Wyborcza chce Bodnara? Popieram. Okręg 44 na cały kraj
Jarosław Kurski napisał w Wyborczej wyjątkowo ostre słowa i dodatkowo wyakcentował je towarzyszącym tekstowi nagraniem. Pod wieloma z nich podpisałbym się z entuzjazmem i sam je czasem wypowiadałem. Tylko czasem jednak – bo wciąż towarzyszyła mi obawa, że tego rodzaju ostrość sformułowań zrazi nawykłych do „uczesanej” polityki redaktorów z Czerskiej, a ja wciąż szukałem kumpli i sojuszników, by nie bić się z partyjnym koniem wciąż samotnie.
Z partyjnymi końmi, mówiąc dokładniej, bo problem nie tylko Schetyna uosabia, ale i pozostali partyjni liderzy. Najwyraźniej „salon z Czerskiej” dojrzał. Zamyślił się głęboko w przerażonej trosce i wymyślił Adama Bodnara. Świetny pomysł. Pod nim też się podpisuję. Choć na Czerskiej wciąż rozumieją tylko ułamek rzeczywistości. I choć nie zagoiły mi się sińce po kuksańcach, które spadały na mnie z Czerskiej za zdania i czyny podobne do tego, co właśnie zaproponowano.
Do diabła z wami wszystkimi
My, obywatele, nie chcemy tego, co było. Dość kolejnych zmarnowanych lat – pisze Kurski. No, brawo! Chcąc, nie chcąc – nie jestem w stanie powstrzymać kolejnych „a nie mówiłem?”, które mi przychodzą do głowy, kiedy patrzę na tekst Kurskiego. Mam odruch, by Kurskiego „do diabła z wami” zaadresować również do niego. Powstrzymam go z łatwością, bo przecież moje sympatie wciąż właśnie na Czerskiej się lokują, ale muszę wyjaśnić, skąd się ten odruch bierze. Choćby po to, by samemu brzmieć wiarygodnie.
Niech każdy ma na kogo głosować, bez naginania swego sumienia – pisze na przykład Kurski, a ja pamiętam laurkę, którą na ewidentne zamówienie Wyborcza wystawiła Ujazdowskiemu, kiedy sam wystartowałem przeciw niemu właśnie dlatego, że nakaz głosowania nań w ramach paktu senackiego wywoływał konflikt sumienia. Do nieszczęścia nie doszło, PiS nie wygrał w 44. okręgu senackim „pomimo wysiłków Kasprzaka”, jak napisała redakcja w tytule jednego z tekstów. Napisała podle. Mimo bowiem próśb Wyborcza nie wezwała wtedy do debaty, choć akurat ta redakcja być może mogłaby ją wymusić i problem rozwiązać, pokazując sposób wyłaniania kandydatów wiarygodnych i z autentycznym mandatem nawet wtedy, kiedy wystawiają ich partyjne kuluary. Na wybory prezydenckie przydałoby się takie doświadczenie w sam raz. Ale Jarosław Kurski tego nie zrobił, choć kilka miesięcy wcześniej publicznie deklarował udział Wyborczej w organizacji prawyborów lub chociaż debat, które wyłoniłyby wspólnych, wiarygodnych kandydatów opozycji w każdym senackim okręgu wyborczym.
Wyłońmy własnego kandydata – woła Kurski w tytule i wypada przyklasnąć. W ostatniej kampanii wolał jednak poprzeć wszystko, co wyprawiał Schetyna, bo przecież tuż przed wyborami nie wolno szkodzić. I szkodnikiem był dlań każdy, kto wtedy robił to, co sam robi dzisiaj. Schetyna jest zaś dziś atakowany zewsząd – i Wyborcza dołącza – za to właśnie, czego jeszcze wczoraj domagali się odeń wszyscy z redakcją Wyborczej włącznie. Miał jednoczyć – jednoczył. Miał ciąć „radykalne” skrzydła – ciął bezwzględnie. Miał unikać „ekstremizmów” w rodzaju Jażdżewskiego, Sekielskich, Podleśnej, czy Kasprzaka – wszyscy byliśmy przecież oskarżani o efektywne sprzyjanie PiS-owi i obciążani odpowiedzialnością za wyborcze klęski – i Schetyna ich unikał. Robił dokładnie to, czego odeń oczekiwano. I dokładnie za to zbiera dzisiaj cięgi.
Dobra, to w większości jest już historia. Nie odpowiem Kurskiemu, pisząc „do diabła z wami wszystkimi” pod adresem redaktorów nadużywających czwartej władzy i bez problemu skazujących na niebyt ludzi oraz głoszone przez nich idee, bo redaktorom wydaje się, że lepiej niż wszyscy wiedzą, co jest dobre dla Polski – podobnie jak palącym cygara kolesiom z piątego piętra. Propozycja Kurskiego jest ważna i z całą pewnością wymaga odpowiedzi. Choćby dlatego, że czwarta władza Wyborczej może bardzo wiele. W senackich wyborach w moim okręgu to oczywiście do Wyborczej należał werdykt decydujący o wyniku. W wyborach prezydenckich sprawa jest zdecydowanie trudniejsza, bo tu – w odróżnieniu od Warszawy – głos Wyborczej nie przesądza, liczy się też zdanie Do Rzeczy. Ale propozycja jest nie tylko ważna – być może jest również poważna.
Co dokładnie proponuje Kurski?
Prezydent ma nie być średnim kandydatem średnich polityków, uśrednionych interesów partyjnych frakcji i koterii. Ma nie wywodzić się z polityków rządzących w dymie cygar, z piątego piętra i bardzo z siebie zadowolonych. Takich, którzy władzy w partii nie oddadzą, choć przerżnęli właśnie czwarty z kolei mecz i dziarsko kroczą po piątą klęskę. Ma zatem być „spoza układu” – mówiąc językiem PiS, Kukiza, czy Biedronia. Cóż, w dość powszechnej opinii, którą sam podzielam tylko w niewielkiej części, ale jakoś jednak podzielam, „Czerska” zawsze była częścią tego samego układu.
Ale w porządku – choć niezupełnie rozumiem, dlaczego przed ostatnimi wyborami nie było wolno tych recenzji wygłaszać, a dzisiaj przed kolejnymi już wolno, to przynajmniej tyle mnie cieszy, że Jarosław Kurski wreszcie jednak pozwala. Chętnie skorzystam.
Nie jest jednak dla mnie jasne, co dokładnie proponuje w tekście. Jego opis dotyczy Adama Bodnara – tak wyraźnie, że aż komicznie to brzmi, skoro Bodnar jednak z nazwiska wymieniony nie został. Rozumiem z tego tyle, że kandydatury nie uzgodniono i sam zainteresowany niezupełnie o niej wie. Mogę się co najwyżej domyślać, w jaki sposób ta kandydatura miałaby się pojawić i kto miałby ją zgłosić.
Partie? Być może, choć to niezupełnie realne i Jarosław Kurski wie o tym lepiej ode mnie. Ale Kurski pisze – nie do końca zresztą prawdziwie – że ordynacja wyborcza sprzyja wyłonieniu takiego właśnie obywatelskiego kandydata. Pierwsza tura to w istocie prawybory całej opozycji. Im więcej kandydatów, tym lepiej, bo tym mniejsze niebezpieczeństwo zwycięstwa Dudy już na starcie. Ma więc być wielu kandydatów i prawdopodobnie partie swoich „przeciętniaków” i tak wystawią. Obywatelski kandydat miałby tu być „dodatkowym”, a Kurski wyjaśnia, że to nie będzie niebezpieczne. Ma rację – nie będzie. Problem w tym, że to nie wystarczy, bo nie rozwiązuje problemu drugiej tury, a ona jest oczywiście ważniejsza od pierwszej – do czego przyjdzie jeszcze tu wrócić, bo nie jest prawdą, że pierwsza tura to w istocie prawybory. Tymczasem ważniejsze jest bowiem, że to jest być może propozycja skierowana do społeczeństwa obywatelskiego. Więc być może to m.in. my, Obywatele RP oraz inne ruchy i organizacje miałyby się zająć np. zbiórką 100 tys. podpisów pod zgłoszeniem kandydatury Adama Bodnara. Jeśli Kurski nie żartował, to tyle właśnie jego tekst musiał oznaczać. Adama Bodnara musiałby zgłosić ktoś wbrew partiom. I to dlatego tekst ma doniosłe znaczenie.
Jeśli istotnie to jest pomysł Wyborczej i Jarosława Kurskiego, to Obywatele RP chętnie nań przystaną. Piszę to rozumiejąc potrzebę zdecydowanej i szybkiej odpowiedzi bez dyskusji i głosowań w naszym gronie, ale też i sama propozycja przecież nie jest żadną miarą konkretna. Takie to tylko rozpoznanie przedpola – co wyjaśniam, żebyśmy dobrze rozumieli kontekst. Niech zatem przedpole będzie rozpoznane – Obywatele RP przystaną. Choć Adam Bodnar jest naszym bez cienia wątpliwości bohaterem pozytywnym i chyba wszyscy marzylibyśmy o możliwości głosowania właśnie na niego, to jednak ta kandydatura, jak zresztą każda inna, wymaga jednak spełnienia kilku warunków. To prawda, że – mówiąc równie otwarcie jak to zrobił Jarosław Kurski – z ulgą uniknęlibyśmy zaciskania zębów przy głosowaniu na Kidawę-Błońską, Kosiniaka-Kamysza, czy Biedronia i głos na Bodnara oddalibyśmy z radością. Sama możliwość wyboru pomiędzy Adamem Bodnarem a kimkolwiek w rodzaju wymienionej trójki byłaby dla nas wartością. Wyprzedzając więc nasze głosowania, odpowiadam bardzo zdecydowanie. Jeśli to komitet wyborców miałby zgłosić kandydaturę Adama Bodnara, na pełne zaangażowanie Obywateli RP można liczyć bez wątpliwości. Zgłaszamy się. Z warunkami, które są dla nas ważniejsze niż samo nazwisko Bodnara, które budzi u nas entuzjazm.
Warunek pierwszy – pięć punktów programu
Trwająca od zakończenia wyborów parlamentarnych giełda nazwisk kandydatów na prezydenta złości mnie, jak złości Kurskiego. Kandydaci na kandydatów prężą muskuły – pisze wkurzony Kurski. – Toczą kuluarowe batalie, wojnę pozycyjną o dostęp do ucha Grzegorza, wznosi się kurz bitewny, panuje bezhołowie i rozgardiasz. Zamiast uśrednionego kandydata partyjnych frakcji i koterii Kurski wymienia Bodnara – czy to jest po prostu kolejne nazwisko dodane do giełdy? O ile dotychczas wymieniano (z całym szacunkiem dla rzeczywistego nierzadko dorobku wymienianych) puste nazwiska politycznych celebrytów, których zgadywana siła i popularność gwarantować miała sukces w starciu z Dudą, Kurski opisuje dokonania i profil Adama Bodnara w nieco innym kontekście, mając na myśli kwalifikacje potrzebne dzisiaj Prezydentowi RP, a nie tylko komuś wystarczająco popularnemu.
Marzy mi się kandydat, który bronił mniejszości – etnicznych, seksualnych, religijnych i politycznych – przed tyranią większości. Który bronił praw wierzących i niewierzących, rozdzielał państwo od Kościoła i Kościół od państwa, bronił ofiar pedofilów w sutannach i bez sutann.
To napisał Jarosław Kurski – nie ja. Czy to znaczy, że prezydent powinien rozdzielać państwo i Kościół? Bronić praw LGBT? Cóż, dotychczasowa „polityczna mądrość” mówiła raczej, że właśnie tego robić nie wolno, bo to zbyt „radykalne” – zwłaszcza w wyborczym kontekście należy tego rodzaju „radykalizmów” unikać. To kolejny powód, dla którego deklaracja Kurskiego zasługuje na uwagę. Żeby rozmawiać poważnie, potrzebuję jednak wiedzieć, że mówimy naprawdę o programie. O tym, co w Polsce powinno się stać za sprawą tego lub innego prezydenta. Z wielu spraw, którymi się Adam Bodnar zajmował, a które Jarosław Kurski z uznaniem wymienia, np. powstrzymywanie lokatorskich eksmisji niezupełnie nadaje się jako zajęcie dla prezydenta. Raczej wygląda na dowód wiarygodności Adama Bodnara. Czy również wszystko inne – np. rozdział Kościoła od państwa – mamy traktować podobnie? Moim zdaniem tak nie wolno. Moim zdaniem rozdział Kościoła od państwa i kilka innych spraw fundamentalnych należy traktować jak najzupełniej realny, rzeczywisty element prezydenckiego programu na dzisiaj.
Prezydent może – wbrew rozpowszechnionej opinii – bardzo wiele. Zwłaszcza w obecnej sytuacji. Może skutecznie zawetować każdą pisowską ustawę i każdą posłać do kosza. Senacki sprzeciw dzisiejszy Sejm odrzuci z łatwością – ale prezydenckiego weta już nie. Prezydent może w ten sposób skutecznie wynegocjować z pisowską sejmową większością uległość wobec własnej inicjatywy ustawodawczej – bo taką ma, choć ona musi zostać normalnie przegłosowana. Czemu miałaby służyć taka inicjatywa? Jakie problemy rozwiązywać? O tym nie mówi dziś w Polsce żaden polityk i żaden publicysta, Kurski również o tym nie pisze. Czy rozdział Kościoła i państwa powinien być treścią inicjatywy ustawodawczej prezydenta? Moim zdaniem tak – i będę nalegał, by było to warunkiem społecznego poparcia dla prezydenckiego kandydata.
PiS nie zgodzi się na aż takie ustępstwo? Nawet straszony wetem wobec wszystkich ustaw? To nawet lepiej. Prezydent ma bowiem również inicjatywę referendalną. To broń jeszcze potężniejsza niż weto. Może zarządzić referendum za zgodą Senatu – Sejm nie ma tu nic do gadania. W przypadku wielu spraw fundamentalnych – w tym stosunków z Kościołem, praw kobiet, z prawem do aborcji na czele, ale również zakresu gwarantowanej przez państwo pomocy społecznej i ustrojowego umocowania praw obywatelskich, w tym praw socjalnych – byłoby z wielu ważnych powodów zdecydowanie lepiej, gdyby decyzję podjęli nie politycy w swoich kuluarach na piątych piętrach i w dymie z cygar, ale właśnie obywatele w referendach. Da się sprawić – i akurat Adam Bodnar dobrze wie jak – by referenda nie stały się łupem populistycznych kampanii, tylko efektem rzetelnej społecznej debaty, jak to się stało w Irlandii z prawem do aborcji, a nie jak w Wielkiej Brytanii z Brexitem.
Prawo do aborcji – jak wiele innych spraw – powinno być przedmiotem debaty i głosowania obywateli, a nie polityków. Żaden z nich – również prezydent – nie powinien się dzisiaj opowiadać za żadnym konkretnym rozwiązaniem. Polska ma mieć ustrój akceptowany przez wszystkich – również przez tych, którzy dzisiaj głosują na PiS. Polacy po obu stronach dzisiejszej polskiej wojny muszą ufać polityce. Dlatego żadne rozwiązanie nie może być narzucone przez jedną ze stron. To istotna część programu ponadpartyjnego prezydenta.
Prezydent wsparty przez obywatelskie społeczeństwo zyskuje potężną władzę. Może gruntowanie zreformować kraj, utrwalając demokrację i czyniąc ją powszechnie akceptowaną, rozwiązać wszystkie zapalne problemy, skończyć polską wojnę. Może to zrobić nie za pomocą partyjnego zaplecza, bo dzisiaj w Polsce nikt go nie ma w wystarczającym stopniu – ani PiS, ani tym bardziej opozycja. Może to zrobić głosami obywateli, tworząc tym samym historyczną szansę dla Polski. Po raz pierwszy od wielu wieków polscy obywatele mogliby naprawdę sami – w debacie i sporze – określić kształt własnego państwa i kluczowe kierunki jego polityki. Budując w ten sposób poczucie własnego sprawstwa w historii i własności nad wspólnymi dla wszystkich i przez wszystkich akceptowanymi instytucjami oraz regułami demokracji. Bo to właśnie deficyty w tym zakresie były powodem polskiego kryzysu. Symbolizowanym zresztą tym samym dymem z cygar, który w końcu tak bardzo wkurzył Jarosława Kurskiego, a nie tylko wyborców PiS.
W ramach zatem rozpoznania przedpola wymieniłbym pięć głównych obszarów prezydenckiego programu. Wymuszona wetami inicjatywa ustawodawcza oraz ważniejsza w tej sytuacji inicjatywa referendalna może i moim zdaniem powinna koncentrować się na pięciopunktowym programie.
1.
Trójpodział władzy, ale chodzić tu musi nie tylko niezawisłość sądów, którą zresztą należy w Polsce ustanowić, a nie przywrócić. Chodzi bowiem również o kontrolę rządu przez parlament. To, że PiS zamienił parlament w maszynkę do głosowania jest tylko aktem wyjątkowej pisowskiej bezczelności – to żadną miarą nie jest ich wynalazek. Tak w Polsce wygląda ustrój od bardzo dawna. Rozwiązaniem jest np. inna większość w Sejmie i Senacie, co da się osiągnąć przesuwając kadencje. Jest też wiele innych sposobów – i chodzi tu ustrój, który rozumieją i akceptują obywatele – a nie tylko politycy. Do rewizji jest również ordynacja wyborcza oraz ustrój partii politycznych, bo cygara na Wiejskiej to systemowy, a nie obyczajowy problem. Do pomyślenia są te i całe mnóstwo innych „bezpieczników konstytucji„.
2.
Prawa kobiet i wszystkie te „kwestie światopoglądowe”, które wzorem Irlandii da się powierzyć obywatelom w panelu obywatelskim (po angielsku lepiej nazwanym obywatelskim zgromadzeniem) i potem w referendum, które nie zamienia się w populistyczny koszmar, tylko jest ukoronowaniem fundamentalnej debaty. Rozdział Kościoła od państwa, kwestie mniejszości seksualnych i każdych innych oraz ich równouprawnienia.
3.
Kwestie socjalne – poziom obowiązkowych gwarancji państwa dotyczących socjalnego bezpieczeństwa obywateli. By chwilowa parlamentarna większość nie mogła przesądzić o życiowych kwestiach ogromnych grup społecznych, ani by nie mogła korumpować wyborców rozdawnictwem z kieszeni obywateli.
4.
Kontrola konstytucyjności w sądach powszechnych i prawo każdego obywatela do skarżenia wszelkich urzędów i instytucji państwa (z ochroną zdrowia, telewizją, szkołą i urzędami włącznie) za naruszenia praw zapisanych wprost w konstytucji. Służby zdrowia nie da się naprawić szybko, skoro wykształcenie lekarza trwa 6 lat, a drugich tylu trzeba na specjalizację, skrócenie kolejek to zatem temat popularny, ale obietnice w tym zakresie są częściej populizmem niż odpowiedzialnym programem. Obywatel, który może skarżyć państwo i każdą publiczną instytucję lub urząd za naruszenia praw – w tym prawa do opieki zdrowotnej – tworzy najskuteczniejszą presję na pożądane zmiany. Nie skrócenie kolejek w szpitalach, nie natychmiastową naprawę oświaty, nie mieszkania dla wszystkich, ale realne możliwości obrony własnych praw może i powinien obiecać obywatelom obywatelski prezydent.
5.
Klimat i katastrofa. Ekolodzy powinni wiedzieć, że „panel klimatyczny” – naczelny dzisiaj postulat w najważniejszej dla świata sprawie – ma w Polsce konkretnego adresata i jest nim prezydent, który panel klimatyczny może powołać nazajutrz po objęciu urzędu i przeprowadzić referendum po zakończeniu jego prac.
Warunek drugi – jednak prawybory
Pierwsza tura to nie są w istocie prawybory całej opozycji – wbrew temu, co napisał Kurski. Zgłoszona obok partii kandydatura komitetów obywatelskich nieco tę istotę prawyborów przybliża, ale tylko nieco. Kurski pisze o 51% wyborców, którzy popierają demokratów – co niezupełnie odpowiada danym z wyborów. Rzecz jednak nie w szczegółach procentów, ale w skali. Chodzi o znacznie silniejszy mandat. O poparcie znacznie większe. Może nie aż 70%, które w 44. okręgu uzyskał w sumie Ujazdowski i ja, ale coś koło tego. Żeby to uzyskać, trzeba powiedzieć „dość tego” nie tylko partyjnym bossom z cygarami, ale i tradycyjnym politycznym obyczajom. Uczynić co najmniej jeden krok więcej. Prawybory, o które chodzi naprawdę, to nie tylko pośrednia tura w zwykłych wyborach. To rewolucja budząca drzemiący w ludziach potencjał nadziei na własne miejsce w historii, dająca im poczucie sprawstwa, odwracająca rachunek wyborczych sił.
Wyjaśniając, dlaczego dodatkowy kandydat nie tworzy zagrożenia, Kurski powołuje się logikę niepełnej sumy elektoratów partii układających się co do koalicji, czy paktów w rodzaju paktu senackiego. Ten wykład opinia publiczna zrozumiała niestety zbyt późno, a na dodatek wnioski wyciągała w odwrotnej kolejności. Mimo naszych ostrzeżeń, że „jedność opozycji” budowana w kuluarach, gdzie Grzegorz Schetyna układa się np. z Barbarą Nowacką o miejsca na kontrolowanej przez siebie liście, oznacza pocałunek śmierci dla wszystkich takich koalicjantów – w wyborach europejskich obowiązywała logika jednej listy. Powiedzieć o niej „pluralistyczna” byłoby elegancją komiczną – z Leszkiem Millerem w charakterze jedynki w Poznaniu. Wynik – 38%. Do wyników zaliczyć należy również przerażenie efektem pocałunku śmierci w PSL i wynikające stąd fatalne wnioski, za którymi stało przecież jednak racjonalne rozumowanie o tym, że to właśnie podkreślanie w kampanii różnic programowych, zamiast wyciszania tematów spornych, poszerza społeczną bazę poparcia. Efekt – 48% uzyskane w sumie przez trzy bloki opozycji w wyborach parlamentarnych.
Tyle, że skoro już ani w jednym, ani w drugim przypadku o prawyborach nie chcieli słyszeć ani partyjni bossowie, ani redakcyjni naczelni, to trzeba było zrobić na odwrót. D’Hondt nie działa wcale w ordynacji europejskiej. W sejmowej – przesądza o wyniku i z góry było przecież wiadomo, czym skończą się trzy bloki opozycji. Trzeba było iść osobno w wyborach europejskich, zdobyć łatwą do zdobycia przewagę i z rozbudzoną społeczną nadzieją budować pluralistyczną koalicję i wspólne listy w wyborach krajowych, przedstawiając listy ułożone na podstawie wyników zmierzonych wyborami do PE. Wynik wyborów senackich nie był przecież zły, choć na pakcie senackim stracono w całej Polsce 15% głosów oddanych na listy układających się partii opozycji w wyborach sejmowych. O tyle mniej głosów dostali senatorowie. Ta sytuacja powtórzy się zresztą między turami wyborów prezydenckich. To deprymujące, ale przynajmniej tak mogły wyglądać wyniki sejmowe.
Dramat polega na tym, że politycy i publicyści ledwie teraz, kiedy jest już za późno, pojęli wreszcie tę prostą logikę, że elektoraty łączących się partii nie dodają się w pełni, że czasem się skutecznie wykluczają, a mimo to dodać je trzeba jakoś jednak skutecznie zarówno w wyborach jednomandatowych, jak przy silnie działającej ordynacji d’Hondta. Wobec tej trudności sprzecznych mechanizmów pozostajemy intelektualnie bezradni.
Prawybory są propozycją właśnie na ten kłopot. I nie tylko na ten, bo dają znacznie więcej. Czy dobry kandydat w 44. okręgu w Warszawie mógł uzyskać 71% głosów? Owszem – skoro PiS dostał 29%, a Ujazdowski i ja dostaliśmy resztę. Czy mógł to być Ujazdowski, gdybym nie kandydował? Z całą pewnością nie. Patrząc bowiem na twarde dane z tego przykładowego okręgu, dostałem tu spory procent głosów tych, którzy w wyborach do Sejmu głosowali na Konfederację – jakkolwiek głupio mi się do tego przyznawać, uważam to jednak za cenne. Trudno mi uwierzyć, by te głosy mógł dostać Ujazdowski, czy zresztą ktokolwiek z PO. Na Ujazdowskiego musiała głosować co najmniej 1/3 wyborców lewicy – lojalnych wobec paktu, jak sądzę. Prawie na pewno musiało ich być znacznie więcej, przypuszczalnie koło połowy. Czy pozostali, którzy zagłosowali na mnie, zagłosowaliby na niego? Patrząc na korelacje wyników cząstkowych bardzo w to wątpię, choć tego się nie da ustalić z całą pewnością. Opozycja wystawiła po prostu złych kandydatów w tym okręgu.
W prawyborach, angażujących wyborców i dających im poczucie decydowania, ktokolwiek by wygrał, byłby lepszy – zresztą nawet, gdyby to był ktoś z nas, bo tu nie nazwisko się liczy, a fakt bycia kandydatem społecznym. Gdyby w dodatku prawybory wyłaniające kandydata społecznego były w czytelny sposób zagraniem na nosie partyjnych bossów, kandydat zdobyłby głosy Konfederacji, jak ja je zdobyłem, przyciągając też tych, którzy na wybory nie chodzą, bo partyjną polityką brzydzą się zdecydowanie bardziej niż od niedawna zbrzydzony jest nią Jarosław Kurski.
No, dobrze – czy istniała szansa na przekazanie moich głosów Ujazdowskiemu? Owszem i dokładnie to proponowałem. Nie wszystkich na pewno – z pewnością nie owych głosów Konfederacji, ale jakieś głosy Ujazdowski mógł dostać, przystępując do debaty, jeśli prawybory nie były już możliwe. Nie zrobił tego, bo wraz ze Schetyną jest na to zbyt zadufany, arogancki i zbyt tępo zapatrzony w jedyną znaną sobie tradycyjną praktykę wypełnionych dymem cygar kuluarów. Zresztą na miesiąc przed wyborami niewielkie były szanse, by zrobić to, co rzeczywiście zrobić należało. I o czym nie wie również Kurski pisząc, że pierwsza tura to właściwie prawybory. Otóż nic podobnego. Prawybory muszą być obywatelskim poruszeniem, żeby dały efekt.
We włoskich prawyborach, na które często się powołujemy, pierwszym sukcesem naprawdę zapierającym dech w piersiach były prawybory późniejszej Partii Demokratycznej Romano Prodiego w 2006 roku. Prodi pokonał wtedy Berlusconiego reprezentując 11 różnych partii, w tym dwie naprawdę skrajnie egzotyczne partie komunistyczne. W dodatku w prawyborach wyłaniano wtedy nie listę kandydatów, a wyłącznie lidera, który przy tym miał objąć stanowisko premiera – nie pochodzące przecież z wyborów powszechnych. Jeśli Prodi wygrał, komunistyczni kandydaci musieli przegrać i były wątpliwości, czy komunistyczni wyborcy pójdą głosować na „zgniłego liberała”. Istotnie spora część nie poszła, choć bardzo znaczna część jednak to zrobiła i były to bezcenne dodatkowe głosy przyciągnięte do koalicji. Przede wszystkim jednak przesądziła mobilizacja – entuzjazm wywołany nadzieją i poczuciem sprawstwa przeważył nad zniechęceniem. Prodi był absolutnym, przez nikogo niepodważanym pewniakiem prawyborów. Wiadomo było, że je wygra. Prawybory zrobiono więc nie bardzo wiadomo z jakiego powodu angażując potężny społeczny wysiłek – urny stały w namiotach, na podwórkach u ludzi, w knajpach, na parafiach, frekwencja osiągnęła imponujący poziom 10% w całym kraju – po to, by zwiększyć mandat i wiarygodność pewniaka. W wyborach właściwych Prodi, któremu nikt rozsądny nie dawał żadnych szans, wygrał w cuglach, zdobywając stabilną przewagę w obu izbach parlamentu, co we Włoszech było sytuacją absolutnie wyjątkową.
I to o taki wysiłek musi chodzić w Polsce, jeśli mamy w ogóle o czym rozmawiać. I jeśli Polacy mają naprawdę uwierzyć, że wybrany teraz prezydent rzeczywiście zreformuje kraj, zakończy polską wojnę i cały ten absurdalny kryzys związany z władzą PiS. Bez tej wiary nic się nie uda. Wszystkie poprzednie wybory przegraliśmy dlatego, że w pieprzenie Schetyny, Ujazdowskiego, Kosiniaka-Kamysza i nawet Biedronia po prostu nie da się uwierzyć. Czyjekolwiek deklaracje – również Adama Bodnara – miałyby poruszyć Polaków, ich śladem natychmiast muszą pójść czyny. Przed wyborami, nie po nich.
Paweł Kasprzak
[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Buduj z nami patriotyzm obywatelski” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]
Jarosław Kurski zmałpował Pawła Kasprzaka i krzyczy Eureka :).
Somnabuliczne bajdurzenia bałamutne – tak można skwitować powyższy tekst.
Natomiast jeżeli chodzi o konkretne kwestie . Jeżeli tzw. prawo do aborcji może być tematem debaty obywatelskiej to dlaczego nie może być takim tematem przywrócenie kary śmierci?
Ciekawy jaki byłby wynik referendum dotyczącego przywrócenia kary śmierci?
Prawo do życia nie jest i nie może być tematem żadnym dyskusji.
Podobnie absurdalny jest wyimaginowany temat rozdziału Kościoła i państwa. Tego typu propozycje nie mają nic wspólnego z demokracją. Jest to na wskroś ideologiczna wizja państwa, a to już przerabialiśmy.
Uważa się na ogół, Szanowna Pani — i zdaje się Pani ten pogląd podzielać — że etyka oraz podstawowe prawa człowieka nie mogą być przedmiotem głosowania. W istocie chodzi o dwie różne sprawy i należy się nimi zająć osobno.
Zacznijmy od praw człowieka. Przyjmijmy, że oboje uznajemy zasadę, że tu głosować nie należy. Na przykład trudno byłoby zaakceptować głosowanie nad pozbawieniem praw wolnego człowieka jakiejkolwiek grupy ludzi lub choćby człowieka pojedynczego, prawda? Mam na myśli abstrakcyjny temat głosowania nad uczynieniem z jakiejkolwiek grupy ludzi niewolników — niech to na przykład będą przebywający w Polsce imigranci z Czeczenii. Tego robić bez wątpliwości nie wolno — choćby domagała się tego większość, która dla własnej wygody i we własnym interesie chciałaby tę czeczeńską mniejszość zniewolić i np. zapędzić do darmowej pracy. Zgoda? Raczej zgoda. Problem jest wtedy, kiedy tych praw brakuje, kiedy niewolnictwo np. istnieje i trzeba je dopiero znieść. Ktoś tę decyzję podjąć musi — czy będzie to parlament, czy ogół obywateli to już problem mniejszy. Tak się zdarzyło np. w Szwajcarii w 1971 roku, a chodziło o prawa wyborcze kobiet. Szwajcarskie referenda również nigdy nie dotyczą ani etyki, ani rozważanych tu podstawowych praw człowieka. Ale tak da się postąpić tylko wtedy, kiedy te prawa istnieją. Ktoś je w takich przypadkach nadać musi. Podjąć decyzję. W szwajcarskim przypadku rzecz wyglądała o tyle groteskowo, że o prawach wyborczych kobiet decydowali siłą rzeczy sami faceci i „w łaskowości swojej” na te prawa się zgodzili. Innego wyjścia zwyczajnie nie było.
Czym innym jest etyka, choć można byłoby na prawo do aborcji spojrzeć w podobny sposób. Zwolennicy liberalizacji prawa aborcyjnego — do których bardzo radykalnego skrzydła sam należę — odmawiają na ogół w odróżnieniu ode mnie uznania, że mamy tu w istocie lub przynajmniej możemy mieć do czynienia z konfliktem wartości o bardzo zasadniczym charakterze. Odmawiają mianowicie wszelkiej racji zwolennikom tezy, że obrona przed aborcją dotyczy życia osoby trzeciej i że ograniczenie swobody poprzez zakaz aborcji ma wobec tego swoje uzasadnienie. Ja uważam, że tego robić nie wolno, że argumenty o życiu należy traktoeać poważnie, równiez wtedy, kiedy się je uważa za absurd, a argumenty o nieracjonalności tez o życiu od poczęcia nie mogą być zasadą w prawie, które co do zasady właśnie nie może odróżniać „racjonalnego” od „nieracjonalnego”, albo „naukowego” od „nienaukowego”. Dyskusja o prawie do aborcji nie dotyczy zasad etycznych, ale zakresu ingerencji państwa w życie obywateli. Głosowanie również. W przypadku aborcji sprawa jest skomplikowana w bardzo szczególny sposób choćby po prostu dlatego, że zakazy nigdy historycznie patrząc nie były w żaden sposób efektywne. Nawet uznając aborcję za zło, trzeba podjąć decyzję, czy efektywnie złu przeciwdziałać, czy tylko o nim głośno i po faryzejsku wrzeszczeć potępiającymi zakazami. Jeśli uznać — a Pani tak z pewnością uzna, domyślam się w Pani obrończyni życia i ten Pani pogląd z najwyższą powagą szanuję, choć go nie podzielam — że mamy tu w istocie do czynienia z konfliktem wartości i obie one są prawnie chronione (bo są — prawa kobiet istnieją, istnieje nie tylko prawo do życia), to z punktu widzenia prawa dobrym wyjściem jest nie zakaz, ale na wzór kanadyjski brak prawa w tym zakresie. W Kanadzie aborcję można przeprowadzić w każdym momencie — nie ma prawnych przeszkód. Ale też i każdego można potem oskarżyć, np. o zabósjtwo. Jak w każdej sytuacji o konfikcie wartości rozsztrzyga sąd. Nie jestem pewien, czy za tym rozwiązaniem opowiedziałaby się Pani, czy w ogóle ktokolwiek w Polsce. Mnie ono dość przekonuje, ale mniejsza z tym — zakaz aborcji, ani dzisiejszy”kompromis” nie jest wyjściem dobrym ani etycznie, ani prawnie, ani społecznie.
Przede wszystkim jednak nazywanie obecnego stanu „kompromisem” jest absolutnym skandalem. To jedna z tych podstawowych dla życia wielkich grup ludzi norm prawnych, które wytargowano cichcem z biskupami i narzucono obywatelom, którzy nie byli stroną żadnego „kompromisu”. To kolejny powód, żeby w tej sprawie jednak głosować.
Nie, proszę Pani, państwo świeckie nie jest ideologią świeckości — choć może nią być i czasem tak się dzieje. Proszę nie opowiadać o grozie świeckiego państwa w Polsce, gdzie jeśli dochodzi do grozy prawdziwej, to ona ma na sobie czerń kleszych sutann, a nie czeriweń lewackiego ateizmu.
Bo prawo do aborcji jest prawem indywidualnym jednostki, ograniczonym warunkami ustalonymi przez panstwo, a kara smierci jest ograniczeniem praw jednostki. (bez wdawania sie w oczywiste mam nadzieje uzasadnienia)
Co do wyniku ewentualnego referendum w sprawie przywrocenia kary smierci, to sadze ze zwyciezylyby glosy za utrzymaniem zniesienia.
I tu zadam pytanie:
Jak mozna stac nieugiecie po stronie prawa do zycie, z jednoczesnym poruszaniem przywrocenia kary smierci, ktora definitywnie zycie odbiera?
Absurdalne jest nazywanie absurdalnym, rozdzialu kosciola od panstwa, podczas gdy wspomniany rozdzial jest zapisany w Konstytucji.
elka26 napisał(-a): „absurdalny jest wyimaginowany temat rozdziału Kościoła i państwa. Tego typu propozycje nie mają nic wspólnego z demokracją.” Czyli, że tego tematu w demokratycznym referendum nie wolno tykać. A dlaczego? Czy czymkolwiek różni się ten temat od każdego innego, że nie mógłby być przedmiotem referendum? Podobnie, temat przywrócenia kary śmierci może być przedmiotem referendum, choć nie ma wątpliwości co do jego wyniku (byłby oczywiście „nie”, bo nasza cywilizacja jednak nieco, choć bardzo powoli, się ucywilizowała). A odnośnie do „ideologicznej wizji państwa”, to także można ustalić w wyniku referendum, np. państwo świeckie, czyli ideologia świeckości. Referendum rozstrzyga zwykłą większością. Z poszanowaniem mniejszości, bo nic jej nie zabrania, czy narzuca. Wystarczy.
Samo wejście „somnambuliczne” wyklucza możliwość posiadania jakichkolwiek racji przez oponentów PiS. Nad pisią demkracją zwierzchność mają niesomnambuliczne racje kościoła, prezesa itd. Logika tego wystąpienia LK26 sprowadza się do ustanowienia nieomylności przez wyłączenie zasad wnioskowania, więc te jej argumenty są ni przypiął ni przyłatał. Jest to oczywista metoda, bo PiS jest nieomylny… właśnie w ten sposób.
OK Pan Adam Bodnar okazal sie przyzwoitym porzadnym I wywiazujacym sie ze swoich obowiazkow urzednikiem. Szacunek za caloksztalt dzialalnosci I osiagniecia.
Niemniej nie widze w nim kandydata na urzad Prezydenta RP. W innym, spokojnym czasie, bylby prawdopodobnie swietnym kandydatem I najpewniej jeszcze lepszym Prezydentem.
Ale nie dzis!
Dzis ja z pewnoscia nie oddam glosu na Pana Bodnara w pierwszej turze, bo w pamieci mam jego fundamentalistyczne podejscie do kwestii aborcji chociazby… Bo czym innym jest obrona pewnych praw, gdy ma sie taki obowiazek z prawa obowiazujacego wynikajacy, a czym innym akceptacja nowego prawa, nowej Ustawy, blizszej osobistym pogladom. Tu, obawaiam sie, Pan Adam Bodnar moze nie miec watpliwosci moralnych I podpisac Ustawe zaostrzajaca …
Jesli ktos ma watpliwosci, to zachecam do zapoznania sie z pogladami Pana Bodnara wielokrotnie wyrazanymi, chocby w licznych wywiadach udzielanych Jackowi Zakowskiemu w TOK FM I w innych miejscach.
Powyzsze wymaga wyjasnienia. W „spokojnych czasach” Pan Bodnar bylby idealem Prezydenta, bo daje gwarancje przestrzegania obowiazujacego prawa, co bez cienia watpliwosci udowodnil, pelniac funkcje RPO. Ale problem w tym, ze nie mamy spokojnychg czasow, tylko mamy wojne jak Jaroslaw Kaczynski wytoczyl przeciwko prawu, przyzwoitosci i moralnosci, zeby przejac I podporzadkowac sobie Panstwo.
I, co z przykroscia konstatuje, Pan Adam Bodnar sie zwyczajnie nei nadaje, do podjecia tej wojny, co zreszta sam zadeklarowal, stwoerdzajac, ze nie bedzie kandydowal.
Dlatego, uwazam ze nalezy sie jeszcze raz przypatrzec inicjatywie Jaroslawa Kurskiego I Gazety Wyborczej I zastanowic sie nad tym, co tak naprawde chcieli/chca osiagnac lamiac podstawowa zasade klasyki dziennikarskiej, czyli nie wplywania na decyzje czytelnikow inaczej niz przedstawianiem faktow, z powstrzymaniem sie od produkowania opinii.