są dzisiejsze argumenty skądinąd niby rozsądnych liberalnych demokratów.
Studium wykonalności. Najistotniejszym i jako się rzekło rozstrzygającym pytaniem jest oczywiście to zwłaszcza, czy Polskę stać na tego rodzaju projekt. Zgodnie twierdzimy, że nie. Ale chcę przypomnieć zgłoszony w ostatniej chwili kampanii wyborczej projekt PO, który szedł jeszcze dalej i przewidywał świadczenie należne każdemu dziecku. Oraz słyszane dzisiaj opinie również polityków PO o tym, że poprzedni rząd zostawił budżet w tak doskonałym stanie, że pieniędzy na 500+ starczy również wtedy, kiedy się wyczerpią te nadzwyczajne środki uzyskane ze sprzedaży koncesji telekomom.
Istotniejszy wydaje mi się jednak rachunek innego rodzaju. Pamiętamy zieloną wyspę, prawda? W zgodnej opinii ekspertów zawdzięczaliśmy ją przez cały tamten trudny okres silnemu wciąż wewnętrznemu popytowi na polskim rynku. On z kolei miał się brać z tego, że realizowano w Polsce nadal wielkie projekty z unijnych funduszy strukturalnych – pompowane w ten sposób do Polski pieniądze trafiały do kieszeni zatrudnianych przy projektach ludzi oraz firm, co ożywiało gospodarkę.
Jak pamiętamy, ogromną część tej gigantycznej kasy wlano w beton autostrad i podobnych rzeczy. To nie były inwestycje przynoszące zyski w żadnym krótkim terminie. Równie dobrze można było ten sam efekt makro-ożywienia osiągać, wpompowując pieniądze w postaci sponsorowanych państwowo podwyżek płac, albo właśnie fundując nam projekt w rodzaju 500+. Keynes, New Deal, plan Marshalla – znamy historyczne, udane przykłady. Walkę z kryzysem przez podgrzewanie popytu na rynkach rekomendowano również
w ostatnim czasie, a choć ostrzeżenia przed naruszaniem rynkowej równowagi raczej przeważały, to argumenty na rzecz takiej strategii nie są przecież – wbrew obiegowej opinii – puste. Zieloną wyspę – żeby jednak znać miarę – mieliśmy w Polsce dzięki raptem kilku punktom wzrostu PKB, które przeważyły szalę, zapewniając nam wzrost zamiast spadków. To niemal na pewno zbyt mało, żeby program tak kosztowny sfinansować oczekiwanym gospodarczym wzrostem. Ale koszt 500+ to nie jest prosta suma świadczeń – należy od niej odjąć wpływy, których należy się spodziewać w efekcie, a które z pewnością nie będą zerowe.
Pamiętać należy również o tym, że zwłaszcza w przypadku pieniędzy przekazanych najuboższym, którzy natychmiast wydadzą je na rynku konsumenckim, bardzo znaczna ich część trafi na powrót do budżetu w podatkach płaconych na wielu szczeblach produkcji, dystrybucji, handlu i usług.
Problem zresztą wcale nie kończy się oceną, czy budżet stać, czy go nie stać na tego rodzaju przedsięwzięcie. Jeśli ożywienie spowodowane wzrostem popytu nie zostanie skonsumowane przez wzrost podaży i zwiększenie wyniku gospodarczego kraju, to pieniądze w kieszeni konsumentów stworzą nawis inflacyjny i stracą na wartości. To jeden z możliwych scenariuszy, według których budżet na powrót zacznie osiągać równowagę. O drugim za chwilę – bo oczywiście równowagę budżetową da się przywrócić po prostu podnosząc podatki. Społeczny efekt programu w scenariuszu inflacyjnym maleje, ale nie znika – co warto mieć na względzie. Katastrofy w każdym razie żadnej być nie musi i nie będzie – inflacja nie jest już dzisiaj żadną polską zmorą.
Efekt redystrybucyjny i efekty uboczne. Kolejnym częstym pytaniem jest po co rozdawać pieniądze wszystkim, skoro należałoby je dawać tym najbardziej potrzebującym. Dlaczego bogacz dostaje tyle samo, co ubogi? Otóż nie dostaje tyle samo – pomoc tak określana zmniejsza różnice dochodowe. Ktoś, kto zarabia tys. złotych, zarabia dziesięciokrotnie mniej od tego, czyja pensja wynosi 10 tys. Jeśli obu damy po tys. złotych dodatku, to różnica w ich dochodach wyniesie teraz 5,5. Ten redystrybucyjny i wyrównujący dochody mechanizm zadziała również we wspomnianym wyżej wariancie inflacyjnym – będzie działał nawet wówczas, gdy realna siła nabywcza owych dodatkowych pieniędzy na rynku zredukuje się do zera. Bo to tylko suma pieniędzy we wszystkich naszych kieszeniach będzie miała tę samą nabywczą siłę pomimo nominalnego wzrostu – zasoby w indywidualnych kieszeniach się zmienią i wyrównają: w kieszeniach bogaczy się skurczą, a w kieszeniach biedaków wzrosną.
To oczywiście jednak nie wyczerpuje zagadnienia głównie dlatego, że – na co narzekamy – to są wszystko pieniądze wyciągane nam z kieszeni. Nie każdemu wyciąga fiskus tyle samo. Bogatszemu budżet zabiera w podatkach np. 2 tys. złotych po to, by mu oddać tysiąc. Saldo tej operacji wynosi minus tysiąc. Saldo dla ubogiego – wyobraźmy sobie jego zarobki na poziomie kwoty wolnej i załóżmy, że podatków nie płaci wcale – wyniesie plus tysiąc. To bardzo znaczna różnica.
Mimo tego wszystkiego nadal niejasne jest adresowanie pomocy do wszystkich zamiast do najbardziej potrzebujących. Po co płacić bogatym, skoro prościej i taniej byłoby płacić tylko biednym? Powody są dwa. Pierwszy nie ma związku ze stanem finansów i budżetową równowagą. Jeśli uznamy, że 500+ jest rodzajem fundowanego przez państwo wynagrodzenia za pracę, jaką jest prowadzenie domu dla wychowywanych w nim dzieci, to pieniądze należą się po prostu każdemu, kto tę pracę wykonuje.
Co innego jest tu jednak ważniejsze. Wsparcie dla potrzebujących ma najczęściej wszystkie wady, których demokraci i krytycy 500+ doszukują się – niezupełnie sensownie – również w tym programie. Opłaca się mianowicie ukryć dochody, przechodząc do szarej strefy lub nawet porzucić pracę, by znaleźć się w odpowiedniej rubryce tabeli dochodów. „Rozdawnictwo” bezwarunkowe – rodzaj płacy gwarantowanej – tych wad już nie ma wcale. To o to tu chodzi.
Z tego punktu widzenia wadą 500+ jest nie to, że pieniądze trafiają do bogatych, a właśnie to, że wsparcie dla pierwszego dziecka jest uzależnione od dochodów. Efekt „wyrównujący”, czyli redystrybucja dochodu, działa zaś w przypadku dochodu gwarantowanego słabiej – niemniej działa, nie powodując patologii, o ile tylko „rozdawać” będziemy bezwarunkowo.
Słyszymy również, że program nie poprawi „dzietności” polskich rodzin, co było jego deklarowanym celem. Cóż, tego jeszcze nie wiemy i nie dowiemy się prędko. Ale bardzo być może. Co nie zmienia faktu, że pomysł wynagradzania pracy rodziców nie jest niczym z definicji złym. Mówi się często, że warto zamiast tego zainwestować np. w sieć żłobków. Na pewno, drodzy liberałowie?
A dlaczego? Dlaczego to państwo ma decydować, na które dokładnie potrzeby rodzice mają wydawać pieniądze? Nie lepiej przypadkiem – wzorem bonów oświatowych i świadczeń zdrowotnych idących za pacjentem i w zgodzie z liberalną doktryną – pozwolić o tym zdecydować samym zainteresowanym? Z pięcioma stówami w kieszeni mogą, owszem, zdecydować się na prywatny żłobek. Albo odkładać na rodzinne wakacje. Ich prawo. Rzekłbym – konstytucyjne.
Patologiczne rezultaty. Tuż po uruchomieniu tego programu, „demokratyczną” prasę zapełniły teksty o jego patologicznych skutkach. I właśnie one pokazują społeczną oraz polityczną, a może po prostu etyczną istotę problemu: nasze przepełnione poczuciem wyższości, zafałszowane myślenie, usprawiedliwiające przy okazji wszystko to, co o gardzących połową rodaków demokratach opowiada pisowska wieść gminna.
Czytamy i wysłuchujemy opowieści o tym, jak to wzrosła sprzedaż alkoholu na Bałutach i w kilku innych miejscach kraju. Kasę dla dzieci przepijają tatusiowie. Gdzie indziej brano chwilówki na poczet spodziewanych wpływów. Cóż – program adresowany do wszystkich trafia oczywiście również do meneli, co jednak wcale nie znaczy, że wyłącznie do nich. Wnioski tego rodzaju chętnie wysnuwa ktoś uprzedzony. Patologiczne zachowania rodzin, przepijających domowy budżet zamiast dbać o dzieci, są zjawiskiem istniejącym i od programów tego rodzaju niezależnym, choć tym trzeba się będzie za chwilę jeszcze zająć. Od przeciwdziałania są tu jednak sądy rodzinne i specjalne służby socjalne. Nie program 500+.
Rozdawnictwo demoralizuje, odstręcza od odpowiedzialności za własny los i od aktywności zawodowej – kolejna z prawd, które wyznajemy, adresując ją do roszczeniowych meneli… Owszem, istnieją tacy ludzie, którzy znalazłszy w drodze do pracy stówę, skręcą za róg do najbliższej speluny i tam ją przepiją, do pracy już nie docierając. To znów są jednak klienci poradni odwykowych i psychiatrycznych, a nie adresaci społecznych programów, pozwalam sobie sądzić. O ludzkich potrzebach wiemy z ekonomii na ogół tyle, że w pełni zaspokoić ich się nigdy nie da, że zatem rynek nie ma dna ani żadnych innych ograniczeń. Normalny człowiek obdarowany spadającą z nieba stówą nie zrezygnuje z tej drugiej, którą właśnie szedł zarobić. Do rezygnacji skłonny będzie wyłącznie wtedy, gdy mu się to z jakichś racjonalnych powodów opłaca – na przykład więc wtedy, kiedy stówę z nieba dostanie wyłącznie za cenę rezygnacji z tej drugiej, którą może zarobić, a to się dzieje raczej w programach adresowanych do ubogich, a nie do wszystkich – z powodów już opisanych.
Zestaw mitów i przeświadczeń tu wymienionych ma wszystkie cechy ideologii służącej – niemal jak u Marksa – klasowym interesom rządzących. Lub „oderwanych od koryta”, jak twierdzi PiS. Argumenty o „rybie zamiast wędki” i o „roszczeniowych nierobach” są w rzeczywistości podobnie łatwym usprawiedliwieniem niechęci do rezygnacji z komfortu, jak tezy o pasożytach przywlekanych zza morza przez uchodźców.
Wśród wspomnianego zalewu tekstów o nieodpowiedzialnym populizmie pisowskiego programu 500+ zwłaszcza jeden był dla mnie szczególnie uderzający. Trójmiejska Wyborcza napisała mianowicie o skutkach tego programu dla tamtejszego rynku pracy. Jest on na Pomorzu szczególnie trudny – napisano zaraz na wstępie – bo w tym województwie bezrobocie jest najmniejsze w Polsce. Bezrefleksyjność autorki i redakcji jest przerażająca – dla kogo najtrudniejszy jest rynek pracy, który tym się charakteryzuje, że wszyscy pracę mają? Kłopot mają raczej pracodawcy, skoro muszą płacić za pracę solidnie, prawda?
Znajdujemy więc w tekście utyskiwania na to, że matka trójki dzieci woli zostać w domu, inkasować swoje 1 500 zł, zamiast szukać zatrudnienia. Na pewno zamiast? Pracując nie straci przecież zasiłku. Nie trzeba szczególnie wielkiej empatii, by zrozumieć sytuację. Wspomniana matka trójki dzieci pracowała za stawkę po prostu niewolniczą. Godziła się na nią z braku innego wyjścia – kosztem opieki nad dziećmi. Wystarczy jej 1 500 zł, by spróbować zająć się tym, czym zająć powinna się przede wszystkim.
Pojawia się w tym samym tekście właścicielka agroturystycznego gospodarstwa, zatrudniająca sezonowo pracowników do zbioru truskawek. Rok wcześniej nie musiała szukać chętnych – zgłaszały się do niej matki z dziećmi, które również pracowały.
Chcę przypomnieć, że praca dzieci jest w cywilizowanym świecie zabroniona jako forma niewolnictwa!
A jeśli – jak wynika z tekstu – matki i dzieci rezygnują z tej pracy otrzymawszy zasiłek, to znaczy to najwyraźniej, że nie chodziło o „wakacje za własne pieniądze” ani o żaden inny tego rodzaju efekt wychowawczy i najwyraźniej mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której pracę dzieci – niewolniczą – wymuszało ubóstwo rodziny.
Polacy pracowali przy truskawkach w Skandynawii. Za godziwe wynagrodzenie. To dlatego, że truskawki są tam wielokrotnie droższe w handlu. Wspomniana w tekście z Wyborczej pani splajtowałaby natychmiast, gdyby tylko spróbowała płacić lepiej, bo oczywiście wykończyłaby ją konkurencja. Kolejny mit o dobrodziejstwach niewidzialnej ręki rynku i o tym, że wszyscy będziemy się mieć lepiej, jeśli tylko dobrze będzie się wiodło pracodawcom. Nie sądzę, żeby wzrost detalicznej ceny truskawek spowodował jakąś rynkową katastrofę, raczej zniknie kolejna branża zatrudniająca poniżej humanitarnych standardów. To powinno było nastąpić.
I nie nastąpi w wyniku wolnorynkowych mechanizmów, a wyłącznie
w następstwie regulacyjnych działań państwa. 500+ na Pomorzu taki mechanizm najwyraźniej spowodował, choć to jest niezamierzony efekt programu.
Opisuję to wszystko tak drobiazgowo, żeby podkreślić, ile fałszywej ideologii otrzymaliśmy w spadku – prawdopodobnie nieuniknionym – po trudnym okresie transformacji prowadzonej nie przez prawicową dyktaturę, jak kiedyś postulowała Jadwiga Staniszkis, ale przez zestaw wdrukowanych nam pracowicie rzekomych oczywistości, które właśnie odrzucili zbuntowani wyborcy PiS.
Mamy zatem do czynienia nie tylko z masowym odrzuceniem wszelkich norm „zdrowego rozsądku”, ale także mitów – choć niezbyt dobrze zdajemy sobie z tego sprawę. Jak jednak nie patrzeć, nasze myślenie o elektoracie PiS okazuje się zdumiewająco symetryczne w stosunku do myślenia PiS o PO i KOD. Jeśli piszemy w „naszych gazetach” o „roszczeniowych nierobach”, którzy „sprzedają wolność” za 5 stówek w kieszeni, to się przynajmniej nie dziwmy nienawistnym reakcjom. Najzwyczajniej w świecie są uzasadnione. To tylko my, „z Warszawki”, nie mamy o tym bladego pojęcia.
Polityka socjalna i demokracja
Efektem programu 500+ nie będzie raczej żadne gospodarcze załamanie. Prawdopodobnie będziemy mieli do czynienia z wypadkową kilku opisanych wyżej mechanizmów. Premia zapłacona przez PiS wyborcom straci na wartości i zdewaluuje się zarówno ekonomicznie, jak psychologicznie – natychmiast wszyscy przywykniemy do tych „należnych nam” pieniędzy. Efekt redystrybucji dochodu narodowego jednak nastąpi i nastąpi również kilka innych skutków ubocznych, jak choćby wspomniana korekta na rynku pracy, wzrost cen produktów wytwarzanych dotąd dzięki pracy najniżej opłacanej itd.
Być może jednak – choć to nie wydaje mi się prawdopodobne – utrzymanie równowagi budżetowej stanie się tak trudne, że staniemy wobec pytań o wzrost podatków i część kosztów trzeba będzie rekompensować również w ten sposób. Partyjna polityka ma swoją nieubłaganą logikę. Opozycja zawyje z radości i będzie się miała z czego cieszyć, bo wzrost obciążeń podatkowych rzeczywiście może przesądzić o klęsce władzy PiS.
Ale w rzeczywistości zachwianie równowagi budżetowej wcale nie powinno zamykać kwestii socjalnych programów – być może prawdziwa dyskusja w tym miejscu się zaczyna. Niby dlaczego właściwie wzrost podatków ma być wykluczony? Celem tego zabiegu – w świetle tego, co dotąd zobaczyliśmy – nie jest proste pozbawienie nas środków, a wyrównanie dysproporcji. Kolejny wdrukowany w nas mit mówi, że podatki zabijają gospodarkę. Ten problem zostawmy – nie zawsze zabijają, nie wszędzie tak się dzieje, to wcale tak nie działa. Realna debata socjalna to w każdym razie nie socjalne korekty w liberalnych programach, obliczone na neutralizację populistycznych roszczeń – to raczej pytanie o zgodę na obciążenia bogatszych nakładane po to, by wspomóc uboższych. Więc na przykład zgoda na nowe podatki. Niby dlaczego nie? I kto miałby dziś polityczną odwagę, by właśnie tak sformułować problem?
Nie wydaje mi się, że socjalne korekty liberalnej polityki, które ma na myśli Jacek Parol, czy zresztą którakolwiek z polskich partii, poza Razem, biorą pod uwagę realną perspektywę świadomego dzielenia się dochodem przez bogatszą część społeczeństwa. A to właśnie powinno się stać przedmiotem publicznej debaty – przede wszystkim ten podstawowy wybór, a potem ewentualne rozwiązania takiego lub innego projektu.
Niezależnie od tego, czy się z uboższymi solidaryzujemy, czy nie – sam mam skłonność się z nimi solidaryzować – poważną dyskusję powinniśmy podjąć w obliczu buntu wyborców PiS wobec rzeczywistości, do której dziś rzewnie tęsknimy. I wobec trafności wspomnianych tu wielokrotnie starych i wciąż podnoszonych diagnoz Modzelewskiego i Staniszkis. Jeśli nawet nie ma w nas empatii dla „roszczeniowych meneli”, powinniśmy mieć świadomość siły ich roszczeń, bo ona może rozsadzić nam państwo. I de facto rozsadza.
Te roszczenia mają zresztą źródło niekoniecznie w obiektywnych nierównościach, skoro – jak już wiemy – dzisiejszy konflikt ma głównie, albo przynajmniej w znacznej mierze, kulturowy charakter. Ale jednym z postulatów w ramach „przywracania normalności” jest zastąpienie ideologicznych żywiołów karmiących się irracjonalnymi mitami racjonalną grą realnych interesów społecznych.
IV. Morału nie będzie, choć próbować warto
Przed momentem amerykańskie wybory wygrał Donald Trump. I choć on ma bardzo trefne imię, a przy tym jest również podejrzanie rudy, choć wreszcie wszystko wskazuje na to, że polski interes w tych wyborach przegrał, to oczywiście liczy się również mentalna wspólnota Trumpa z nowymi polskimi władzami – piąta międzynarodówka będzie swój znany od wieków kolor zawdzięczać całkiem świeżo wyhodowanym burakom i prawdopodobnie wbrew tradycyjnie rozbieżnym interesom narodowym będzie się miała coraz lepiej.
Niewiele wynika z niewczesnych żartów tego rodzaju, a pozwalam sobie na nie dlatego, że oczywiście – wiemy to dobrze, choć z braku dobrych doświadczeń nie umiemy zrozumieć na operacyjnym poziomie wniosków – mamy do czynienia z głęboką cywilizacyjną zmianą, powodującą głęboki kryzys polityki i życia publicznego, jakie znamy i z którym jako tako umieliśmy sobie radzić. Wiele wskazuje na to, że ten stary świat naprawdę odchodzi w przeszłość i przyjdzie się nam mierzyć z nowym, którego reguł kompletnie jeszcze nie znamy.
Przyczyny przynajmniej częściowo rozumiemy. Jest ich ogromna rozmaitość. Np. kultura Facebooka i fakt, że ilekroć ludzie dostają do rąk nowe narzędzia ekspresji i komunikowania, wyłażą z nich schowane dotąd demony. Ksenofobiczny rasizm, który ujawnia się i w Polsce, i w USA istniał w nas prawdopodobnie zawsze, ale też zawsze dominujące media mainstreamu narzucały kanon politycznej poprawności, który – okazuje się – kiełznał złowrogie społeczne żywioły równie skutecznie jak jawna dyktatura.
Kolejnym istotnym elementem kryzysu są partie. Być może przedwcześnie byłoby dzisiaj orzekać, że się zużyły ostatecznie, ale wszystkie wydarzenia, które nas ostatnio szokują – PiS, Brexit i Trump – i wiele wcześniejszych dość wyraźnie wskazują, że zużyły się potężnie. A odrzucamy wnioski mimo całej oczywistości świadectw, to dlatego, że nie bardzo umiemy je przyjąć i nie wiemy zwłaszcza, co konstruktywnego miałoby z nich wynikać. Ja też nie wiem.
I oczywiście nie odważę się powiedzieć, że brnięcie w partyjną politykę jest czymś jak wystawianie Clinton w wyborach – upartym trwaniem w obronie establishmentu, którego wyborcy mają i będą mieli coraz bardziej dość. Przecież jednak nie ma powodu udawać, że taka konstatacja jest całkiem pusta.
Sprzedawcy lodów – polityczna matematyka
Nie o sondaże i słupki chodzi, ale o grozę jeszcze większą. Teoria chaosu, złożoności, przestrzenie fazowe… Tak – teraz dobiję najwytrwalszych czytelników.
Przywykliśmy sądzić – nie bez oczywistych racji przecież – że w realnym życiu ludzkich zbiorowości nie mogą istnieć żadne prawa ściśle ogólne. Po pierwsze nie jest to możliwe na filozoficznym Popperowskim poziomie, ale to zostawmy, bo przede wszystkim wiemy, że ludzie po prostu przewidywalni nie są nigdy. Przewidywalne nie są jednostki – co dopiero populacje.
Otóż to nie jest prawda. Zwłaszcza matematyczne teorie złożoności pokazują, że istnieją zjawiska emergentne, które da się opisać w ścisły matematyczny sposób, są zawsze powtarzalne i bardzo mało zależne od elementarnych praw przyrody, decydujących na przykład o zderzeniach cząstek gazu, które różnymi równaniami można by (hipotetycznie) opisać, a które jednak dają identyczne obrazy w skali makro. Jeden z takich modeli przytoczę, bo on nakłada bardzo kategoryczne ograniczenia na parlamentarną demokrację, jaką znamy. A jest prosty i nie ze złożoności wynika, a z klasycznego modelu chaotycznego.
Wyobraźmy sobie plażę długości kilometra, a na niej tłum plażowiczów i dwóch sprzedawców identycznych lodów na patyku, sprzedawanych w identycznej cenie. Plażowicze mają zróżnicowany apetyt, ale średnio ten sam na całej długości plaży. Są też jednakowo leniwi i kupują swoje lody od tego sprzedawcy, który po prostu jest bliżej. Sprzedawcy są natomiast jednakowo chciwi – każdy z nich chce sprzedać jak najwięcej, kosztem kolegi oczywiście.
Z punktu widzenia plażowiczów – całej ich zbiorowości – optymalna byłaby taka sytuacja, w której obaj sprzedawcy ustawiają się w odległości ćwierć kilometra od końców plaży. Wtedy żaden z plażowiczów nie musiałby iść dłużej niż właśnie te 250 metrów. „Rynek” każdego ze sprzedawców wyniósłby połowę populacji plażowiczów. Wariant ze zróżnicowaniem gęstości zasiedlenia plaży nieco zmienia geometrię przestrzeni, natomiast nie zmienia niczego w logice, przesuwając tylko „środek ciężkości” modelu.
Każdy ze chciwych sprzedawców ma jednak ochotę ukraść klientów koledze. Będzie się zatem przesuwał w jego stronę. Wie, że klienci, których ma za plecami, i tak pójdą do niego, a to zyska tych, których ma przed sobą. W rezultacie obaj będą się zbliżać do siebie i do środka plaży. Ten prościutki układ osiągnie – zawsze: to jest prawo matematyki! – układ równowagi dokładnie w środku długości plaży, kiedy obaj sprzedawcy spotkają się w tym punkcie. Co zabawne – „rynki” obu sprzedawców nie zmienią się o włos. To tylko klienci będą musieli dalej maszerować.
Tak działa nie tylko „niewidzialna ręka rynku” nieregulowanego, ale – jak łatwo zauważyć – również polityka tych systemów, w których dominują dwie rywalizujące partie. Większa ilość partii niewiele zresztą zmienia – podobnie jak większa ilość lodziarzy na plaży – a inne prawa teorii chaosu powiedzą nam również, że każdy system parlamentarny dąży do układu bipolarnego. Model ze sprzedawcami niemal idealnie stosuje się do polityki partii zabiegającej
o wyborców. One się muszą do siebie upodobnić.
Cała różnica polega na tym, że w odróżnieniu od lodów nie da się „sprzedawać” dwóch identycznie wyglądających partii i że wypada tu zadbać o różnice w etykietach. Niemniej model pozostaje ten sam. Nieprzewidywalne bywa jedynie tempo i szczegółowy scenariusz dojścia do „węzła przestrzeni fazowej” – ale samo dojście jest nieuchronne. Z całą precyzją matematyki.
Przytoczyłem tu ten model, ryzykując tyle, ile ryzykuje każdy, kto się publicznie posługuje matematyką, by pokazać jednak nie fatalizm sytuacji, ale miejsca, w których da się go przełamać w odróżnieniu od tych, które przełomu przynieść nie mogą.
Po wszystkim, co tu już zostało o partiach powiedziane, byłoby więc błędem upatrywać w zachowaniu sprzedawców – np. troskliwszych lub uczciwszych – nadziei dla leniwych, udręczonych upałem klientów. Nie ma dla nich innego wyjścia, jak tylko „wziąć sprawy w swoje ręce” i wymusić na sprzedawcach zachowanie zgodne z ich leniwym interesem. W realnym życiu do tej roli nadają się nie tylko protestujące na ulicach ruchy społeczne, ale także zwłaszcza media. Żeby jednak nadzieja z nimi związana nie była pochopna, trzeba natychmiast zauważyć, że model sprzedawców na plaży dotyczy również mediów. Że zatem tu również potrzebne bywają regulacje.
Opisane przykłady facebookowych kretynizmów trapiących dziennikarzy mają również swoje „matematyczne” źródła.
Próba konkluzji
Moim celem – zupełnie inaczej niż Jacka Parola – jest wobec tego nie poprawa jakości partii, ale uzyskanie nad nimi obywatelskiej własności. Politycy są dla mnie ludźmi do wynajęcia – chętnie realizującymi za nasze głosy wszystko, co dla ich uzyskania okaże się niezbędne.
Zwłaszcza zaś w dzisiejszej polskiej sytuacji, kiedy następne wybory są iluzją, kiedy realnie grozi nam siłowa zmiana konstytucji na którąś
z przerażających wersji proponowanych przez PiS od dawna, kiedy nie działają już żadne parlamentarne instrumenty zmiany – liczy się świadomy celów i zwłaszcza wartości „ruch uliczny”.
On zaś potrzebuje dwóch rzeczy, które wynikają wprost z opisu sytuacji:
- Etosu – nie „realistycznego” programu.
- Instrumentów nacisku – na partie. Jakiekolwiek. Np. te, które mamy. One zmienią wszystko – własny program zwłaszcza – jeśli od nich tego zażądamy.
Z tych z grubsza względów – naprawdę z grubsza, mimo monstrualnych rozmiarów niniejszego – uważam tworzenie nowych partii i zabieganie o poparcie dla ich programów za stratę czasu i marnotrawienie energii społecznej, której nam brakuje.
Uważam, że powinniśmy się dzisiaj koncentrować na wymuszaniu na władzy – tej władzy koniecznie, bo prosty przewrót jest groźny – ustępstw, których znaczenie jest w pełni uświadomione przez uczestników ruchu.
Owszem, byłoby świetnie móc w to grać z którąś z opozycyjnych partii. Nie widać jednak takiej. Ale przede wszystkim nie widać etosu wśród nas. Oraz świadomości własnych celów. Nie rozpoznaliśmy niczego z przyczyn obecnego kryzysu. Żadna debata się nie odbyła. Niczego nie wiemy o sobie.
„Żadna z wpojonych nam w ciągu ostatniego ćwierćwiecza prawd
o wolnorynkowej gospodarce nie wydaje mi się w żadnym stopniu dowiedziona, każda w moim przekonaniu wciąż wymaga rzetelnej dyskusji. ”
Doczytałem do tego miejscu i jak mi Niewidzialny Różowy Jednorożec miły – dalej nie mogę. Teraz odczuwam głęboką potrzebę tzw. wyjścia z siebie i stanięcia obok. W jakim świecie żyję, czy to jest jakiś ponury żart? Z jednej strony co i rusz czytam te wszystkie bluzgi – z jednej strony na PiS i Kaczyńskiego, z drugiej – na zdrajców z KOD-u.
Jesteście siebie warci, dwie strony tej samej monety. Ostatni gasi światło, Panowie.
Pawle, przeczytałam w całości, na ile się dało uważnie. O tyle miałam łatwiej z tą koncentracją uwagi, że mogę się spierać tylko w szczegółach. Moje spostrzeżenia są o tyle podobne, że nie znając tak jak Ty historii swobodnie mogę się do niej nie odnosić, a opierać się wyłącznie na swoich spostrzeżeniach, staraniu się wyciągania z nich logicznych wniosków i intuicji, jak by nie było kobiecej, mimo wszystko.
Skomentuję oczywiście tylko jeden z poruszonych przez Ciebie wątków, co zapewne będzie przyjęte z westchnieniem ulgi.
Z naszych pobieżnych z konieczności rozmów przyswajam co nieco i staram się wdrażać, zaszczepiać myśli, kierunki itp., które uważam za możliwe w danym momencie, bo momenty są jak ziarna, tak mi się wydaje. Co któryś może czymś wykiełkować. Mam nawet świadka jednego z takich momentów, którego dobrze znasz 🙂
Przede wszystkim zatem staram się zaszczepiać przy różnych naszych babskich spotkaniach, zwłaszcza w obecności polityczek, że sytuacja w Polsce bardzo się zmieniła. I nie chodzi o dobrą fatalną zmianę, tylko o to, że sprawy muszą w związku z tym wrócić na swoje miejsce. Czyli, że to politycy są dla nas, a nie odwrotnie. Że to my im płacimy, a nie odwrotnie, co usiłują nam wmówić. Że teraz oczekujemy jasnych deklaracji, czy i które z naszych postulatów będą jednoznacznie popierać i jak będą dążyć do ich wypełnienia i to my ocenimy ich wiarygodność i zdecydujemy co z nimi (politykami) będzie. To my ocenimy jak możemy im w tym pomóc lub jakich metod wymagamy i jakie wesprzemy.
Mają szansę, jest petycja, może nie najlepsza, ale pod każdym punktem kryją się setki zadań do wykonania. Jest zatem zaczątek.
A inne pomysły też kiełkują w moim zanadrzu.
Wspomniałeś szlachetnych drani… Ja mam właśnie to o czym napisałeś. Mimo, że prawami kobiet zainteresowałam się dopiero w kwietniu tego roku i nigdy nie postrzegałam polityków przez ich pryzmat, to jednakowoż, mimo ogólnego szacunku jednak tę rysę wyraźnie widziałam. I właśnie nie z powodu jasno sprecyzowanego dążenia do równości kobiet i mężczyzn w prawach i obowiązkach, bo nawet niespecjalnie mnie wtedy interesowało kto jak głosuje ani nie słuchałam co gadają. Ja zawsze czułam się równa. Mnóstwo pracowałam, a gdy wieczorem wracałam do domu mój mąż oglądał zawody sportowe…, a ja nie miałam ochoty na politykę. Zatem jedynie powodowana właśnie tą nieokreśloną intuicją wiedziałam, że dzieje się dziwnie, chyba źle. Ale i tak wtedy, w 1992 roku, w przeciwieństwie do 1,7 mln osób, które podpisały się pod wnioskiem o referendum, nie specjalnie mnie to obeszło i właściwie przeszło mimo.
Czy się tego wstydzę? Nie. Dlaczego? Bo tak, jestem „produktem” czasów i otoczenia w jakim się wychowałam, tak, ja sama oprócz osobistych nerwów na widziane niegodziwości systemowe i polityczne nie reagowałam bardziej niż wspólne poutyskiwanie ze znajomymi czy rodziną. Ciepła woda i takie tam „zadbaj o siebie sam”…
Od jakichś 10 lat jest już inaczej. Dorosłam czy co… Mam zawodową historię ciągłego mierzenia się z rządami PO-PSL. Zatem akurat we mnie standardowe zarzuty „co robiłaś przez ostanie 8 lat” budzą śmiech, bo ja robiłam, w niszy branżowej – ale robiłam co mogłam. Jednak prawa kobiet ruszyły mnie po raz pierwszy dopiero w zeszłym roku. Raz – gdy po raz kolejny sąd wydał haniebny wyrok w zawieszeniu dla sprawców zbiorowego gwałtu, drugi – gdy Trybunał Konstytucyjny klepnął „klauzulę sumienia”, którą od razu skojarzyłam z moim oburzeniem na przyjęcie medalu watykańskiego przez prof. Rzeplińskiego. Tak, bronię Trybunału, bo to jest istota i fundament państwa prawnego. Ale teraz już będę szukała wszelkich metod prawnych i obywatelskiego sprzeciwu, żeby tę „klauzulę”, mimo wyroku TK zmieść z praktyki państwowego systemu opieki zdrowotnej. Będę szukać wszelkich metod żeby eliminować strukturalną przemoc wymierzoną przeciwko kobietom przez ten rząd, jego media i organizacje satelitarne w nasileniu niespotykanym dotychczas. Choć zawsze podkreślam, że kobiety zostały sprzedane już w 1989 roku, a wszelkie podrygi polityczne, że ktoś ma nasze prawa jednak na względzie były tylko ruchami pozorowanymi.
Jako pointę do opisu samej siebie, do opisanych przez Ciebie naszych mitów, uwikłań, społecznych i ludzkich zachowań, dodam tu link (mam nadzieję, że to zadziała) do Jacka Kaczmarskiego rozważań o niepodległości, z 1993 roku bodajże.
https://www.youtube.com/watch?v=zce8epkSy94
W zjawisku dystansowania się od partii politycznych zauważmy jedną ciekawą rzecz – zjawisko to nie dotyczy jednej partii – partii rządzącej. Wśród sympatyków PiS – rzecz oczywista. Ale wśród przeciwników? Wyobraźmy sobie, że na marszu czy pikiecie w obronie TK wystąpi poseł Ujazdowski. Oczywiście, że organizator się tym pochwali i podkreśli przynależność partyjną mówcy!
Pytanie brzmi – czy sami wytworzyliśmy tę psychozę (i pozwoliliśmy na ten wyjątek), czy też daliśmy sobie ją wmówić zręcznej propagandzie dobrozmianowców?
Ta psychoza ma w Polsce co najmniej stuletnią tradycję. W 8 pierszych latach niepodległej II RP mieliśmy 16 rządów do Zamachu Majowego, który przecież — delikatnie mówiąc — nie był niczym nieuzasadniony. Dzisiejsza niechęć do partii — a ona jest globalna, a nie tylko polska — jest podobnie niepozbawiona związku z rzeczywistością. Ruch wkurzonnych, Occupy Wall Street, Brexit, Trump itd.
Nie mieliśmy w Polsce czasu zbudować ani tradycji parlamentaryzmu, ani silnego poczucia wartości obywatelskich praw. Mamy za sobą przeszłość w ruchu emancypacyjnym — ja np. mam i mnie to ukształtowało — ale zarówno dzisiaj wmawia się nam, jak i wtedy spora część z nas mniej lub bardziej świadomie ten mit budowała, że to był ruch niepodległościowy. I wszystkie te sienkiewiczowskie memy zapuściły w nas korzenie tak głębokie, że nie umiemy się ich pozbyć.
Zjawiska tego rodzaju mają tendencję długiego trwania. Dotyczą w Polsce również młodego pokolenia, które już Sienkiewicza nie czyta, bo nie czyta wcale. Te rzeczy przechowuje choćby język, bo chociaż nie czytamy, jednak przecież mówimy. Ta tradycja jest specyficznie polska, ale trafia na wyjątkowo dobry czas uniwersalnie.
Mamy kulturę Facebooka i nowych mediów, które skutecznie zachwiały kilkoma przekonaniami towarzyszącymi stale ludziom wychowanym w mainstremie poprzedniej epoki. Mamy działania dobrze się tym posługującego Putina (polecam analizy Pomerantseva w tek kwestii — są moim zdaniem przerażająco trafne), i oczywiście PiS posługuje się tym samym arsenałem, podobnie jak Putin stosując taktykę spalonej ziemi (intelektualnie i kulturowo), byle tylko splugawić i zniszczyć wszystko wkoło.
dawno nie czytałem tak długiego tekstu z którym bym się tak zgadzał. Nie pojmuję ,jak ktoś takim analitycznym rozumem, mógł doprowadzić do tego, co mamy, głosując na coś takiego jak RAZEM znając , jak działa system d’Honta i kogo promuje???? Trochę wyjaśnia to akceptacja czy pochwała populizmu którego jestem wrogiem z zwłaszcza jego intelektualnych pochwalców. Obojetnie czy populizm jest prawicowy, lewicowy, czy liberalny kazdy w spiralnym wyścigu prowadzi do nieszczęścia bo zabija chłodne myślenie o konsekwencjach.Ośmiela kłamców którzy mogą powoływać się na intelektualistów(” patrzcie nawet oni mówią dzisiaj to co my już dawno mówiliśmy”) oczywiście wybiórczo a „intelektualiści ” radośnie im przyklaskują bo stają się popularni i cytowani i każdy myśli że, jak już uda sie dostać do mainstreemu czy władzy to się tych drugich usunie…..W tym procesie defamuje się ludzi myślących, jako wrogów ludu i popleczników złodziei, zgniłych elit,etc.. których należy się pozbyć jak najszybciej i najskuteczniej. Promowana jest ułuda o prostych rozwiązaniach i sztuczkach…….Odniosę się do jednego tematu który jest powszechnie niezrozumiany i zakłamany i przez to mocno mnie uwiera. Zielona wyspa polegałana tym że byliśmy jedynym krajem w UE (w 2009) z dodatnim PKB i to na poziomie prawie +2% (zamiast prognozowanego spadku -5%!) . Niemcy w tym roku miały spadek PKB ponad 5% a kraje bałtyckie po kilkanascie %.To nie były żadne teoretycze procenty. Poniewaz polityczną decyzją w gospodarkę wpompowano prawie 100mld pożyczonych złotych które umożliwiły m/i wykorzystanie unijnych pieniędzy w tkzw beton dając ludziom pracę a krajowej gospodarce renomę jedyna w swoim rodzaju, redukując prognozowane załamanie złotego , i całej gospodarki. Przysłowiowy beton, ma to do siebie ze sam się nie wyprodukuje , nie przywiezie, nie wyleje…. a zanim się go wyleje; potrzeba przygotować podbudowę a przedtem to jeszcze zaprojektować i zaplanowac .Te wszystkie procesy wymagają mnóstwo ludzkiej pracy. Jak to wszystko się uda mamy bezpieczną drogę za którą państwo może pobierać dodatkowe opłaty….Tak wiec była to ze wszech miar najlepsza inwestycja i tu, proponuje to zestawić z „inwestycją” w 500+. Ponadto, na pkb ma wprawdzie wpływ konsumcja, np takie 500+,problem w tym ze 500+ wydane, będzie częściowo wytransferowane poprzez import a składniki betonu mamy własne! Więc per saldo lepiej więc inwestować w przysłowiowy beton.
Nie jestem pewien, czy lepiej w beton. Zresztą jest rzeczą osobną, że inwestycje w beton — zaplanowane zresztą niezależnie od kryzyu i walki z nim — przeprowadzono nie pytając mnie o zdanie, czy przypadkiem bym nie wolał zainwestować w szkolnictwo, czy cokolwiek. Tak, wiem oczywiście, że te fundusze europejskie dotyczyły właśnie infrastruktury, że fundusze na szkolnictwo są gdzie indziej, że np. wspieranie „innowacyjnej gospodarki” jest w dużej mierze oksymoronem, a w dodatku jest trudne, jeśli się chce ochronić wolny rynek przed nieuzasadnioną pomocą publiczną dla wybranych.
Ależ oczywiście, że wlewanie szmalu w beton nie jest bezproduktywne. Masz rację, zwracając uwagę na niewzięty przeze mnie rachunek dotyczący zagranicznych transferów, chociaż nie jestem pewien, jakie by dał wyniki, bo chyba jednak większość maszyn, które widziałem na budowanych drogach, produkowano za granicą, podobnie jak paliwo do nich itd.
Oczekuję właśnie chłodnej analizy — właśnie wolnej od uprzedzeń. Keynes działał w latach New Deal i działał dzisiaj. Dzisiejszy problem z tego rodzaju politykami jest taki, że one zadłużają budżet — w końcu skądś trzeba wziąć tę kasę, która ma być wpompowana dla ożywienia koniunktury. Dług budżetu — mają go wszyscy — ma się dobrze, jeśli wzrostowa tendencja w gospodarce sprawia wrażenie dobrze ulokowanej pożyczki i z tym był problem, kiedy rozwiązania z tego arsenału proponowano jako remedium na kryzys. W Polsce szczęśliwie nie mieliśmy tego problemu, bo kasa szła z nieba, czyli od Niemców, Anglików i Francuzów. Mitem jest jednak przekonanie, że pompowanie kasy rodzi kryzys — bo potrafi go zwalczać.
Mitem, a nie wynikiem chłodnej analizy jest przekonanie, że „rozdawnictwo” rodzi patologię. Mitem są przekonania o prostym automacie — śruba podatkowa zakręca kurek rynkowej aktywności.
Mitem zaś najsilniej chyba zakwestionowanym jest teoria o skapywaniu bogactwa kapitalistów. Owszem skapywało — ale właśnie ludzie powiedzieli dość, a PiS zażądał w tej sprawie odwetu i mamy do czynienia z czymś w rodzaju klasowej rewolty połączonej z jeszcze chyba silniejszym ruchem kulturowego resentymentu, dla którego dobrą analogią jest chyba Wandea.
Populizm Razem natomiast. Nie jestem fanem tej partii. Głosowałem na nią dlatego, że w trakcie kilku miesięcy zupełnie szalonej aktywności perswazyjnej odwiodłem od głosowania na PiS dużą grupę ludzi i większość z nich zagłosowała na PO — czego ja sam już nie byłem i raczej nie będę w stanie zrobić. Głosowałem wiedząc również, że nie wejdą i że zagłosuję w rezultacie raczej na PiS — a wspomniany „werbunek” traktowałem jako alibi. Głosowałem w nadziei, że dostaną kasę z budżetu.
Progresywny i wysoki podatek, który oni proponowali i nadal proponują. Czy to jest pomysł dobry, czy zły — na pewno nie wydaje mi się tak jawne księżycowy, jak o tym zgodnie orzekają publicyści, nie podejmując argumentów, a tylko wzruszając na nie ramionami, ewentualnie bezrefleksyjnie przytaczając którąś z wspomnianych prawd. Wiem, że to jest rzeczywiste pytanie — czy bogaci zaakceptują obciążenia na rzecz biednych, bo inaczej to się odbyć nie może. I oni jedni je stawiają. A fakt, że to uchodzi za utopię nie unieważnia wagi tego podstawowego pytania.
Patrzę na nie zresztą nie z lewackiej perspektywy — choć taką mam — a z konstytucyjnej. Mamy istotnie do czynienia z rewoltą. I albo ją zmiażdżymy, albo damy zrewoltowanym prawa, uznając ich obywatelstwo. Niekoniecznie komplet tych, których oni się domagają.
Razem jest partią, w której działają ludzie wystawiający pod pręgież spółki, instytucje państwa i polityki, w których zatrudniano ludzi na umowy cywilne po np. 5 zł za godzinę. Tym ludziom skapywało więc właśnie tyle z bogactwa kapitalistów i nikt ich w Polsce nie bronił. A to jest niewolnictwo, a nie praca w dzisiejszym świecie i z poziomem naszego gospodarczego rozwoju to nie ma żadnego związku. Te zjawiska nie znikną w wyniku rynkowej konkurencji — doświadczenie pokazuje, że raczej się nasilają. W tych sferach — jest ich trochę — regulacja i redystrubucja dochodu wydaje się niezbędna. Chyba, że uznamy, że problem pracujących za 5 zł nie jest wart uwagi i świadomie postanowimy go zignorować, bo dojdziemy do wniosku, że każda próba ingerencji rozwali nam państwo, harmonijny wzrost, czy coś z tej kategorii wartości. Tak czy owak to jest lub raczej powinien być świadomie podjęty wybór między wartościami. A nie jest. Tę rzeczywistość zagadaliśmy.
Dlaczego rząd musi majstrować przy gospodarce?
Żeby „stymulować wzrost”?
A może „walczyć z bezrobociem”?
Są też „nierówności społeczne”…
Efekty tych działań dobrze znamy – wyższe podatki, nietrafione inwestycje, dotowanie nierentowych przedsiębiorstw, etc. etc.
Ile jeszcze będziemy musieli przeżyć takich eksperymentów, żeby wreszcie ktoś to zatrzymał?
Najlepiej walczyć z takimi problemami, których nie można do końca rozwiązać, to doskonale nabija słupki poparcia – „bo rząd coś robi!”. Nie będę płynął z prądem i powiem krótko: życzę sobie, żeby rząd robił tylko to, co do niego należy, ponieważ to ja sam wiem najlepiej, czego mi trzeba.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od krytyki. Tekst faktycznie koszmarnie długi. Przeczytałem, uff. Nie to jest oczywiście jego podstawową wadą.
Przepraszam, że to napiszę, recenzentem wszak nie jestem. Ten tekst to zwyczajny groch z kapustą. W tym sklepie jest wszystko – mydło i powidło. Nie wiadomo za co chwycić. Więc chwycę, jak popadnie.
W sprawie zasadniczej – czy nowa partia jest potrzebna. Przypomina mi się powiedzenie z brodą. Dzieci się pobrudziły. Myjemy, czy robimy nowe? Jedni zrobią nowe – i będą mieli kolejne dzieci do mycia. Inni umyją raz, drugi, trzeci i będą czekać, aż dzieci zaczną się same myć. Jedne zaczną i będą czyste od czasu do czasu, inne nigdy nie zaczną i będą zawsze brudne. Dobrzy rodzice – nauczą swoje dzieci, że warto się myć i nauczą te dzieci samodzielnego mycia. I dzieci będą czyste. Nie trzeba ich już będzie myć, ani robić nowych.
I chyba o tym ten tekst powinien być. I pewnie by wystarczyło.
Ale jest w nim znacznie więcej, choć lepiej by było, gdyby to znacznie więcej znalazło się po prostu w innych tekstach.
Tyle narzekania, na razie.
Piszesz Pawle: „To, czego dzisiaj w Polsce trzeba i czego od lat nam bardzo w Polsce brakuje, o ile kiedykolwiek to mieliśmy – to obywatelskie poczucie własności nad polityką i poczucie sprawstwa.”. Tak, to teza niezwykle trafna. Nie mieliśmy do tej pory pojęcia, że te dzieci są nasze i że od nas tylko zależy, czy nauczymy je czystości. A one są nasze. I powinniśmy je tk traktować.
Dalej: „Realna zmiana PiS jest natomiast tym, co da się na tej partii wymusić dzisiaj, kiedy ona rządzi – a nie wtedy, kiedy ją znów zagonimy do narożnika.” – obawiam się, że takich zmian, jakie chcemy nie da się już na PiS wymusić. To dziecko chyba już się samo nie umyje. Jest trochę niepełnosprawne. Musimy je umyć. Nie wiem na razie jak i czym. Ale na pewno powinniśmy dołożyć wszelkich starań, żeby już dłużej nas nie brudziło.
I dalej: „Jestem przekonany, że tylko te wolności i te instytucje demokracji są trwałe i działają dobrze, które kiedyś trzeba było wyrwać z gardła państwu.” W pełni zgadzam się z tym zdaniem do frazy „z gardła”. Bo co znaczy z gardła „państwa”? Tak naprawdę rozumiem, że z rąk tych, którzy władzę faktyczną w państwie sprawują. Bo państwo to abstrakcja, nie ma gardła. Ludzie mają władzę w rękach, bo im ją dajemy. Im mniej damy, tym mniej trzeba będzie wyrywać. Ale to właśnie w sklepie „czy nowa partia?” towar, który nie powinien się tu znajdować. A teraz władzę ma Kaczyński Jarosław, syn Rajmunda, PESEL mi nieznany. I to jemu właśnie trzeba nasze wolności i instytucje demokracji z rąk wyrwać. Między innymi graniem na rozłam wśród jego bezpośrednich współpracowników. O tym piszesz i to mi się bardzo podoba.
I tak mógłbym długo i może nawet miałoby to jakiś sens, gdyby ten tekst był podzielony jakoś na różne teksty.
Odniosę się jeszcze do 500+. Jak słusznie zauważasz gdzieś, niestety lekko między wierszami tylko, to jest program, który ma zwiększać dzietność (nienawidzę tego sformułowanie nota bene). I tej roli w oczywisty sposób spełniać nie może. Właśnie dlatego, że jak słusznie piszesz, nie da się tego sprawdzić. Więc jest nieweryfikowalny, więc błędny z założenia. I w zasadzie tyle wystarczy, aby go zgruchotać śmiertelnie. Dla budżetu zabójczy, bo stały. O tym wie każdy, kto w jakikolwiek sposób próbuje skutecznie lub nie, budować budżety domowe. Wszystkie załamują się przez koszty stałe. To oczywista oczywistość.
I chyba ostatnia już uwaga to tez Twoich. „Realna debata socjalna to w każdym razie nie socjalne korekty w liberalnych programach, obliczone na neutralizację populistycznych roszczeń – to raczej pytanie o zgodę na obciążenia bogatszych nakładane po to, by wspomóc uboższych”. Jako (chyba) liberał po przejściach widzę to nieco inaczej. Programy socjalne są potrzebne po to, żebyśmy mogli żyć bezpiecznie. To kosztuje i trzeba za bezpieczeństwo społeczne płacić. Taniej w postaci programów pomocowych niż za prywatną ochronę.
Model matematyczny, jak to model. Raz działa, raz nie. Proste przykładanie modelu matematycznego w sposób, który zaprezentowałeś, jest czystą demagogia, i mam nadzieję, że wiesz o tym.
Przepraszam za te luźne uwagi. Z większością tez, które zaprezentowałeś, zgadzam się. Są i takie, z którymi zgodzić się nie mogę. Ale wybacz raz jeszcze – za duży tu misz-masz.
Panie Wojciechu,
Pana Pawła znam głównie z tekstów o matematyce i trochę się natrudziłam zanim go odnalazłam w nieznanym mi wcześniej wcieleniu „rewolucjonisty”. Wspominam o tym, by przestrzec Pana przed opiniami o matematyce, która „raz działa, raz nie”. To jest oczywiście prawda, że suma kątów trójkąta potrafi wynieść 270 stopni, ale wtedy zawsze — zwracam uwagę na wielki kwantyfikator — da się powiedzieć, kiedy i dlaczego tak się dzieje. Nie raz i nie dwa widziałam p. Pawła w obronie racjonalizmu w sytuacjach tego rodzaju — powodowana tymi doświadczeniami pozwalam sobie Pana przestrzec przed atakiem, który raczej — wiem z doświadczenia — nie może się skończyć dobrze.
Pisząc, że „programy społeczne są potrzebne po to, żebyśmy mogli żyć bezpiecznie” ujawnia Pan aksjologiczną różnicę z p. Pawłem i — co tu kryć — jeśli o wartości chodzi, nie tylko o logikę wywodu, staję zdecydowanie po jego stronie. Jakkolwiek obca wydaje mi się ujawniona przez Pana perspektywa, w której koszty programów socjalnych ponosi się zamiast wydawać pieniądze na wynagrodzenie ochroniarzy z bronią — zechce Pan zauważyć, że właśnie o tym jest ta część tekstu. Innymi słowy — tego Pan najwyraźniej nie zauważył — w tekście, do którego się Pan odnosi, jest napisane bardzo wyraźnie, że nawet jeśli nie sympatyzować z celami projektów społecznych, ich sens polega choćby na tym na tym, że zabezpieczają przed gwałtownymi reakcjami pozostawionych samym sobie grup społecznych.
Śmiertelne gruchotanie nie następuje od „oczywistych oczywistości” — prawdopodobnie nie zauważył Pan, że kilka z nich zostało może nie tyle zgruchotanych śmiertelnie , co po prostu zakwestionowanych dość chyba jednak poważnie. Koszty stałe, które Pańskim zdaniem muszą koniecznie załamać każdy budżet domowy, charakteryzują wszystkie znane budżety, łącznie z tymi, które funkcjonują nieźle, i to samo dotyczy również budżetów państw, bo wszystkie one jednak jakieś kwoty wydają.
Itd. Jaki groch z kapustą? Wygląda, jakbyśmy czytali różne teksty. Tu już komentuje ktoś zauważający przenikliwie, że podstawową normą praworządności jest, że „każdy płaci za siebie”. Cóż, przyznajmy, że to jest pogląd dobrze uzasadniony i nawet podpisany wielkimi nazwiskami — nie tylko herbu Korwin, bo przecież Hobbes jest znany w nieco szerszych kręgach głównie z powodu analogii do agencji ochrony właśnie.
„Programy socjalne są potrzebne po to, żebyśmy mogli żyć bezpiecznie. To kosztuje i trzeba za bezpieczeństwo społeczne płacić. Taniej w postaci programów pomocowych niż za prywatną ochronę. ”
To niech płaci ten, kto chce. Mnie nikt nie pytał, czy wyrażam zgodę na wzięcie udziału w tej socjalistycznej hucpie, a przecież nie chcę. Proszę się odzajączkować od mojego portfela, ponieważ i tak wiele w nim nie ma, a rząd, niezależnie z jakiej „opcji”, i tak będzie chciał wyrwać mi więcej i więcej…
Może zacznijmy od wprowadzenia podstawowych norm praworządności – każdy płaci za siebie, a jeśli chce, to może też dołożyć innym. Skończmy z uciskiem fiskalnym i okradaniem ludzi.