Mój trzeźwy wybór politycznej nietrzeźwości
Wczoraj poinformowano o dalszym rozszerzeniu składu Koalicji Europejskiej. Do skupionych w KE partii politycznych – poza PO nie osiągających dziś samodzielnie progów wyborczych – dołączył oficjalnie również Komitet Obrony Demokracji
Grzegorz Schetyna zapowiedział to nieco wcześniej, 10 maja – znacząco przed galą Gazety Wyborczej, na której uhonorowano Donalda Tuska tytułem Człowieka Roku i na której Schetyna był równie znacząco nieobecny. Powiedział wówczas, że zjednoczenie opozycji jest gwarancją i jedyną metodą odsunięcia od władzy PiS. O Wiośnie Biedronia powiedział, że kto stoi z boku ten gra na korzyść PiS. Minął się z prawdą mówiąc, że innego niż zjednoczenie rozwiązania nie zaproponowano. Skonkludował zaś stwierdzeniem, że „żadnej trzeciej drogi nie ma”.
Tymczasem również wczoraj GreenPeace owinął gigantycznymi czarnymi płachtami z napisem „Polska bez węgla 2030” siedzibę PiS na Nowogrodzkiej i PO na Wiejskiej. Jest mi wstyd, że Obywatele RP nie zaprezentowali dotąd tak stanowczego „symetryzmu” w żadnej ze spraw, w których – jak w sprawie klimatu – żadna z wojujących w Polsce i wojujących Polską partii nie robi niczego i do niczego nie jest zdolna – i jestem wdzięczny GreenPeace Polska, że oni to zrobili.
Bunt
Ekolodzy pokazują, że wszystko, co w dzisiejszej Polsce tak bardzo nas ekscytuje, okaże się niczym, kiedy za kilka lub kilkanaście lat przekroczymy „punkt bez powrotu”, uruchomiwszy lawinowe i niedające się już powstrzymać uwolnienie ogromnych ilości metanu uwięzionego pod lodowcami i na dnie oceanów – a wtedy zginie niemal wszystko, co żyje na Ziemi. Jarosław Kaczyński zatem, wbrew temu, co się wielu z nas wydaje, jednak nie jest najgorszym złem, które spotkało ludzkość w XXI wieku. Grzegorz Schetyna nie jest remedium na to zło. Obaj są siebie warci, choć ich przewiny nie są równe – zresztą nie tylko w klimatycznym kontekście. Ale przede wszystkim klimatyczna katastrofa pokazuje bodaj najbardziej dramatyczną stronę hipokryzji oraz być może całkowitego wyczerpania się polityki i demokracji, jaką dotąd znaliśmy – a nie tylko przaśną mizerię Kaczyńskiego i Schetyny. Z katastrofą klimatyczną tradycyjna polityka nie ma żadnych szans sobie poradzić. Nie poradzi sobie również z innymi wyzwaniami współczesności. Nawet w małej, polskiej skali.
W manifestach Extinction Rebellion, która imponująco narozrabiała ostatnio w Londynie, doprowadzając do ogłoszenia w Wielkiej Brytanii klimatycznego stanu wyjątkowego, znajdujemy fragmenty, które zdumiewają nie tyle radykalizmem, co raczej tym, że powtarzają je ze zrozumieniem i sympatią wszystkie mainstreamowe media, organizując wokół nich opinię publiczną. W Anglii – nie w Polsce, rzecz jasna.
– Nasi przywódcy nie wypełniają obowiązku działania w naszym imieniu – czytamy w jednym z dokumentów XR. – Zawodzi cały nasz system skupiony na zysku i wzroście gospodarczym. Politycy ulegają lobbystom i wielkim korporacjom, mediami rządzą interesy reklamodawców, zniszczeniu ulegają podstawowe wartości demokracji.
No, to jeszcze wygląda jak znana od dawna lewacka gadanina jakichś oszalałych alterglobalistów, którymi przecież nikt w mainstreamie się nie przejmował, chyba, że zdołali narobić kłopotu, ale przecież i wówczas gadaninę uznawano zaledwie za groźną – przecież ani nie prawdziwą, ani nie naprawdę ważną.
– Zawodzą tradycyjne metody działania: wybory, lobbing, petycje, demonstracje i protesty – czytamy dalej w tekstach wojujących ekologów – ponieważ potęga interesów politycznych i finansowych skutecznie powstrzymuje zmianę. Naszą strategią jest więc pokojowe, ale jawnie wywrotowe obywatelskie nieposłuszeństwo – otwarty bunt.
Stało się w Anglii tak, że niemal cały Londyn uznał racje tego otwartego buntu i uznały je także media… Na reakcję parlamentu nie trzeba było w tej sytuacji długo czekać. Może to drobiazg, a może nie.
Na ogół to dopiero kryzys ujawnia chorobę systemu. Polska padła ofiarą populistycznej fali, która nie byłaby możliwa, gdyby demokracja działała poprawnie. Kryzys nie ujawnił się u nas oczywiście z powodu klimatu. Gdyby ktoś zechciał wreszcie dokonać rzetelnego rozrachunku zamiast wciąż tylko „bronić demokracji”, najczęściej zresztą zaledwie werbalnie, okazałoby się szybko, że polska demokracja wymaga gruntownej przebudowy, a nie obrony. Wymaga właśnie „trzeciej drogi”, której nieistnienie próbuje nam wmówić Grzegorz Schetyna, na ogół mając do pomocy media liberalnego mainstreamu, a one są inne niż w Anglii i przestaje w nich istnieć każdy, kto ową „trzecią drogą” próbuje podążać.
Strajkowali niedawno nauczyciele i – delikatnie mówiąc – nie był to strajk udany. Jest to z jednej strony przykład problemów, których się nie da rozwiązać tradycyjnie, a z drugiej – dobra miara braku gotowości polityków, mediów, instytucji np. samorządowych, ale także akademickich, kulturalnych i pozarządowych oraz obywateli. Partie opozycji kibicowały strajkowi bez zastrzeżeń, dopóki wydawało im się, że uderzy on wyłącznie we władzę i będzie dla niej groźny. W obliczu pierwszych kłopotów, wymagających solidarnego podjęcia ryzyka, naciskały na zawieszenie akcji, nie podejmując – np. w samorządach, których część pozostaje w ich władaniu – żadnych wyraźnych prób wsparcia nauczycieli choćby wypłatami za czas strajku ani żadnych form pomocy dla rodziców pozbawionych szkolnej opieki nad dziećmi. Teraz partie obiecują nauczycielom podwyżkę po wygranych wyborach, w ogóle nie dostrzegając tego przede wszystkim, że uposażenie nauczycieli jest strategiczną decyzją i wobec tego nie powinno być zależne od ministerialnych rozporządzeń i nawet ustawy przyjętej zwykłą większością głosów. Powinno być świadomie zawartym społecznym paktem, którego żadna chwilowa polityczna większość nie powinna być w stanie zmienić.
Podobnej rangi są również decyzje dotyczące ustroju szkoły i swobody kształtowania jej programu. W tych sprawach minister Zalewska, owszem, narozrabiała jak nikt inny przed nią – ale ustrojowo zaledwie skorzystała w tym zakresie z możliwości, które przygotowała dla niej cała poprzednia polityka III RP. Ustrój oświaty mamy i zawsze mieliśmy taki, że minister głupek, szaleniec lub bandyta (bo taki się może trafić zawsze) jest w stanie zrobić w szkole wszystko. Zrobić zaś w szkole cokolwiek znaczy zrobić to wszystkim naszym dzieciom, które na 13 lat ich życia oddajemy ministrowi w pozbawione kontroli władanie. Samorząd nauczycieli, kształtujący oświatę z dala od politycznych wpływów nikomu nie przyszedł do głowy – włącznie z samymi strajkującymi, którzy stosowny postulat zapisali gdzieś z tyłu listy, zamiast po prostu przynajmniej na czas strajku wziąć szkoły we własne ręce, przyjąć uczniów na zajęcia ignorujące idiotyczne ministerialne podstawy programowe, siatki godzin, podręczniki pisane dla nierozgarniętych prostaczków, administracyjny podział na klasy – na zajęcia prowadzone po swojemu za samorządowe pieniądze w porozumieniu i współpracy z instytucjami nauki, kultury i biznesu oraz pozarządowymi organizacjami, w których roi się od pomysłów alternatywy programowej, ustrojowej i organizacyjnej.
Tego potrzebujemy w rzeczywistości – takiego myślenia i takiego działania. W tej i wielu innych, bardzo podstawowych sprawach. Trzeba nam praw kobiet podobnie jak innych praw człowieka, w tym praw socjalnych, gwarantowanych ustawą organiczną, wymagającą kwalifikowanej większości dla jakichkolwiek zmian i przez to niezależną od chwilowych kaprysów biskupów, wahań sondaży, politycznych koniunktur i międzypartyjnych rozliczeń. Potrzebujemy rzeczywistego trójpodziału władzy na wszystkich bokach trójkąta, więc również niezależności władzy ustawodawczej od wykonawczej w miejsce rządu wydającego dyspozycje większości parlamentarnej. Demokracji, której wszystkie instytucje formalne i nieformalne należą do obywateli. Decyzji zapadających w drodze partycypacyjnej, merytorycznej deliberacji, a nie gabinetowych targów. Nie trzeba nam lepszego, bardziej ludzkiego zarządcy folwarku, przed którym nadal będziemy miąć nerwowo czapki, stojąc u progu dworu, by wciąż słyszeć, że trzeciej drogi nie ma. Trzeba nam właśnie trzeciej drogi, która z folwarku pozwoli się wydostać.
Trzeźwa droga donikąd
W odróżnieniu od tych mrzonek i buntu naiwnych idealistów projekt Koalicji Europejskiej jest próbą polityki realistycznie skutecznej i oczywiście życzę mu powodzenia. Przecież nie życzę powodzenia PiS. Ale Koalicja Europejska to projekt bardzo niebezpieczny dla Polski i polskiej demokracji. Piszę to na dwa tygodnie przed wyborami bez żadnych obaw o skutki – nawet gdybym mógł jakieś spowodować tą swoją pisaniną. Nie gram na korzyść PiS. Da się głosować inaczej niż na PiS albo KE. Jest jeszcze Wiosna, której pójście pod próg raczej nie grozi. Nie jestem jej entuzjastą, a ponieważ działam w ruchu obywatelskim nie wolno mi agitować na rzecz żadnej partii, więc agitacji dla Wiosny również nie prowadzę. Ale dobrze, że Wiosna istnieje, bo istnieje wybór, który póki co – w wyborach europejskich rządzących się inną ordynacją niż sejmowe – nie grozi premią dla PiS.
Po pierwsze jednoczenie opozycji w sposób, który się dziś realizuje, nie daje gwarancji pokonania PiS, a może nawet przeciwnie – zmniejsza szanse w tym starciu. Dlaczego? To jest tak oczywiste, że za nic nie umiem zrozumieć całkowitego braku rzetelnej debaty na ten temat. Ze strony polityków ten brak wynika ze zwykłego i naturalnego dla nich krótkowzrocznego wyrachowania. Ze strony komentatorów i wyborców to wyraz intelektualnej impotencji i realizmu politycznego na poziomie raczej folwarcznego parobka, niż świadomego obywatela. Politycy są od rachowania – tańczą, jak im zagramy. To od nas zależy los folwarku. I wcale nie jest to dobra wiadomość, ale to już jest sprawa osobna.
Jedyna korzyść z koalicji, w której poza PO wszystkie inne partie notują samodzielnie wynik w granicach wyborczego progu, wynika z gwarancji, że żadna z nich nie wystartuje osobno. Marnowałaby wtedy kolejne ułamki procentów głosów, z których przynajmniej część tworzyłaby premię dla PiS. PO skorzystałaby na niej także, ale musiałaby się dzielić. KE tę stratę znosi, eliminując podział straconych głosów i biorąc plankton dla siebie. Korzyść niewielka, ale zawsze jakaś. Ma znaczenie, gdy konkurenci idą łeb w łeb. Poza tym jednak koalicja ma już same wady i one są niestety bardzo poważne.
Polityka w oczach polskich obywateli jest brudną grą partyjnych interesów. Niezależnie od tego, jak szkodliwe jest to przekonanie i jak fałszywe wydaje się niektórym z nas – ono jest społecznym faktem, który wypada wziąć pod uwagę zamiast się obrażać wyniośle. To jedna z głównych przyczyn klęski PO w 2015 roku – i to głównie na tej partii ciąży odpowiedzialność za ów fatalny wizerunek „politycznych elit”, już choćby dlatego, że to ona te elity tworzyła w poprzednich latach. Każda partia, która w tej sytuacji dołącza do koalicji z PO, zwłaszcza z pozycji „mniejszego brata” i pomimo znacznych często różnic programowych – jak to się stało w przypadku np. Barbary Nowackiej – natychmiast traci wiarygodność. Jasne się staje, że w koalicji chodzi o posady, a nie o głoszone hasła, bo z nich w koalicji trzeba zrezygnować. Jasne jest więc dziś całkowicie, że Włodzimierz Cimoszewicz jest kandydatem PO, a nie żadnego SLD, a Robert Biedroń, wchodząc w koalicję z Platformą, straciłby natychmiast wszystko, co zdołał zbudować – całą wiarygodność kogoś „nowego”, kto swój „świeży” program chce realizować naprawdę, a nie tylko zdobyć posadę. Na Biedronia w KE głosowaliby wyborcy PO (część z nich przerażona „lewactwem” i zniechęcona, a część uradowana pozyskaniem sojusznika), a nie dzisiejsi wyborcy Wiosny. Ci raczej zostaliby w domach, próbując wyleczyć się z kaca. W ten sposób Koalicja Europejska służy umocnieniu absolutnej dominacji Platformy po niepisowskiej stronie Polski – ale równocześnie zawęża, a nie poszerza społeczną bazę partii demokratycznych. To jest szalenie nieodpowiedzialna i niebezpieczna gra – nie tylko krótkowzroczna.
Nawet na krótką metę „zjednoczenie” nie musi wystarczyć do pokonania PiS, bo KE zdobywa tylko tyle poparcia, ile by zdobyła PO bez koalicjantów – dostając najwyżej niewielką premię za zjednoczenie, mobilizujące jej i tylko jej elektorat nadzieją na lepszy wynik. W wyborach europejskich z 2014 roku PO zdobyła 19 mandatów, PiS także. Doliczając mandaty PSL i SLD – mamy dzisiaj w europarlamencie 28 posłów dzisiejszej KE. Wynik 28 do 19 na korzyść opozycji byłby dziś bardzo satysfakcjonujący, ale gdyby w 2014 roku to KE startowała przeciw PiS razem, zamiast PO, PSL i SLD-UP osobno, zdobyłaby prawdopodobnie również 19 mandatów – a z całą pewnością nie 28. W rzeczywistości PiS i KE dostaliby po 23 mandaty w takiej sytuacji, bo do podziału przybyłoby 9 mandatów PSL i SLD, ale to przecież niewiele zmienia. Jak będzie w tym roku – nie sposób wróżyć, bo tu wszystko zależy od tego, która strona polskiej wojny zdoła skrzyknąć większą armię ochotników. Nie ulega jednak wątpliwości, że wzrosty lub spadki wyniku KE będziemy liczyli w stosunku do dzisiejszej równowagi PO z PiS, choć powinniśmy je porównywać ze stanem przewagi 28 do 19. To tę potencjalnie możliwą przewagę tracimy w wyniku „zjednoczenia”.
I z tego powodu pozwoliłem sobie na uwagę o Wiośnie Biedronia oraz na ocenę, że jej osobny start jest okolicznością szczęśliwą. To Wiosna Biedronia, a nie szeroki skład koalicji wokół PO poszerza społeczne zaplecze demokratów. To korzyść bezcenna w Polsce, gdzie frekwencja wyborcza rzadko kiedy wyraźnie przekracza 50%, a niewierzący w politykę obywatele tworzą potencjalnie największe polityczne stronnictwo niebezpiecznych antysystemowych populizmów i gdzie 60% wyborców nie wierzy partiom, na które głosują. Gra na wygaszanie konkurencji jest zaś z tej perspektywy zabójcza dla demokracji konającej i bez tego. W ten sposób zwieranie szyków w plemiennej wojnie niszczy w Polsce resztki demokracji.
Polityka lęku i kajdanki politycznej trzeźwości
Kiedy Biedroń ogłaszał opodatkowanie kościelnej tacy i likwidację Funduszu Kościelnego, wytrawni politycy PO pobłażliwie wzruszali ramionami, mówiąc, że to są deklaracje charakterystyczne dla politycznych debiutantów marzących o wyniku w granicach 8%. To wtedy mają się opłacać wyraziście radykalne, przyciągające uwagę deklaracje, które jednak nie zbudują szerokiego poparcia dla partii chcącej sięgać po władzę, ponieważ wyraziste poglądy podziela najwyżej niszowy margines wyborców. Sama PO zatem w większości istotnych w Polsce spraw jest „za, a nawet przeciw”, obecność zaś w koalicji konserwatywnego PSL i ugrupowań lewicowych dodatkowo utrudnia w ogóle wypowiedź na którykolwiek z tych tematów.
Widzieliśmy to w całej okazałości w reakcji na niedawne, prowokacyjne w stosunku do PO i Donalda Tuska wystąpienie Leszka Jażdżewskiego. W imieniu PO jej rzecznik Jan Grabiec odcinał się od Jażdżewskiego mówiąc bardzo wprost, że są wybory i wobec tego o Kościele należy albo milczeć, albo kłamać, bo każda wypowiedź grozi wyborczą katastrofą. Tak zresztą jest rzeczywiście, bo wśród wyborców PO oraz KE są i tacy, którzy pod tezami Jażdżewskiego podpiszą się chętnie, i tacy, którzy uważają je za niedopuszczalne i skrajne lewactwo. Brzydką, głupią i ostentacyjnie zakłamaną reakcję Grabca spowodował lęk przed spodziewaną odpowiedzią PiS. Ten sam lęk powodował wszystkie te słynne i zawstydzające głosowania w sprawie aborcji, wyklętych, IPN, dopłat do cen energii, ekstra emerytury, a w Parlamencie Europejskim – w sprawie sankcji za naruszenie w Polsce reguł praworządności. We wszystkich tych sprawach – ze strajkiem nauczycieli zresztą włącznie – politycy opozycji mówią „nie teraz, teraz cisza, załatwimy to, kiedy odsuniemy PiS”. Rzecz oczywiście w tym, że to nie nastąpi nigdy.
Jeśli jesienią naprawdę uda się pozbawić PiS władzy i przejmie ją dzisiejsza opozycja, to od tego nie zniknie ani PiS, ani jego wyborcy, ani sondaże i lęk przed nimi, ani nie znikną kajdanki, które opozycja nakłada sobie sama, w każdej istotnej sprawie głosując „za, a nawet przeciw”. Ustawy Barbary Nowackiej będą dla partii władzy tak samo kłopotliwe, jak były dotychczas i jak kłopotliwe dla PiS były projekty Kai Godek. Każda decyzja grozić tu będzie utratą poparcia. Podjęcie lub odrzucenie postulatów Jażdżewskiego będzie tak samo kłopotliwe po wyborach, jak jest przed nimi. Wieku emerytalnego nie sposób będzie podnieść – to jasne. Ale również pozostawienie go bez zmiany będzie kosztowne – nie ze względu na los przyszłych emerytów i utrzymujących ich pokoleń, ale dlatego, że część wyborców nowej władzy naprawdę się o to troszczy, a ich poparcia nie wolno będzie stracić. Podobnie będzie z 500 Plus. Ale także z sądownictwem, szkolnictwem, służbą zdrowia, oczywiście również węglem. Tak sklecona nowa władza będzie organicznie niezdolna do decyzji w żadnej ze spraw o podstawowym znaczeniu i żadnej nie rozwiąże – a to również musi powodować erozję. Spodziewamy się w dodatku dekoniunktury w gospodarce. Nie upłynie w Wiśle wiele wody, a rozmawiający na nadwiślańskich bulwarach Polacy zaczną z nostalgią wspominać czasy PiS. Tyle, że kolejna populistyczna fala, która zmiecie władzę liberałów do władzy wyniesie żywioł już znacznie bardziej brunatny.
Taki, a nie żaden inny będzie rezultat prezentowanej nam politycznej trzeźwości i nie da się znaleźć możliwego do uzasadnienia scenariusza, który mógłby mieć inny finał.
Trzecia droga – arytmetyka i pryncypia w jednym
Narzucane przez Grzegorza Schetyna myślenie „kto nie z KE, ten sprzyja PiS” jest w istocie dość prostackim szantażem – rzeczywiście niespecjalnie mamy wyjście inne niż popierać „zjednoczoną opozycję”, bo niezależnie od tego, jak ona jest mizerna, będzie zawsze lepsza od Kaczyńskiego z drużyną. Straszenie PiS-em, jakkolwiek jest uzasadnione, zwalnia z odpowiedzialności za własny program. Ten szantaż ma przy tym ten skutek, że demokratycznych wyborców praktycznie pozbawia podstawowego przywileju demokracji, odbierając im możliwość rzeczywistego wyboru i każąc w ciemno akceptować efekt gabinetowych ustaleń liderów.
Powyższe spostrzeżenia o poparciu koalicji, które nie jest sumą elektoratów tworzących je partii, a zamiast tego demobilizuje je skutecznie, kazałyby raczej startować osobno nie tylko Wiośnie Biedronia, ale wszystkim partiom. Kluczem jest wiarygodność – koalicyjne kompromisy są postrzegane jako brudne i motywowane interesem. Niestety jednak jesiennymi wyborami parlamentarnymi rządzi algorytm d’Hondta, a on w obecnej wojennej sytuacji wymusza jedną listę demokratów przeciw populistom. Niezależnie od d’Hondta działa jeszcze w nieco inny sposób „efekt Rozenka”, który kandydował na prezydenta Warszawy, miał w sondażach ok. 10% poparcia, a w wyborach dostał 1,5%, bo jego wyborcy zdecydowali się poprzeć najsilniejszego Rafała Trzaskowskiego, by pokonać PiS z jak największą przewagą.
[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Buduj z nami patriotyzm obywatelski” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]
Jak poradzić sobie z bezlitośnie dziwaczną arytmetyką dodawania elektoratów, które w koalicji za nic nie chcą się sumować? Odpowiedź sprawdzili kilkanaście lat temu zmagający się z Berlusconim włoscy demokraci. Ich wspólną listę wyłoniły otwarte dla wszystkich wyborców międzypartyjne, konkurencyjne prawybory, w których o miejsca kandydackie walczyło ze sobą kilkanaście różnych partii, nie zawierając żadnego programowego kompromisu, nie handlując stanowiskami, a weryfikując swoje mandaty głosami wyborców. Tak skonstruowana wspólna lista przez kilkanaście lat zdobywała we Włoszech znacznie więcej głosów niż wynosiło sumaryczne poparcie wszystkich partii, choć one w prawyborach nierzadko gwałtownie się wzajem zwalczały. To na tym polega znana partiom opozycji propozycja Obywateli RP i to dlatego Schetyna minął się z prawdą mówiąc, że nie zna innych propozycji niż zjednoczenie w KE i że nie istnieje żadna trzecia droga. Istnieje. Ona się tylko nie opłaca Schetynie, bo przecina gwarancje dominacji PO i jego osobistą wszechwładzę nad politykami, o których miejscach na listach decyduje dzisiaj sam.
Prawybory są przy tym jedyną szansą realnej wyborczej decyzji obywateli, sposobem uniknięcia szantażu. Czynią politykę bardziej wiarygodną, czynią ją również własnością obywateli, co dziś wygląda na jedyną możliwość zwiększenia wyborczej frekwencji, skoro wojenne wzmożenie pokazało już prawdopodobnie szczyt możliwości mobilizacyjnych. Dla nas, ruchu obywatelskiego, to kwestia podstawowych pryncypiów, których porzucać nie zamierzamy. Jak jednak widać, to jest również kwestia realistycznej strategii.
Partyjni liderzy na takie rozwiązania mogą przystać jedynie pod presją opinii publicznej. Wydawałoby się, że to nie powinno być trudne: nie da się przecież publicznie powiedzieć wyborcom w twarz „nie chcemy waszych decyzji, wolimy decydować w gabinetach” w przededniu wyborów. A jednak póki co okazuje się to trudne skrajnie – nacisku opinii publicznej nie ma, nie ma cienia zrozumienia w mediach i opiniotwórczych środowiskach, o ile da się takie wskazać.
Czym jest naprawdę polityczna trzeźwość?
To zależy od określenia celów polityki. KOD, jak już wiemy, dołączył do Koalicji Europejskiej. Trudno powiedzieć, co to dokładnie oznacza, skoro niczego nie wiemy na przykład o planach dotyczących kandydowania. Koalicje przecież właśnie temu służą. Prawdopodobnie należy się spodziewać kandydatur w jesiennych wyborach, co budzi wątpliwości: albo jest się sędzią, albo zawodnikiem w grze; albo się wyznacza standardy politycznego sporu i pilnuje ich przestrzegania, albo się w tym sporze uczestniczy. Koalicja Europejska nie jest przy tym jedyną opozycyjną siłą. Istnieje co najmniej Wiosna i w tej sytuacji jawny akces do KE oznacza bardzo wprost zaangażowanie KOD w partyjną konkurencję i polityczny spór, w którym ruchy broniące zasad konstytucyjnych nie powinny uczestniczyć .
Akces KOD oznacza również specyficzne pojmowanie dojrzałości i politycznego realizmu. Polega na akceptacji zastanych, złych reguł szantażu – na rezygnacji z walki o reguły zdrowe. Czy jest to cena za przyszłe miejsca na listach, to już mniej ważne.
W szeregach Koalicji Europejskiej nie stoi się po stronie wprawiającego ją w zakłopotanie Leszka Jażdżewskiego, nie żąda się od samorządów wsparcia kłopotliwego dla polityków strajku nauczycieli, wypada kluczyć w sprawach Kościoła i praw kobiet, stosować „taktyczne uniki” w sprawie sądów i „obcych” interwencji UE, krzywić się, kiedy GreenPeace owija czarną płachtą siedzibę Zarządu PO. Czy to jest skuteczna polityka realizmu? Być może, ale chodzi w niej o wszystko, tylko nie o skuteczność w realizacji emancypacyjnych postulatów wypowiedzianych przez Jażdżewskiego, socjalnych i edukacyjnych dążeń nauczycieli i klimatycznych GreenPeace – a można długo wymieniać inne, równie kłopotliwe tematy, które dla KE są tabu. Stojąc po stronie KE, należy – jak to zrobił Jan Grabiec w reakcji na Jażdżewskiego – napominać, by tych postulatów nie podnosić. Tak się jednak składa, że to są najistotniejsze postulaty obywatelskie, które zajmowały nas wszystkich przez ostatnie lata. Na pamięć znam – i oczywiście podzielam – argumenty o tym, że realizacja postulatów ostatecznie odbywa się na ogół w parlamencie, gdzie wobec warto być lub chociaż mieć swoich ludzi. Póki jednak politykę zostawiamy zawodowym zarządcom folwarku, a sami akceptujemy folwarczne reguły, do żadnej zmiany nie dojdzie. KOD przystępując do KE opowiedział się – tak to niestety widzę – za „trzeźwą” akceptacją folwarcznych reguł, dołączając do zarządców. Wolę pozostawać „nietrzeźwy”.
Paweł Kasprzak
[sc name=”newsletter” naglowek=” Bądź dobrze poinformowany!” tresc=” Najnowsze informacje o nas, analizy i diagnozy sytuacji w kraju trafią prosto na Twoją skrzynkę!”]
Chyba nie ma zdania w tej analizie, z którym się nie zgadzam. Nie będę powtarzać tych samych argumentów.
Diagnoza słuszna, ale jak zmusić partie do myślenia o zmianie i prawyborach? Chyba musi nastąpić wiele mrocznych lat, by z nich coś się wreszcie wyłoniło. Bo na samonaprawę obecnych partii bym nie liczył.
Samonaprawa nie nastąpi, oczywiście. Z tego powodu demokratyzacja partii jest pierwszym zadaniem w programie Obywateli RP. Ono nie jest najważniejsze, ale z logicznych powodów jest postulatem pierwszym chronologicznie, by w zdrowy sposób mogła działać parlamentarna, partyjna demokracja. Partie nie będą przecież wiarygodnymi sędziami we własnej sprawie i nie zreformują się same. Społeczny nacisk na prawybory — to nam się wydawało rozwiązaniem. Tego nacisku nie ma, a kiedy do niego namawiamy, słyszymy nieodmiennie: „nie wolno krytykować opozycji, która jest jedyną nadzieją przeciw PiS” i inne podobne mądrości. No, tak nie zajedziemy daleko, to jasne. My się zastanawiamy — upierać się i brnąć, czy jakoś zmienić strategię. Szczerze mówiąc, wyjścia lepszego niż upór przy organizowaniu nacisku nie znamy.
Mówiąc zaś poważniej, akcja GreenPeace w zestawieniu z decyzją KOD, która wg mnie naprawdę oznacza porzucenie „idealistycznych mrzonek” ruchu obywatelskiego i dołącznie do obozu „dorosłej polityki”, daje obraz sytuacji, przed którym dotąd nie odważyliśmy się stanąć. To jest obraz, w którym „obóz władzy” rozumiany jest szeroko i należą do niego również ci, którzy w ramach systemu do władzy aspirują, mając zresztą już dzisiaj część jej uprawnień — bo przecież nawet poseł opozycji w czasach PiS może zdecydowanie więcej niż „zwykły obywatel”, np. z GreenPeace. Mierzyć się więc z chorobami polskiej demokracji jest dziś trochę tak, jak mierzyć się „z systemem”. To zaś lokuje te ruchy obywatelskie, które — jak my — upierają się przy dystansie w stosunku do „politycznego realizmu” a la KOD, na pozycjach niebezpiecznie bliskich rozmaitym rzekomo lub rzeczywiście szalonym alterglobalistom i innym „ruchom antysystemowym”. Trudne zadanie polega chyba po prostu na tym, żeby się przy tym nie odkleić od mainstreamu, którym „antysystemowcy” najczęściej gardzą. W Polsce okazało się to szalenie trudne, bo polski mainstream uparł się nie myśleć, ślepo i twardo powtarzając za Schetyną, że „nie ma trzeciej drogi”. Dlatego ten angielski przykład wydaje mi się interesujący. Rzeczywiście z ogromną fascynacją oglądałem solidnie zrobione relacje z londyńskiego protestu ekologów i wyczerpujące rozmowy na temat przyczyn i strategii ich „buntu”.
„nie da się przecież publicznie powiedzieć wyborcom w twarz „nie chcemy waszych decyzji, wolimy decydować w gabinetach” w przededniu wyborów” – nie da się, ale da się powiedzieć, że: to głupi, nierealistyczny pomysł jakiejś grupki niepoważnych ludzi, nie będziemy się więc tym zajmować i tę opinię podziela także znacznie poważniejsza przecież siła obywatelska jaką jest KOD. Dziękujemy państwu, nie ma trzeciej drogi.
I co z tego, że wiele osób, w tym ja, się z Tobą zgadza.
To stąd ten angielski przykład. Naprawdę fascynujące było oglądać nie tylko BBC i Channel 4, ale dosłownie wszystkie stacje telewizyjne bardzo szczegółowo i rzetelnie relacjonujące „rebelię” ekologów, wyjaśniające powody i strategię ich akcji „disruptive disobedience” oraz to, dlaczego bunt „antysystemowy” ma sens i nie powinien być kontrkulturową niszą.
https://youtu.be/fP42RMoaPac . Polecam spotkanie z wyborcami w Sulejówku Michalkiewicza agitującego za Konfederacją chyba mało skutecznie, aczkolwiek …… Paweł jeżeli Twoja diagnoza jest słuszna to ,to propozycje rozwiązania mogą być do rozważenia i dyskusji. Jeżeli nie to namawiasz do katastrofy….. O trzeciej drodze , jako „jedynym rozwiązaniu” słyszę od czasu jak pamiętam od kiedy polityką się zainteresowałem. Wtedy, to miało być coś pomiędzy socjalizmem a kapitalizmem jeszcze za komuny. Do dziś nikt mnie do trzeciej drogi jeszcze nie przekonał. Zwłaszcza postulat wygonienia tak jednych jak drugich i zmiany systemu, bez przekonania ze ci inni (a kto?) i system się sprawdzi. Mówiąc trochę żartem, jedyną trzecią drogą którą z sukcesem jest realizowana znalazły Chiny. Mam jednak wątpliwości czy doprowadzi to je do szczęśliwego końca pomimo ewidentnych obecnie sukcesów, bo rysy tak w sferze gospodarczej jak i społecznej na ideale są coraz bardziej widoczne, pomimo ewidentnego sukcesu. Inne kraje które kroczą „trzecią drogą”, zaczynają w zasadzie od samego początku trzecią drogę od katastrofy jednej do katastrofy jeszcze większej. Ukraina, Wenezuela…….. Z tezą o katastrofie III RP nie zgadzam się. Uważam ze, było to pasmo sukcesów a wynik wyborów w 2015tym był jedynie „wypadkiem przy pracy” dobrze działającego systemu.Dobrze nie znaczy oczywiście idealnie! W 2015 wygrały zjednoczone siły kłamstwa, używając tego skutecznego oręża; liberalne, konserwatywne i lewicowe , zgodnie rzuciły się do gardła centrystom. Zastany układ nie odpowiadał żadnej z sił ale każdej z innego powodu. Pełną pulę dostali najwięksi choć dostali jedynie 37%głosów przy 18,5% głosujących na nich z całego elektoratu. Wygrali ci co najlepiej kłamali. Zdziwienie jakie zapanowało po wyborach wśród osób które znam, zadziwia mnie do dziś! Reguły przecież były znane przed wyborami. Kłamstwa takie jak; „praca do śmierci”, „kradzież pieniędzy z OFE”, „wyprzedaż Polski”, ;Polska w ruinie”, „najdroższe autostrady na świecie, za najniższą cenę”, ” ratujmy maluchy” dały efekt. „Demokratyzacja” postulowana, będzie dla mnie jedynie przyspieszeniem rozwalania działającego obecnie z sukcesem systemu i nie jest dla mnie żadnym rozwiązaniem, dopóki nie uporamy się z nowym i do końca nierozpoznanym zagrożeniem, jakim jest katastrofalny i postępujący upadek mediów tradycyjnych. Te, niszczone są przez nowe, tworzące bańki informacyjne nad którymi nie wiadomo kto do końca panuje. A ci o których wiemy budzą przerażenie! Zagrożenie w tej sferze i jego konsekwencje są coraz bardziej widoczne, lecz recept nie widać. Jedyną, jaka ad hock się nasuwa to cenzura, co naturalnie zbudza przerażenie, bo nie wiadomo co gorsze. Kto nad przekazem panuje, ten ma władzę to wiemy. Demokracja bez wolnych niezależnych odpowiedzialnych mediów nie istnieje! Nie istnieje dobra władza która; nie narusza indywidualnych interesów poszczególnych obywateli dla dobra ogółu. Nie istnieje dobra władza która jest oderwana od odpowiedzialności za finanse i w tej sferze zwłaszcza postulat „demokratyzacji” , jest dla mnie szczególnie groźny na „dzień dobry”.
Ależ trzecia droga to nie jest wybór między między kapitalizmem i socjalizmem. Choć napięcia, o których mówił Modzelewski z okazji planu Balcerowicza były istotnym problemem, a nie nieistotnym. Wymagającym rozważenia, a nie unieważnienia — co wtedy wszyscy zrobiliśmy. Modzelewski, zauważ, świadomie postanowił wtedy „nie rozrabiać”. Założył tylko, że napięcia, których znaczenie przecenił, ale też i wiele zrobił, by je raczej rozładować niż wykorzystywać — że one rodzą potencjał buntu i że trzeba nu nadać rozsądną polityczną reprezentację, by ten bunt nie rozwalił kiedyś demokracji, tylko jak każdy konflikt rozstrzygnął się w parlamencie. To dlatego Modzelewski zaangażował się w Unię Pracy — początkowo to się chyba Ligą Pracy nazywało. Zaszczycił mnie wtedy propozycją przystąpienia do założycieli. Ja się wtedy miotałem w „Solidarności”, której byłem działaczem, bardzo szczerze przekonanym do konieczności reprezentacji — również politycznej — rozmaitych grup słabszych, czy też wykluczonych.
Unia Pracy nie była udanym projektem i zamiast niej rodziły się co i rusz rozmaite populizmy: Tymiński, Lepper, ROP w jakimś sensie, Kukiz. Z drugiej zaś strony Palikot, Nowoczesna i teraz Wiosna pokazują objaw szerszego zjawiska — już nie „klasowego”, bez związku z kapitalizmem i socjalizmem, za to w bezpośrednim związku z demokracją jako taką. Coś powoduje, że ludzie oczekują „nowej nadziei” i każdą chwytają chętnie, z entuzjazmem, by się potem — rozczarowani — od niej odwrócić. To jedna z wielu miar kryzysu.
Inną jest to, co sam piszesz. 37% głosujących i 18,5% ogółu uprawnionych. Czy takie frekwencyjne „wypadki przy pracy” nie są jednak świadectwem bardzo głębokiego kryzysu?
Żeby rozmawiać poważnie. 50% frekwencji wyborczej nie jest samo w sobie katastrofą. W Stanach to np. norma — ale też nie sądzę, żeby to świadczyło o doskonałej kondycji tamtejszej demokracji. Pokazywano mi kiedyś dane, wg których ponad 95% wszystkich przypadków zmian na stanowisku kongresmena i senatora następowało w wyniku zgonu lub ciężkiej choroby. Jest na Netlixie dokument „Podbić Kongres” — obejrzyj koniecznie — który ten problem pokazuje. W Stanach wygrał Trump naprawdę, a nie na niby. Naprawdę obudziła się tam ksenofobia — w kraju imigrantów! Naprawdę Trump odblokował całą tę masę ludzi z amerykańskiego interioru, których głos dotąd się nie liczył, zdominowany przez mainstream opinii publicznej kształtowany na wybrzeżach. To są dwa różne światy — kulturowo. Trochę jak u nas. Głos amerykańskiego interioru jest na ogół przerażający — takiego buractwa nie znajdziesz chyba nigdzie w Polsce. Coż jednak z nim robić? A wiele wskazuje na to, że jednym z aspektów tego ewidentnie globalnego kryzysu jest właśnie to, że przez pokłady politycznej poprawności przebijają się ci, którzy do tej pory żyli pod tym gorsetem — stłumieni. Można w tym widzieć „rewoltę buractwa” i bardzo łatwo jest się przekonać, na ile trafny jest to opis. Wystarczy się wsłuchać w ten przepojony najdzikszym odwetem głos „wykluczonych”, albo „antysystemowców”. Słychać go wszędzie — w „antyestablishmentowej” Nowoczesnej, której jedynym wyraźnym wyróżnikiem była niechcęć do „skompromitowanych polityków starego pokolenia”, też to słyszeliśmy, choć nie przybierało to dzikich form. Problemem jest znaleźć w sobie zrozumienie dla tego „buractwa”: najpierw po ludzku, co często jest wystarczająco trudne, a potem systemowo, co jest jeszcze trudniejsze. „Nie ma wolności dla wrogów wolności” — często to cytuję, ale w ostatecznym rachunku problem właśnie na tym polega.
100% frekwencji nie uchroni nas przed PiS — dobrze jest to wiedzieć. Ja zresztą słyszałem i w jakiejś mierze podzielam oceny, że gdyby do urn nagle poszli w Polsce wszyscy ci niegłosujący, zwycięstwo PiS byłoby pewne i miażdżące. Tyle, że z tego nie wynika, nie może wynikać, że każdy szanujący się demokrata powinien dążyć do tego, by frekwencja w wyborach nie przekraczała rozsądnych 20%, bo cała reszta wyborców to nieodpowiedzialni idioci.
Poczytaj Briana Caplana „Mit racjonalego wyborcy”. 10 lat temu bardzo głośna książka na Zachodzie. W Polsce dopiero co ją wydano i mało kto ją zauważył, a szkoda. Caplan pisze najpierw, że niekompetencja wyborców jest ich bardzo racjonalnym wyborem i nie ona sama jest problemem. To niezwykle cenne uzupełnienie marudzenia o demokracji jako o „dyktaturze ciemniaków” znanego jeszcze u Platona przecież. Od greckich czasów wiemy przecież bardzo dobrze, że to naprawdę jest problem, że „rządy ludu” naprawdę muszą oznaczać decyzje podejmowane przez ludzi niekompetentnych, na pewno mniej kompetentnych niż „elity” — jakkolwiek je rozumieć. Masz potem jeszcze de Tocqueville’a i jego opisy rozmaitych stadnych mechanizmów zamieniających amerykańską demokrację w koszmarną tyranię większości, w której nie trzeba nawet cenzury, by poglądy „nieprawomyślne” w ogóle nie były nawet formułowane. Masz potem Arendt i myśl o tkwiących w demokracji „korzeniach totalitaryzmu”, które pojawiają się, ilekroć ludzkie role, zamieniają się w funkcje. Przyjrzyj się temu i potem spójrz na pragmatyzm Tuska. Nie ten od „ciepłej wody”, ale ten od „profesorów”, których „wizje” należy leczyć na oddiałach zamkniętych i o procedurach — a nie żadnych wartościach i racjach moralnych — na których liberalna demokracja w istocie polega. To niemal wprost wyczerpuje przesłanki Arendt. Poczytaj wreszcie Snydera.
Caplan pisze, że dobrze ponad 99% wyborców to ludzie niekompetentni, którzy tę niekompetencję w dodatku wybrali dla siebie niekoniecznie zawsze świadomie, ale i tak bardzo racjonalnie. Nabranie kompetencji jest bowiem szalenie trudne i wymaga ogromnego wysiłku. To jest natomiast wysiłek skrajnie nieopłacalny, ponieważ opłacony nim głos kompetentny jest w demokracji wart tyle samo, co każdy z dziesiątek milionów głosów niekompetentnych. Na nic ten głos nie wpływa.
Moim zdaniem ta uwaga Caplana w bardzo definitywny sposób kończy wątek „edukacyjny” związany z kłopotami w Polsce, Ameryce, Wielkiej Brytanii. To nie tu leży klucz. Nie da się „uświadamiać” ludzi, że ich głos jest ważny po prostu wbrew faktom — ani nie jest ważny, ani nie jest i nie może być racjonalny. Klucz musi leżeć gdzie indziej.
Caplan pisze dalej o popularnym modelu racjonalnych decyzji podejmowanych przez populację w ogromnej większości skrajnie niekompetentnej. Jeśli 99% wyborców podejmuje decyzje nieracjonalne, to one powinny być obarczone przypadkowymi błędami. W dużej populacji te błędy muszą się wzajemnie znieść. Innymi słowy — głos niekompetentego tłumu nie przyniesie rozstrzygnięcia. Zadecyduje głos kompetentnej mniejszości. W ten sposób populacja, w której zaledwie 1% wie co robi podejmie decyzje równie racjonalną, co taka, w której eksperci stanowią 100%. O ile tylko demokracja działa.
Caplan twierdzi jednak, że to nigdy nie ma miejsca — i o tym jest jego książka. Pokazuje — z zmocą ścisłego dowodu — że istnieją systematyczne błędy w decyzjach niekompetentnej większości. To skomplikowane i nie będę tu tego streszczał. Caplan jest ekonomistą i pokazuje siłę, trwałość i antropologiczne przyczyny fałszywych przeświadczeń skłaniających ludzi do opowiadania się za gospodarczym protekcjonizmem, za ochroną miejsc pracy i podobnymi rzeczami. I mniejsza teraz o te szczegóły — dzisiaj można widzieć tego samego rodzaju efekty w służbie świadomie prowadzonych lub spontanicznych kampanii internetowych memów, które prowadzą wprost do katastrof takich jak Brexit.
Z tego punktu widzenia Twoje „wygrali ci, co najlepiej kłamali” jest naiwnością nie wyjaśniającą niczego: zawsze wygrywają.
Akcja „ratujmy maluchy”, o której wspominasz, jest jednak przykładem czegoś innego. Znam dobrze to towarzystwo i dobrze mi się z nim pracowało w demokratycznej alternatywie dla szkół. W tej akcji mówiono nierzadko rzeczy po prostu straszne, ale ona była prawdziwie obywatelską odpowiedzią na paternalistyczną arogancję urzędników i polityków gadających najczęściej wierutne bzdury — tyle, że „politycznie poprawne”. Dużo by o tym mówić. Jeśli jednak uważać, że naprawdę wolno do kosza wyrzucić ponad milion podpisów, bo to były podpisy „ciemniaków”, to ja wysiadam. Znam dobrze argumenty o tym jak niebezpieczne są referenda i je niemal w całości podzielam. Jeśli jednak konkluzją ma być odrzucenie myślenia w tym kierunku, to przeciw temu będę się buntował bardzo pryncypialnie. To nie jest odpowiedź, tego robić nie wolno. Jeśli referenda muszą być zawsze narzędziem „populistycznego diabła”, to niby dlaczego wybory nim nie są? Zwłaszcza takie, do których chodzi więcej niż 20%? Albo parlamentarne głosowanie z udziałem 500 ludzi?
Istnieją modele z gatunku demokracji delibaratywnej, które gorąco popieram. One rezygnują z reprezentacji uzyskanej w wyborach — bo w wyborach o sukcesie decydują cechy akurat niepożądane z punktu widzenia zdolności do podejmowania merytorycznie racjonalnych decyzji. Albo to jest wiecowa charyzma, albo co gorsza — zdolność do prowadzenia gier wg reguł politycznych mafii. Reperezentacja jest tu uzyskiwana metodą statystyczną. Wszystkie badania pokazują, że tak dobrane zespoły podejmują decyzje bardziej racjonalne niż gremia wyłonione w głosowaniach. Do tego jednak dokłada się tu cały system wymaganiach włączających w decyzje paneli obywatelskich — bo to o nich oczywiście mówię — eksperckiej wiedzy, konsensualnych procedur uzgadniania stanowisk itd. Efekt bywa imponujący. To jednak również nie jest odpowiedź, a raczej recepta na kryzys innego rodzaju. To po prostu działa tak, jakbyśmy zatrudnili do podejmowania politycznych decyzji nieomylną sztuczną inteligencję, a to gwarantuje społeczną alienację ze wszystkimi konsekwencjami dobrze opisanymi w koszmarnych wizjach futurologicznych dystopii, a nie w utopijnych wizjach wspaniałego świata.
Rozwiązanie, które ma szansę dać ludziom realny wpływ na rzeczywistość musi korzystać z siły referendów i mądrości eksperckich paneli obywatelskich. Obrona status quo jest skazana na porażkę — jak była na nią skazana obrona starego porządku przed makabryczną koniecznością Wielkiej Rewolucji, dzikich rzezi, które jej towarzyszyły, upadku wszelkich norm przyzwoitości, ludobójstwa w Wandei itd.
Mówisz o katastrofie trzeciej drogi, definiując ją dla swej wygody po swojemu. Inaczej niż ja. Ja przestrzegam przed katastrofą obrony starego porządku i antypisu. Bronimy III RP przed tłumem „buraków” opowiadających się za IV RP. Gadanie o zderzeniu kultur — choćby wypowiadał to człowiek świadomy tego, co mówi, jak Marek Belka na przykład — jest z konieczności zagrzewaniem do walki z „burakami”. To jest dopiero niebezpieczne szaleństwo! To naprawdę grozi, że w kleszczach zderzenia kultur utkwimy na dobre i nie będzie żadnej szansy na przezwyciężenie konfliktu inaczej niż w otwartej wojnie — być może gorącej, a wcale nie zimnej.
Koalicja Europejska ma wady, które opisałem. Zamyka, a nie poszerza bazę poparcia dla demokracji. Definiuje demokrację w ciasnych kategoriach status quo. I wzmaga konflikt, który doprowadzi do katastrofy. Po stronie KE stoi cały zespół silnie ugruntowanych przeświadczeń o oczywistościach demokracji. Większość z tych przeświadczeń ufundowano na przesłankach po prostu fałszywych. Jak ów mit racjonalego wyborcy, albo niewypowiadane głośno przeświadczenie o niezdolności „tłumu” do podejmowania racjonalnych decyzji, którego przesłanki są z kolei prawdziwe, choć z hipokryzji niewypowiadane, ale wnioski pochodzą już z rozumowania jawnie niepoprawnego logicznie. KE jest szkodliwym projektem.
Nie — to nie cenzura jest receptą na bańki informacyjne i grozę inżynierii uprawianej w internecie. Trzeba mieć jednak świadomość, że libaralna wiara o samoregulacyjnych zdolnościach rynku i przekonanie, że wszelka ingerencja w wolny rynek mediów byłaby bolszewicką cenzurą, powinno dziś lec w gruzach. A jednak te przekonania trwają. Kiedy jednak europejska Wiosna (nie polska), czy też Diem, które wchodzi w jej skład, zgłasza projekt europejskich mediów społecznościowych (publicznych? „państwowych”?), to o ile 10 lat temu uchodziłoby to za bolszewickie lewactwo, tak teraz projekt wydaje się nie tylko racjonalny, ale po prostu konieczny. Doprowadziliśmy do tego, że nie tylko kremlowskie trolle, ale również algorytmy FB pozostające w rękach prywatnej korporacji i poza kontrolą społeczną, robią nam sieczkę z mózgów w masowej skali, niszcząc struktury tradycyjnych autorytetów i rujnując podstawowe wartości demokracji.
Wreszcie piszesz, że nie istnieje dobra władza bez odpowiedzialności i finansowej i że postulat demokratyzacji w tej sferze uznajesz za szczególnie groźny. Dlaczego? Dlatego, że każdy wybierze zerową stopę opodatkowania i każdy zechce dostać dochów gwarantowany? Wiesz, że to nie musi być prawdą i że Szwajcaria dostarcza dowodów zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Przekonanie o niemożności podejmowania racjonalnych decyzji przez z natury roszczeniowy i nieodpowiedzialny lud jest dla mnie groźne szczególnie. Myślę zresztą, że właśnie takie są przyczyny populistycznego „buntu”, który stoi za wynikiem wyborów z 2015 roku. Po co w ogóle ma być demokracja i głosowanie dla „ludu”, jeśli nie po to, by próbować kartką wyborczą poprawić swój los.
Zarówno pomoc społeczna, jak np. pensje nauczycieli — pisałem o tym — muszą być przedmiotem społecznego paktu. Nie da się go wyobrazić inaczej, jak tylko tak, że ludzie świadomie decydują, ile własnych pieniędzy przeznaczać na realizację ważnych celów, jak właśnie wykształcenie i opieka nad dziećmi. Odpowiedzialność jest wpisana w istotę takiego paktu. To proponuję. Uważam, że jest nieludzką, ale także pragmatycznie nieodpowiedzialną postawą uznawać, że ludowi trzeba w tej sprawie zamknąć twarz i zadecydować zań w gronie w ekspertów — a właśnie to zdajesz się proponować, wyrażając lęk przed demokratycznymi decyzjami w sferze finansów.
Świetny i nad wyraz trzeźwy głos w całej swej przekornie deklarowanej „politycznej nietrzeźwości” (jakże trafnego na polskim gruncie wariantu „obywatelskiego neposłuszeństwa”). Brakuje mi w nim jednak – dla rzetelności opisu sceny tak politycznej, jak społeczno-obywatelskiej – choć wzmianki o Lewicy Razem. ZWŁASZCZA w kontekście ekologicznym, choć nie tylko. Wprawdzie nad Lewicą Razem pastwią się „sondażyści”, ale od padania plackiem przed takim kryterium Obywatele RP są, wspaniele moim zdaniem, wolni. Również można być zawiedzionym, że Lewica Razem schowała „Green New Deal for Europe”, spójny program DiEM25, z którym jest paneuropejsko, czy też skromniej i bardziej realistycznie mówiąc, ponad granicami – powiązana. Niemniej to zielone skrzydło w aliansie Partii Razem, Unii Pracy i Ruchu Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza JEST. Osobiście sekunduję zarówno Wiośnie Biedronia, jak Lewicy Razem, dwóm ruchom w poprzek folwarcznej mentalności. Nie przemilczajmy jednego z nich.
Ma Pan rację. Przyznaję, Lewicę Razem pominąłem świadomie. Wybrałem alternatywę wobec KE istniejącą w sondażach, by pokazać dodawanie się elektoratów, ale Lewicę Razem pominąłem, by z kolei nie wyszło, że bronię lewicy przeciw liberałom. Chodziło mi o to, by pokazać nieznaczoną ideowo wartość pluralizmu — że w niej chodzi nie tylko o „naiwne” pryncypia, ale też o trzeźwy rachunek wyborczych szans. KE jest projektem, który mnie najszczerzej przeraża nie tylko dlatego, że tam żadne pryncypia się nie liczą, ale również dlatego, że jest strategiczną głupotą. Ale to prawda — pominięciem Razem przekombinowałem, dziękuję za tę uwagę.
Prawda!
Nie da rady uniknąć wrażenia, że wyborcy uznawani są w gabinetach wszystkich władz partyjnych jako … przeciwnicy, których trzeba po prostu jakoś oszukać, aby na tym zarobiły wskazane osoby i to jedyny cały cel, przy okazji CI decydenci uważają wyborców jako głupców.
W mojej ocenie wszędzie kłopot stwarza brak demokratycznej możliwości zmiany podjętej złej decyzji wyborczej. Mechanizmy odwoławcze, czy projekty obywatelskie, a nawet protesty i inne wszelkie formy obywatelskości, łącznie z wypowiedziami, każda władza natychmiast stara się paraliżować za wszelką cenę np. władza wydaje zezwolenia na protestowanie, a jak ktoś się zbuntuje realnie to tak jak Greenpeace, grożą kary.
Czy prawybory są jedynym proponowanym rozwiązaniem „trzeciem”?
Myślę, że w dzisiejszych czasach kluczowe powinno być zwiększenie komunikacji obywatelskiej i decyzje podejmowane w referendach i do tego maksymalizowanie dostępności do informacji dla wyborców. Dzisiaj nawet na stronach PKW nie ma notatek biograficznych o wszystkich kandydatach, nie ma kompletu dokumentów dotyczących kandydatów, nie mówiąc, że nie istnieje prosta wyszukiwarka „po nazwisku”, by znaleźć historię kandydowania danego człowieka po jednym kliknięciu. W internecie wiele mechanizmów skutecznie dezinformuje systemowo, by ukryć jakieś fakty np. pozycjonowanie informacji mylnych, by nie można było dojść do autentycznej historii. Żeby więc cokolwiek zmienić myślę, że potrzebny jest cały pakiet działań anty korupcyjnych (mam namyśli, że korupcja oznacza po prostu zepsucie systemu demokratycznego, a nie proste łapownictwo z czym jest często utożsamiana) …. KE tego nie gwarantuje, a rzeczywiście wręcz betonuje istnienie patologii poprzez układy sitw. Myślę, że warto zwrócić uwagę również na modę podsłuchiwania i pytanie jaki to ma wpływ – w siedzibie PSL ktoś umieścił podsłuchy i korzystał z tego i cisza w tej sprawie? To rodzi liczne pytania, w szczególności w kontekście podejmowanych decyzji może w wyniku szantaży? Kto miał w tym interes? Kto „gra” naszymi partiami – czy np. urażone SLD podłożyło podsłuchy po tym, jak PSL nie wziął na swoje plecy kandydata Czarzastego, na co ten liczył? Czy może wogóle obce służby bawią się polskim systemem?
Parząc z innej perspektywy, to dziś dryfujemy w populiźmie praktycznie na całym świecie i paradoksalnie może to być głównie wynikiem zbliżenia komunikacyjnego wyborców poprzez internet (a przecież w zwiększeniu komunikacji m.in. przez internet staram się sam szukać rozwiązania), co dało ogromną siłę generowania bzdur jak to było w przypadku Brexit i działań Pana Cummingsa. Do tego ogromne dysproporcje finansowe umożliwiają coraz skuteczniej wielkim bogaczom finansowanie zmian opinii pulbicznej jak to było właśnie z Panem Mercer, czy Banks sponsorującym Brexit.
To trudna sprawa, bo już dziś wszyscy wiemy z przerażającą pewnością, że to wszystko co nam prezentują kampanie wyborcze to po prostu kłamstwa.
Sami kandydaci wiedzą, że ich obietnice nigdy nie będą zrealizowane i gdy na podstawie tych kłamstw zdecydujemy o naszym głosie, to potem nie żadnego skutecznego mechanizmu rozliczenia z tego na jakiej podstawie oddaliśmy głos.
Generalnie wybory od lat są oddaniem głosu na lepszego oszusta i jak to rozwiązać? Kłamczuchy mają nie tylko wsparcie systemowe, że nie ma jak ich rozliczać, zmieniać, ale do tego bardzo skutecznie wspiera ich szybkie zapominanie przez wyborców wszystkiego. Taką ekstremalnie złowieszczą postacią jest Włodzimierz Czarzasty, windowany obecnie przez Schetynę właśnie, co zapowiada, że „anty PiS”, może wygenerować realizację przysłowia „z deszczu pod rynnę”.
Wszystkie tezy zawarte w tekście pana Kasprzaka są dla mnie oczywiste.
Od siebie mogę tylko dodać, że poparcie KOD-u dla KE pochodzi z Zarządu Głównego KOD i nie ma nic wspólnego z opiniami szeregowych członków. To dokonało się ponad naszymi głowami, co stanowi doskonałą ilustracje artykułu.
Czy na jesieni znajdziemy Zarząd Główny KOD na listach wyborczych?
Moim zdaniem, znajdziemy z całą pewnością. Samo w sobie nie byłoby to jeszcze niczym skandalicznym, choć ruch obywatelski powinien zawsze mieć świadomość dramatycznego wyboru roli: sędziego albo zawodnika w grze. No, da się wyobrazić np. Sejm Wielki — jak go kiedyś proponował Adam Szłapka — lub konstytuantę — jak to mniej szczęśliwie nazywaliśmy sami — parlament dysponujący większością konstytucyjną uzyskaną przy silnym mandacie szerokiego frontu demokratów, w którym są reprezentowane ruchy obywatelskie w charakterze „strażników” konstytucyjności reformy państwa, jej politycznej neutralności, praworządności i uczciwości wobec pokonanych w wyborach, które do utworzenia reformatorskiej większości doprowadzą. No, ale KOD to zdecydowanie nie ten przypadek.
Rzeczywiście podejmując tę decyzję KOD wydaje się rozstawać z rolą obywatelskiego strażnika polityki, wchodzić w partyjny świat bez żadnych warunków własnych, na warunkach polityków. Niezależnie od ocen choroby systemu partyjnego, z którą trzeba sobie poradzić, by demokracja parlamentarna zadziałała, samo „wejście w politykę” na warunkach tego, kto oferuje miejsce na liście, tworzy zależność, której nie wolno akceptować, jeśli się nie chce być wasalem partii, tylko kimś, kto partie raczej przywołuje do porządku, pokazując, kto w rzeczywistości zatrudnia polityków. KOD najwyraźniej zdecydował i wraz z tą decyzją aktywnie przeciwdziała działaniom, które prowadzą Obywatele RP, by na partiach opozycji wymusić zmianę zachowania.
W charakterystyczny sposób nie ma przy tym żadnej dyskusji programowej, żadnego sporu na argumenty. W odpowiedzi na krytykę KE i zachowań KOD słyszałem wyłacznie epitety o moich kłamstwach, manipulacjach, oszustwach, zdradzie, żądzy kariery demonstrującej się rajdami w bagażniku, w dodatku w niewłaściwym samochodzie itd. Ten tekst spowodował zablokowanie mnie na FB przez przewodniczącą (p.o.) KOD. Szkoda, ale tylko trochę. Trudno, trzeba robić swoje.
A ja proszę przykład trwalego sukcesu „trzeciej drogi”.
Numeracja jest nieprecyzyjna, bo pochodzi od Schetyny. Jak Pan wie pojęcie „trzeciej drogi” dotyczyło tradycyjnie np. dychotomicznych podziałów między socjalizmem a kapitalizmem i podobnym. Schetyna być może myślał o dychotomii PiS — PO, wobec której miało nie być alternatywy. Jeśli to rzeczywiście miał na myśli, to w jawny sposób opowiadał bzdury, być może chcąc „unieważnić” Wiosnę, jak zdołał to zrobić z Nowoczesną.
Droga, o której myślę, jest niekoniecznie trzecia — bo nikt nie zdefiniował wyboru dróg pozostałych. Jeśli mamy wybierać między III i IV RP, to rzeczywiście chodzi o coś innego, a zatem trzeciego.
Generalnie jednak użyłbym numeru 2. Mamy znaną wszystkim i bardzo zużytą liberalną demokrację, a potrzebujemy czegoś nowego, jakiejś drogi innej niż obecna.
Przykład trwałego sukcesu? No, w tym rzecz, że w realnym świecie trwałe nie jest nic, może być co najwyżej względnie trwałe, albo elastyczne na tyle, by modyfikowało się bez katastrof. Liberalizm i liberalna demokracja był kiedyś taką drogą — alternatywą w stosunku do feudalizmu, monarchii itd. Liberalizm obrósł w zasady leseferyzmu gospodarczego oraz pojęcia np. trójpodziału władzy politycznej, dorobił się tradycji partyjnego parlamentaryzmu itd. Jednak istota liberalizmu jako idei polegała nie na tym, a na emancypacji całkiem po prostu. Zużycie liberalizmu dzisiaj polega być może na porzuceniu emacyjnych korzeni i takiejż aksjologii i uczynieniu z leseferyzmu oraz procedur sprawowania władzy wartości samych w sobie. Broniąc demokracji dzisiaj, bronimy zatem anciene regime’u — co przeczy duchowi liberalizmu.
Względnie trwałe okazywały się w Grecji zarówno demokracje, jak tyranie — bo tam wszystkich tych „nowych dróg” probowano. W historii upadał ten, kto pozwolił sobie zakostnieć, przetrwali gotowi na zmiany.
Trzecia droga — wspomniany włoski przykład prawyborów. Dopóki je prowadzono i ten duch partycypacji obywatelskiej oraz demokracji otwartej na wszystkich był wciąż żywy, udawało się powstrzymywać populizm. Trwało to nieco ponad dekadę.
Trzecia droga — Irlandzki panel obywatelski, który zerwał z dominacją Kościoła w tym kraju.
No, wiele jest przykładów bardzo różnej rangi, zasięgu, czasu przetrwania, „okresu połowicznego rozpadu” lub „kamienienia”.
Ten model „układu Zarządu” ponad głowami dotyczy chyba wszystkich koalicjantów. No i podsłuchy w PSL chyba „pomogły” komuś w ustaleniu i zneutralizowaniu ich wewnętrznego oporu. Prawdopodobnie gdyby PIS nie poszedł tak ostro w fantyzm religijny to by wygrali w cuglach, zaś teraz pytanie jest, jak podzielony zostanie bonus za ujawnienie części świństw kleru, czyli ile do WIOSNY, ile do LEWICY, a ile dla KE, no i teraz ostatni tydzień obrzucania się kupami, więc będzie najbardziej aktywny. Wybory powinny być częściej – maks co 3 lata, bo dzisiejsze tempo życia na to wskazuje.