Nie wolno oddać pola. Niezbędna jest dobra i mocna kontrnarracja
Jeśli oni chcą o patriotyzmie, to my również, tylko bazując na dziesiątkach przykładów jaskrawo odróżniających go od nacjonalizmu. Jeśli chcą o wielkości państwa, to proszę bardzo – było przecież wielkie, gdy było wielonarodowe i tolerancyjne – pisze Paweł Kocięba-Żabski
Czy nasza skrzydlata husaria pod Kircholmem, Kłuszynem czy Wiedniem była pisowska? Czy może bardziej pasowała do ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej? Czy do PiS-u in gremio zapisała się zdalnie cała młodzież akowska wychowana na romantyzmie i Conradzie? A co z tradycją PPSu i samego Piłsudskiego?
Narodowo-katolicka prawica bierze to wszystko na sztandary jak leci i traktuje jak swoje, liberalnym demokratom łaskawie pozostawiając ruchy ekologiczne, feministyczne i praw człowieka. Czyni to absolutnym prawem kaduka, zwyczajnie kradnąc cudzą tradycję, dokonania i poświęcenie dla kraju. Sprawa jest bardzo poważna, bo dotyka sedna polskości, a więc polskiej duszy. Wedle prawicowej propagandy szczery Polak-katolik i patriota ścierać się musi z kosmopolitycznym bezpaństwowcem, ślepo zapatrzonym w zachodnie wzorce. Spróbujmy poddać ten schemat elementarnej analizie.
Nasza tradycja tu nie pasuje
PiS dawno już wkroczył w koleiny endeckie, jego romans z obozem narodowo-radykalnym nie jest żadnym przypadkiem, nie jest też koniunkturalny. Skoro tak, to prawdziwą i uczciwą tradycję PiSu tworzyć może Roman Dmowski ze swoim prorosyjskim lojalizmem, Narodowe Siły Zbrojne, ewentualnie Biali z Powstania Styczniowego. Reszta naszej tradycji do sposobu myślenia i działania PiSu kompletnie nie pasuje, głównie z tego powodu, że budowana ona była na romantycznym etosie inteligenckim, wolnościowym, demokratycznym i wyzwoleńczym, w sporej części socjalistycznym. Tacy byli w większości powstańcy styczniowi, taki był Piłsudski i jego towarzysze. Sam marszałek zmienił wyznanie na ewangelickie, a z hierarchią kościelną był na bakier przez całe życie, a nawet po śmierci, włączając w to awanturę rozpętaną wokół jego pochówku na Wawelu. Przed wojną endecy pozostawali w stanie totalnej opozycji, podczas wojny Armia Krajowa podporządkowana była w części podziemnemu parlamentowi, składającemu się z czterech stronnictw demokratycznych, ze znaczącym udziałem socjalistów i ludowców. Co do husarii jedno wiemy na pewno: składała się ze szlachciców dumnych ze swojej wolności, narodowości polskiej, litewskiej, ruskiej i ormiańskiej, wyznania katolickiego, prawosławnego, unickiego i ewangelickiego. Nic ona nie ma wspólnego z narodową demokracją, budującą się pod koniec XIX w. w oparciu o wiejskich proboszczów i dogodny wtedy schemat Polaka-katolika.
Podoba Ci się? Udostępnij!
[apss_share]
Tradycja jagiellońska wymuszała bardzo szerokie i inkluzywne traktowanie polskości, pojmowanej obywatelsko, nie według wąskiego kryterium narodowego czy konfesyjnego. W wieku XVI w sejmie przez dziesięciolecia dominowali posłowie różnowierczy, wybierani zresztą przez katolickich w większości wyborców. Zmiana tego stanu rzeczy, zaprzęganie państwa do wojny religijnej i skrajna nietolerancja były jedną z przyczyn upadku I Rzeczypospolitej. Nieszczęsna endecka kalka Polaka-katolika służyła dobrze sto dwadzieścia lat temu walce z rusyfikacją i germanizacją, z całą zaś pewnością nie nadaje się dla wolnego narodu, który chce oddziaływać i być atrakcyjny na zewnątrz.
Nie wolno oddać pola
Uporczywa i nachalna propaganda, uprawiana do tej pory przez PiS, korwinowców, narodowców i medialne imperium Rydzyka, wkracza w tej chwili do szkół ze stemplem oficjalnej wykładni państwa – ma być według strychulca katolicko-narodowego i w większości miejsc tak będzie. Dlatego niezbędna staje się dobra i mocna kontrnarracja, która nie dopuści do oddania pola; jeśli oni chcą o patriotyźmie, to my również, tylko bazując na dziesiątkach przykładów jaskrawo odróżniających go od nacjonalizmu. Jeśli chcą o wielkości państwa, to proszę bardzo – było przecież wielkie, gdy było wielonarodowe i tolerancyjne. Trzeba tu wykorzystywać wszystkie możliwe kanały od Internetu po samokształcenie, choćby dlatego, że druga strona wspierana przez większość proboszczów już tę pracę wykonała. Liberalni demokraci, nie mówiąc już o lewicy, muszą się obudzić z długotrwałego letargu: jeśli Platforma docierała do wielkiej części narodu dzięki wdziękowi Tuska, ciepłej wodzie w kranie i unikaniu awantur za wszelką cenę, to ten czas się definitywnie skończył. Teraz jaskrawo widać potrzebę pracy ideowej prowadzonej na różnych poziomach i w różnych środowiskach, w zgodzie ze starą tradycją pracy organicznej. Wychodzi na to, że wszyscy po trosze liczyliśmy, że społeczna edukacja dokona się sama, skoro wchodzimy do Europy, przejmujemy jej kulturę i swobodnie podróżujemy. To było tylko naiwne złudzenie, a w Polsce przeważa pisowskie podejście do Unii – maksymalnie wydoić, na każdym kroku podkreślając jej obcość ideową i kulturową.
Kaczyński uważa, że znalazł patent na polską duszę, że już ją posiadł na zawsze i od tej pory naród będzie ulegał jego narracji, sloganom i wyobrażeniom. Sedno w tym, aby się pomylił, przecenił możliwości swoje i swojej partii. Będzie to wymagało ogromnego wysiłku, od którego całkowicie odwykliśmy, raczej unikając myślących inaczej i dobrze się czując w swoich enklawach. Społeczeństwo obywatelskie zorganizowane w NGOsach musi mieć świadomość tej perspektywy: albo skutecznie dotrzemy do większości Polaków albo pisowska monokultura zlikwiduje te organizacje, odcinając od finansowania i codziennie utrudniając życie. Partie muszą rozpocząć pracę ideową, porównywalną z przedwojennym wysiłkiem PPS (samokształcenie, uniwersytety robotnicze, spółdzielnie), naturalnie przełożoną na dzisiejsze realia i technologie. Wtedy przynajmniej nie oddamy pola.
Co mamy do zaoferowania?
Czy nasz poczciwy Janusz wychylający puszkowe piwko w podkoszulku drugiej świeżości musi koniecznie być pisowcem? Czy polski lud, który zawsze budził moją żywiołową sympatię, już na zawsze padnie ofiarą trucizny naczelnika? Pozostaje faktem, że Kaczyński rozmyślnie i z premedytacją, do tego codziennie i gruntownie sięga do czarnej strony tego ludu, bezlitośnie eksploatuje jego lęki, kompleksy i utrwalone stereotypy. Jednocześnie pogardza nim szczerze i traktuje czysto instrumentalnie, jak wszystko pozostałe zresztą, z religią katolicką na czele. Pamiętna odruchowa szczerość Kurskiego w telewizyjnym studiu, że ciemny lud to kupi, tłumaczy ten mechanizm najlepiej jak można. Biskupi wspomagając krucjatę Kaczyńskiego pokazują kluczową wspólnotę interesu: lud boży tak ma wyglądać i być przez to znakomicie i wygodnie sterowalny. Stąd podrzucani nieustannie w charakterze zgniłego jaja uchodźcy-terroryści, źli i złowrodzy Niemcy, pedalsko-lesbijska Europa, wypasione i egoistyczne elity, a naprzeciwko tego amalgamatu nasi sielscy i anielscy katolicy, krew z krwi i kość z kości.
Popierasz nasze działania? Wpłać darowiznę!
Ciśnie się na usta pytanie, co druga strona politycznego sporu ma wąsatemu Januszowi w klapkach do zaoferowania. Jeśli w Polsce, jako pierwszym kraju cywilizowanej Europy doszło do zagłady opinii publicznej jako mechanizmu wspólnego, narodowego, o charakterze kulturowego barometru i moralnego regulatora, to staje się jasne, że funkcjonują i przesądzają o naszych wyborach dwa zamknięte obiegi komunikacji i wartości, w sposób doskonały od siebie izolowane. Skoro tak, to zgodzimy się chyba, że Januszów i wszelkie zbliżone żywioły zassał bez reszty obieg Kaczyńskiego. To, że traktują tych ludzi jak wyborcze mięso i eksploatują dla umocnienia swojej władzy, nie ma niestety żadnego znaczenia. Mają dla nich przekazy dnia, dostarczają propagandową strawę i dzień po dniu eksploatują czarną stronę naszej narodowej duszy. Trudno powiedzieć, co jest gorsze i bardziej niebezpieczne dla naszej przyszłości: powstanie i okrzepnięcie dwóch plemion, czy fakt, że to pisowskie plemię dzierży ludowy rząd dusz.
To nasz obowiązek
Kaczyński nauczył się tej szatańskiej sztuki dość późno, ledwie kilkanaście lat temu. Wcześniej powiadał, że najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN, pozostawał klasycznym inteligentem, choć skłóconym z mainstreamem i lewicowym salonem. Mądrzy ludzie wytłumaczyli mu, że elitarny konserwatywny republikanizm spotyka się po stronie elektoratu ze zbiorem tragicznie i niezmiennie pustym; pozostaje więc politycznym fantazmatem pozbawionym realnej siły. Wtedy to Kaczyńscy, wychowani na socjalistycznym Żoliborzu Kuronia, stali się nagle bogobojni i nacjonalistyczni. Wtedy ojciec dyrektor stał się znienacka głównym politycznym partnerem i kooperantem, mimo, że on sam nie miał złudzeń co do „czarownicy”, jej męża, a przede wszystkim szwagra. Skoro Kaczyńscy wykonali ten podejrzany intelektualny wysiłek, skoro sczepili się z narodem w fałszywej komunii, pojawia się, wręcz narzuca oczekiwanie wobec drugiej strony barykady. Jaką na to mamy odpowiedź i czy nasi liderzy w ogóle zajmują sobie tym głowę?
Wracając do naszych Januszów (zgrabnie opisywanych w naszej części świata przez Ziemowita Szczerka) – Kaczyński w oczywisty sposób zwodzi ich i oszukuje, prowadząc do politycznej i egzystencjalnej katastrofy. Dziennikarze są tą grupą, która wielokrotnie obnażała mechanizm pogardy wobec własnego zaplecza, typowy dla pisowskich macherów. W dzisiejszych czasach niestety dziennikarze nawet mainstreamowych i popularnych mediów należą do elity i co gorsza wyłącznie do niej trafiają. Nasz Macron, gdyby miał się wreszcie pojawić, miałby jedno główne zadanie: uświadomić jak największej części naszego ludu, że jest cynicznie oszukiwany, wykorzystywany i wodzony na manowce. Gdyby Tusk nie był tak leniwy i cyniczny, mógłby to zrobić, bo ma ten rodzaj charyzmy i silnego kontaktu z wyborcą. Takie jest naczelne zadanie naszego nieistniejącego Macrona.
Jeśli on nie istnieje, względnie nie zdąży objawić się do najbliższych wyborów, nakłada to na nas wszystkich dodatkowe, a niespodziewane obowiązki. Najlepiej nazwała je posłanka Gasiuk-Pihowicz na pierwszym wielkim wiecu „sądowym”: musimy zapomnieć o wielkopańskiej i wielkomiejskiej pysze i każdy, literalnie każdy musi przekonać jednego Janusza, każdy swego. Z prostej statystyki wyborczej wynika, że każdy z nas ma takich przynajmniej dwóch. Zróbmy to po to, aby wykonać pracę, którą Kaczyński wykonał już jakiś czas temu, ale w drugą stronę. Jeśli on eksploatuje z uporem czarną stronę, my popracujmy nad jasną. Ona w każdym naszym Januszu jest i to mocniejsza niż się politycznym macherom wydaje.
Paweł Kocięba-Żabski
Na zdjęciu: Świnoujście, Dni Twierdzy 2015, fot. Madzinska/Pixabay
Ta walka jest na razie kompletnie przegrana. Oby dało się przełamać lenistwo elity, która uważa, że wszystko się jej należy z racji statusu.
Prawica z Kościołem pracowały nad tym i pracują dalej bez ustanku. Po drugiej stronie stanąć mogą tylko media i organizacje pozarządowe, bo nikt inny czterech liter nie ruszy.
Etos się liczy. Lepsze to niż mity, choć przecież trzeba wiedzieć, że bez mitów się nie da, bo one są niezbędnym elementem kultury, skoro to jakiś mit zawsze zastępuje „obiektywną prawdę” w naszej pamięci. Na dnie mitów tkwi zawsze jakiś morał i ta etosowa warstwa jest jednak konkretem, jakimś wyborem, czymś co istnieje obiektywnie, jakkolwiek ulotną postać mają duchowe, czy choćby tylko intelektualne doznania. Etos w każdym razie jest tym, co gna ludzi i na ulice, i do urn wyborczych. Więc bardziej łopot skrzydeł huzarii niż 5 stów w portfelu — wbrew obiegowej opinii, zwłaszcza po „liberalnej” stronie dzisiejszego sporu.
Demokracja nie jest pojęciem ze sfwery wartości — w społecznej świadomości rzecz jasna — i to dlatego tak słabo brzmią i do niewielu docierają hasła „obrony demokracji”. Zresztą coś mało konsekwentna jest ta obrona i determinacji w niej widać za grosz.
Wolność nadaje się lepiej. Problem w tym, że w polskiej świadomości wolność ma niemal zawsze wspólnotowy charakter i wtedy oznacza niepodległość. Wolność jednostek do głowy przychodzi nam słabie. Angielskojęzyczny termin „freedom-fighter” oznacza coś niemalże odwrotnego niż polski „bojownik o wolność”. Jeśli Polacy walczyli z tyranią, to dlatego, że tyran był obcym najeźdcą. Nie walczyliśmy z faszyzmem, tylko z Niemcami i nie z komunizmem, tylko z Ruskimi. Własną tyranię akceptujemy chętnie i polski tyran zawsze będzie chętnie mówił właśnie o patriotyzmie, niepodległości i zewnętrznych lub wewnętrznych (ale zawsze obcych — Żydzi, ruskie pachołki) wrogach.
Pamiętamy obaj opozycję z 80. lat (ta z 70. różniła się znacznie, ale w nieporównanie liczniejszym tłumie opozycji obudzonej Sierpniem zwyczajnie utonęła). Te dyskkusje, w których obaj uczestniczyliśmy po stronie mniejszości. W której pokazywano nam, że „tylko niepodległość”, bo ona rozwiąże wszystkie polskie problemy, które przecież nie są do rozwiązania w kraju zniewolonym, w którym okupant nie pozwoli na nic. Żaden „postulat cząstkowy” nie miał wartości. Więc np. jawnie działający związek (choć wciąż nielegalny), jakieś samorządy, jakaś zastępcza służba wojskowa. Wszystko furda — tylko niepodległość. Reżim dlatego jest zły, że zdrajcy i sprzedawczyki nim rządzą. Zamieńmy ich na „patriotów” i będzie git.
To z tego myślenia wziął się Morawiecki, który na inaugurację Sejmu ogłosił, że komunizm właśnie teraz upada. Bo wcześniej nie powiesiliśmy Jaruzelskiego, jak Rumuni zastrzelili Ceaucescu. Tej satysfakcji nie mieliśmy, a zamiast tego zdrajcy z naszego obozu dogadali się z komuną i do zmiany władzy nie doszło. Ustrojowa zmiana uszła uwadze wodzów naszej ówczesnej rewolucji. Nie zauważyli jej wcale, bo nie miała dla nich nigdy żadnego znaczenia — była co najwyżej nieistotnym sztafażem, kryjącym dalsze trwanie zdradzeckiego reżimu komunistycznego.
Obaj pamiętamy ludzi myślących w ten sposób. Była ich znaczna większość. 89 rok przyszedł za łatwo i za wcześnie. Nie musieliliśmy obalać komuny. Gdybyśmy musieli, musielibyśmy walczyć o konkretne swobody, wymuszać ją jedna po drugiej. Nie byłoby miejsca dla Marszałka Seniora i jego niezłomnej nieobecności w Magdalence.
Młodszym i niepamiętającym przypominam, że bohaterski Kornel Morawiecki nie zawarł w Magdalence zdradzieckiego kompromisu z czerwonym, ponieważ przebywał w tym czasie poza granicami, dokąd udał się na mocy bezkompromosowo zawartego porozumienia z klawiszami, którzy go za granicę wysłali z więzienia. Inaczej niż zdrajca Michnik, który w nieporównanie cięższej sytuacji odpowiedział na podobną propozycję słynnym listem do Kiszczaka… Niezłomność zawsze to samo ma imię. Załgane kabotyństwo.
Wszystko się zgadza, tylko Morawiecki powrócił do kraju – w najgłębszej konspiracji rzecz jasna – w sierpniu 1988. Okrągły stół, Magdalenkę i wybory kontraktowe (wszystko jego zdaniem do bólu zdradzieckie) obserwował więc ze swego starannie zakonspirowanego lokalu, co Wałęsa skomentował, że ukrywa się przed żoną.
Potrzebna jest żmudna i organiczna praca formacyjna, która w wolnej Polsce całkowicie zanikła po stronie liberalnej. Teraz trzeba nadrobić zaległości.