Dlaczego nie posłuchałam batiuszki
Rok temu nie pojechałam do Hajnówki. Przychyliłam się do prośby mieszkańców, by nie robić szumu wobec marszu, który oni sami chcieliby zmarginalizować. Przez ten czas widziałam, jak brunatnieje moja Polska. W tym roku w Hajnówce być więc musiałam
Na rogatkach Bielska Podlaskiego natykamy się na uprzejmych policjantów, którzy z niepokojem i ledwo słyszalnym zaśpiewem pytają o cel naszej podróży. Jedziemy do Hajnówki, miasteczka na Podlasiu. Tam, gdzie 72 lata temu, w zorganizowanej akcji, oddział Romualda Rajsa ps. Bury zabił w ciągu sześciu dni 79 mężczyzn, kobiet i dzieci z okolicznych wsi. Bury i jego zastępca dostali za to karę śmierci.
W 2005 r. IPN zakwalifikował prowadzone śledztwo przeciwko Buremu jako zbrodnię przeciwko ludzkości. Dziś Romuald Rajs ma w Hajnówce swój marsz, który trzeci już raz zza firanek obserwują wnuki i prawnuki jego ofiar.
Wieczna pamięć
Na okolicznych drogach drogowskazy są podwójne, po polsku i po białorusku. Samo miasteczko wygląda na postawione naprędce. Kilka drewnianych budynków, niska architektura wielkiej płyty lat 70-tych, przykryte sidingiem magazyny, pokazujące prosperity przełomu wieków. Trudno tu na pierwszy rzut oka o historię i tradycję.
Na skwerze w środku miasteczka gromadzą się ludzie. Na upamiętnienie zamordowanych „Wieczna pamięć” przyszło około 50-70 osób. Znam wielu z protestów pod Sejmem, dla Puszczy, z demonstracji kobiecych. Wszyscy bez przypinek, logotypów rozpakowują swoje świeczki. Przewodnicząca zgromadzenia Ewa Moroz-Keczyńska drżącym głosem mówi o tym, jak przez dwa lata bezczynnie przyglądała się marszowi. A przecież zmarłym należy się pamięć. Pamięć i spokój. – Miasto stało się zakładnikiem marszu, kontrmarszu i mediów – mówi. A już wiem, że również nasza, Obywateli RP, obecność w tym miejscu budzi ich obawy.
Ewa Moroz-Keczyńska wyczytuje imiona i nazwiska 79. ofiar, a my stawiamy swoje świeczki na kamiennej płycie pomnika. Najstarsi z uczestników opowiadają mediom o sobie i swoich rodzinach.
Pieśń ujdzie cało
Bizantyjsko kolorowa i błyszcząca złotem cerkiew stoi prawie naprzeciw kościoła katolickiego. To tam odbędzie się panichida, nabożeństwo żałobne w intencji pomordowanych.
„Pieśń ujdzie cało, tłum ludzi obiega..” , przypomina mi się Mickiewicz, zacytowany przez Małgosię w samochodzie. Pieśń panichidy obiega 60 osób. Cóż to jest za pieśń!
Zapaliłyśmy woskowe świece za zmarłych. Mężatki okryły włosy. Zamknęłam oczy, bo piękno tych kadrów z cerkwi – snopy światła z niedużych okiem, oczy świętych, błękit, czerwień, złoto i pieśń, którą byłam otoczona – sprawiły, że na moment zapomniałam o oddychaniu.
Monotonnym głosem batiuszka wymienia imiona i dodaje: ubijennyj, ubijennaja, ubijennyj… Wokół mnie chór zwyczajnie ubranych kobiet, mężczyzn w swetrach i dresach śpiewa nieskazitelnie pięknie o wieczności, o przebaczeniu, o pamięci. Na zakończenie batiuszka mówi, aby zostać dziś w domach. – Niech tam sobie krzyczą, niech idą. My nie. My zapalmy świecę dla tych, którzy zginęli.
Już wiem, że go nie posłucham.
Przez Hajnówkę idzie marsz narodowców
Wracam przez miasto z panią Walentyną i Janem, córką i zięciem pomordowanych wozaków. – Widzisz – mówi pani Walentyna – mój prawnuk uczy się w Bielsku. Tam, obok szkoły jest pomnik (ofiar ludobójstwa AK na Podlasiu). A on się w tej szkole uczy o Łupaszce i o Burym, że to bohaterowie. A przecież Bury mi ojca zastrzelił w lasach. Czworo nas malutkich zostało. No, to jak to tak?
Walentyna z Janem chcą zobaczyć nas stojących pod Soborem – tych, którzy nie słuchają batiuszki i którzy nie przywieźli do Hajnówki spokoju. Oprócz nich nie stanie z nami chyba nikt z miasteczka.
Chodzę w kółko po skrzyżowaniu, słyszę okrzyki zbliżającej się grupy z zielonymi sztandarami. Nie jest ich dużo. Może 70, może 80 osób, poprzedzanych przez kordon policjantów w pełnym rynsztunku. Część z nich ma osłony na twarzach. Do zablokowania marszu wystarczyłoby 20 osób, notuję w pamięci. Przed nimi poczet ze sztandarem Klubu Więzionych, Internowanych i Represjonowanych Białystok. Za transparentem „Hajnówka i Patriotyczna Jagiellonia” widzę twarz kobiety wyglądającej jak dziecko. Zieleń faszystowskich falang na sztandarach, za nimi biało-czerwone, które budzą smutek.
„Śmierć wrogom ojczyzny” obiecują mi maszerujący. „Bury, Bury, nasz bohater” deklarują.
– Co Pani myśli o tym marszu – pytam młodą kobietę trzymającą za rękę około 5-letnią dziewczynkę w różowej kurtce. – No, idą. Niech sobie idą, co mi tam – mówi, a ja widzę, jak wpełza mi na twarz rozczarowanie. Ale kobieta nie przestaje mówić: – Ale dlaczego oni tak idą? To nie powinno tak być, żeby nikt tego nie zabronił. Tu przecież wszyscy wiedzą… – kończy, a ja chcę ją uściskać.
Za tłumem maszerujących zatrzymuje się karnie 10. osobowa kolumna rekonstrukcyjna w polskich mundurach, płaszczach, kożuchach. Jeden z nich ma przypięte do skórzanej torby: „zdobyczny” niemiecki krzyż żelazny i order czerwonej gwiazdy.
To normalni ludzie. Mają swoje hobby. Lubią historię. Gdzieś w takim oddziale spaceruje mój cioteczny brat. Czy chcieliby dokonywać czystek maszerując pod zieloną falangą ONR? Co tutaj robią? Czy na pewno chcą czcić mordercę? Nikt z nich nie odpowiada na te pytania.
„Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę” skandują ONR-owcy, a ja wiem, że to o mnie. To ja jestem dla nich czerwoną hołotą. „Inka, Inka, patrzy z nieba. Zachowała się jak trzeba” krzyczą młodzieńcy z marszu. Słyszę jeszcze raport czystości: „Antifa, Antifa, łowcy HIVa”, ale nie usłyszę już jak skandują hasła o Michniku i żydowskiej propagandzie. Powiedzą mi o tym reporterzy. Jednego z nich później poszarpią w Domu Kultury, gdzie ONR-owcy z udziałem historyka z IPN będą oglądać film o Burym. Zniszczą mu okulary.
Zepchnięci na parkingu pod Soborem
Biegnę do swoich. Są zepchnięci na parkingu pod Soborem. Otoczeni kordonem nie mogą się ruszyć. Przede mną jeszcze trzy posterunki policji, na których pytam, czy marsz pójdzie pod Sobór czy skręci. – Zadecydujemy w trakcie – odpowiadają policjanci. Naszym maleńkim zwycięstwem nad ubiegłorocznym marszem Burego było to, że musiał skręcić. Policja nie pozwoliła nielicznym wtedy Obywatelom RP i Antifie na konfrontację z ONR-em.
Dobiegam do naszych, do których oddziały prewencji z komendy wojewódzkiej w Białymstoku przyklejone są tak, że widać jedynie ich czubki głów. Policjanci zapraszają do środka, ale grzecznie odmawiam. Transparent z Burym jest poza moim zasięgiem, więc Wrocław podaje mi nasze „Człowieczeństwo”.
Idziemy z Anią na ostatnią krzyżówkę przed Soborem. Nie wolno się pokazać za wcześnie, bo Policja zwinie nas zanim marsz skręci i zobaczy nasz transparent MOJĄ OJCZYZNĄ JEST CZŁOWIECZEŃSTWO. Widzą. Ania podnosi swoją różę jak najwyżej. Jak najwyżej podnosimy nasze CZŁOWIECZEŃSTWO. Ale marsz nie skręca. Tak, jak 29 kwietnia 2017 w Warszawie, przejdzie obok naszych zamkniętych w kordonie, wtłoczonych między barierki parkingu przed Soborem.
Policja spycha nas z wysepki na ulicę, na chodnik. Tłum domaga się czci i chwały dla swoich bohaterów. My krzyczymy, że nacjonalizm zabija.
Ktoś potem napisze pod tym fragmentem filmu, że protestujący nie chodzili na lekcje z emisji głosu. Byłyśmy tylko dwie, na mrozie stałyśmy od trzech godzin. Ryknij wtedy, człowieku, jeśli potrafisz, bo mnie zastygła twarz.
W tym samym czasie znoszą kilkoro z naszych do radiowozów. Mnie i Anię także zniosą. Policja z wojewódzkiej będzie na nas krzyczeć. Miejscowa, z komendy powiatowej, będzie uspokajać i łagodzić nasz gniew. Kilkoro z naszych usiądzie 100 metrów dalej, już po przejściu marszu. Nie podda się legitymowaniu i zostanie, po wniesieniu do radiowozów, zawieziona na komendę. Kilkoro będą trzymali w radiowozach przez 1,5 godziny, zanim wezwą ich na przesłuchanie. Zablokujemy komendę powiatową policji na wiele godzin, a ja napiszę wniosek o pochwałę dla legitymującego mnie miejscowego policjanta o śpiewnym, trudnym do zapamiętania nazwisku (jak większość tych, która nas spisywała).
3,5 godziny później o zmroku, gdy komendę opuszczał ostatni z nas, na ławce wciąż siedziało dwoje znużonych, zmęczonych i głodnych reporterów Gazety Wyborczej. Ich kolega został poszarpany, a oni nie ruszyli się z komendy na krok. – Razem jesteśmy silniejsi – twierdzi Gabrysia.
Te rzeczy nie są jednak ważne. Marsz ONR przeszedł. Pieśń o marszu uszła cało i mam nadzieję, że przez redakcje obiegnie tłum większy niż 60 osób z panichidy.
Romuald Rajs ps. Bury w trakcie służby ojczyźnie wydał rozkazy zamordowania 79 osób – prawosławnych Polaków o białoruskich korzeniach, w ramach zaplanowanych czystek etnicznych gwarantujących Polskę tylko dla Polaków.
Serdecznie przepraszam Was, mieszkańcy Hajnówki, że nasza obecność przyniosła wam niepokój, a media zbyt często piszą o naszych zmaganiach z policją, zamiast o ofiarach Burego. Wierzymy jedna, że tak trzeba, by Wasze wnuki i prawnuki nie odprawiały panichidy za pamięć o Was.
W drodze powrotnej Grzegorz zapytał mnie: – Ciekawe, kiedy w latach 30tych Niemcy zorientowali się, że coś jest nie tak? W 1933? W 1944, gdy zaczęły się bombardowania?
Jest z moją Polską coś nie tak. Hajnówka jest kolejnym miejscem, w którym trzeba to wykrzyczeć.
Iwona Wyszogrodzka
Zdjęcia: Iwona Wyszogrodzka, Paweł Bultrowicz, Renata Zawadzka-Bed Dor/facebook, Piotr Magłosia Klemens/facebook
No właśnie, jak to pogodzić? Z jednej strony uszanować spokój mieszkańców, a z drugiej strony wyrazić swoja niezgodę na gloryfikowanie bandyty. Chyba się nie da, więc – myślę – dobrze wybraliście
Iwona, dzięki. I za relację, i za obecność tam. Ksiądz ma swoją rację. Cerkiew cytuje „nie sprzeciwiajcie się złu”. Puste ulice i pozamykane okna mogłyby niby wystarczyć. Niby… Gdyby tylko istniała opinia publiczna, gdyby istaniała elementarna moralna wrażliwość.
Dzięki Iwona, brakowało mi bezpośredniej relacji.
Bardzo spokojny opis historii jednego dnia w Hajnówce. Dziękuję za wyczucie i szacunek dla ofiar.
Nie można było posłuchać ani wezwania batiuszki ani też życzenia mieszkańców i rodzin pomordowanych (nie wszystkich jednak, jak czytamy w relacji). A nie można dlatego, że całe to faszystowskie piekło może się łatwo powtórzyć i – jak na razie – ku temu to pełną parą zmierza.