Jedność – suma, czy różnica
To jest sytuacja albo-albo. W ramach kampanii prezydenckiej usłyszymy niejedno na temat koniecznego zwarcia szyków. To oczywiste, że każdy jest lepszy od Dudy
Jedność jest, jak wiadomo, w ogóle gwarantem sukcesu. Jedność przeciw PiS jest oczywista o tyle, że w oczywisty sposób PiS jest wyłącznie złem w polskiej polityce. Nic to, że wyniki kolejnych pięciu ostatnich wyborów pokazują co innego. Co pokazują? No, co najmniej to, że jedność nie wystarcza. Być może nawet to, że wręcz szkodzi nam taka definicja jedności wyłącznie przez przeciwnika, ale to zostawmy. Mógłbym kupić – i niestety nawet kupowałem – tę logikę: „najpierw pozbądźmy się PiS, a potem pozałatwiamy dalsze sprawy”. Trzy powody sprawiają, że to nie jest dla mnie możliwe – ale tylko jeden z nich przemawia do ludzi w “naszej bańce” i to tylko pośrednio – niżej wymieniony w pkcie 2. Do naszych przemawia wyłącznie argument o szansach zwycięstwa. Tu zatem istotna uwaga – wszystko poniżej jest o szansach zwycięstwa. Proszę czytać uważnie.
Trzy powody, dla których logikę “najpierw pokonajmy PiS”, należy z całą stanowczością odrzucić:
1. Coś doprowadziło do kryzysu demokracji, w którym PiS mógł wygrać i utrzymać władzę przy wszystkim, co oni wyprawiali. Przedtem jednak władzę mieli demokraci. Nie załatwili żadnej ze spraw, które na kryzys się złożyły. Nie tu tym razem miejsce na szczegółowy opis – jest przy tym zasmucająco charakterystyczne, że w ciągu całej poprzedniej kadencji opozycja nie dopracowała się nawet żadnej w miarę przedyskutowanej diagnozy przyczyn kryzysu. Nie będę więc wspominał o rzeczach takich, jak „kompromis aborcyjny” – tu obietnice załatwienia ich po odsunięciu PiS są po prostu jawnym łgarstwem, bo doświadczenie mamy przebogate i wiemy, że demokratyczna III RP dorobiła się w tej sprawie wyłącznie dealu zawartego w gronie paru facetów, którzy zdecydowali zafundować kobietom najokrutniejsze prawo w Europie. Nie prawo aborcyjne doprowadziło PiS do władzy – to jasne. Ale jednym ze źródeł kryzysu jest ta sama bezczelność, która pozwala ów deal nazwać właśnie „kompromisem”, choć żadna kobieta nie była jego stroną, za to każda ponosi koszty. Tu już mamy do czynienia z systemową chorobą polskiej demokracji – wyborcy PiS dostrzegli i zareagowali na inny jej symptom pokazany nagraniami z Sowy i Przyjaciół. Jeszcze innym wyrazem systemowej choroby jest brak trójpodziału władzy – on nie tylko na niezawisłych sądach polega, ale również na kontroli rządu przez parlament, co w III RP nie miało miejsca nigdy. Wierzyć dzisiaj, że „powrót demokracji” cokolwiek w tych sprawach zmieni, byłoby skrajną naiwnością. A to m.in. te cechy polskiego ustroju przesądziły o jego słabości. Jeśli ich nie rozwiążemy, populiści będą sięgać po władzę. Coraz śmielej.
2. Te wszystkie rzeczy ustrojowe nie są oczywiście świadomie rozumiane przez wyborców. Nie tylko przecież po pisowskiej stronie – również po naszej. Są jednak bardzo powszechnie odczuwane – od partyjnej polityki na kilometr czuć picem. I ten kryzys wiarygodności jest bez cienia wątpliwości głównym powodem, dla którego obecny wynik poparcia opozycji wygląda na niemożliwy do przełamania. Bez istotnych zmian tu się nie da wygrać. Nie da się przekonać wahających się wyborców, ani zwłaszcza tych, którzy nie głosują. Wśród wyborców tego największego w Polsce stronnictwa politycznego dominuje pogląd, że polityka to coś, od czego człowiek przyzwoity stroni.
3. Ostatni w większych powodów ma dla mnie bardzo zasadniczy, aksjologiczny charakter, który „realiści” ignorują, a ja go nie zignoruję nigdy. Zwycięstwo w tej wojnie nie spowoduje, że „wróg” zniknie. Wojenne scenariusze kompletnie nie biorą pod uwagę konsekwencji tego faktu, a one są dwojakie. Po pierwsze nie zniknie zagrożenie. Zwycięstwo demokratów zatem wcale nie spowoduje demokracji, tylko budowę warownej twierdzy do obrony demokracji. Nie zakwitnie tysiąc kwiatów. Nadal obowiązywać będzie logika wojny i żadna ze wspomnianych spraw kluczowych społecznych i ustrojowych nie będzie rozwiązana. Po drugie natomiast system, który spróbujemy stworzyć, będzie dla „wrogów” wykluczający. A ja się na to nie godzę. To najbardziej fundamentalny z moich wyborów.
W rozmowach o tym „w naszej bańce” decyduje, jak powiedziałem, jeden argument — skuteczność i prawdopobieństwo zwycięstwa nad Dudą. Dominuje w naszej bańce żelazny lub betonowy elektorat partii opozycji, a sondaże i statystyki wskazują, że to jest głównie elektorat PO. Bo to jest największa partia. Programowa tożsamość jej wyborców jest niemal żadna. I też pokazują to badania. Dominuje tu chęć pokonania PiS i słuszne przekonanie, że od PiS wszystko jest lepsze (no, niezupełnie, jest jeszcze np. Konfederacja). W tym towarzystwie nie mam żadnych szans zrozumienia dla postulatów dotyczących na przykład praw kobiet. One są niemal bez znaczenia. Twardy elektorat anty-PiS zrezygnuje ze wszelkich tego rodzaju spraw, byleby tylko pokonać PiS. Również „idealistyczne marzenia” o demokracji zostaną odrzucone.
O czym nie wie nasza bańka i dlaczego wciąż przegrywa
„Nasza bańka” ma jednak wszystkie cechy bańki właśnie – i nie chce tego zrozumieć, bo to boli i trudno to zaakceptować. Twardy elektorat opozycji to coś koło 40% głosujących, czyli między 25 a 30% ogółu. PiS ma z grubsza tyle samo. Są jednak jeszcze w Polsce inni ludzie – ci spoza bańki – i to oni decydują, bo nasze 40% nie wystarczy do pokonania 40% PiS. Dla nich jednak istotne są wszystkie te rzeczy, które dla twardego anty-PiS-u nie znaczą niemal nic. Niekoniecznie jest tak, że ci ludzie za nic mają np. praworządność, bo wolą 500+, albo tęczową Madonnę. Nie, nieprawda. Oni po prostu – słusznie, czy nie, zostawmy to w tym miejscu – nie wierzą „liberalnym politykom”. I albo to zmienimy, albo wiecznie będziemy przegrywać. Jak to zmienić?
Moja teza jest taka, że tylko otwarciem obywatelskim. Jeśli ktoś nie ma ucha na prawa kobiet, czy inne tego rodzaju kwestie – a większość naszej bańki nie ma – niech przyjmie do wiadomości, że anty-PiS-em nie da się wygrać. Przegraliśmy już wystarczająco dużo, by się o tym przekonać. Jest nas po prostu za mało. Ale obok nas są inni. Wiem, że nikt mnie nie posłucha, bo wszyscy będziemy wsłuchani w bojowe werble i nawoływania do jedności. Pozwalam sobie sądzić, że pięć kolejnych wyborczych porażek świadczy o tym, że szukać musimy jednak otwarcia. Nie świadczy o tym, że to jest możliwe i da sukces – to prawda. Ale jaki nam wybór zostaje? Nawoływanie do jedności jest wołaniem o to, żebyśmy po raz szósty z rzędu przyrżnęli głowami w tę samą ścianę. To jest fatalny błąd. Powiedziałbym, że to jest błąd logiczny.
Być może z nadzieją da się patrzeć w najbliższą przyszłość z jednego powodu. Kto dzisiaj mógłby być owym skutecznym obywatelskim kandydatem? Wiemy, że nie ma dziś żadnego – poza Hołownią są sami partyjni. Otóż moja teza jest taka, że każdy z kandydatów wystawianych dzisiaj przez partie mógłby się stać kandydatem obywatelskim, gdyby spośród trójki (lub czwórki z Hołownią) w transparentny sposób – a nie w gabinetowych targach – wyłonić z jakimś udziałem wyborców tego jednego, który zdobędzie zaufanie. Tu niekoniecznie musi dojść do powszechnych prawyborów, choć to z wielu powodów byłoby wyjście najlepsze.
——
Może to być na przykład cykl debat kandydatów oceniony następnie przez panel obywatelski wybranej losowo reprezentatywnej próby, a potem przez sondażowy pomiar poparcia. Obywatelskim kandydatem może być – co dziś wydaje się najbardziej prawdopodobne – choćby Małgorzata Kidawa-Błońska. Niech jednak o tym zdecydują ludzie, a nie kolejny partyjny deal.
——
Po co się kłopotać, skoro ona jest oczywista? Cóż, chodzi o mandat i jego wiarygodność. W 2006 roku we Włoszech przeprowadzono pierwsze otwarte, ogólnonarodowe prawybory wśród kilkunastu partii demokratycznego centrum i lewicy. Wybierano pojedynczego lidera demokratów – na stanowisko premiera, choć ono we Włoszech, podobnie jak w Polsce, nie pochodzi z wyborów powszechnych. Oczywistym faworytem był Romano Prodi. I rzeczywiście wygrał prawybory. Po co więc cała ta heca, w której wzięło udział 10% wyborców i napracowano się przy tym strasznie? Otóż Prodi – oczywisty lider demokratów – był równocześnie oczywiście bez szans w starciu z o niebo odeń popularniejszym Silvio Berlusconim. Prawybory były mu potrzebne dla zwiększenia własnej wiarygodności i siły, dla osiągnięcia mobilizacji. I Prodi wygrał – zdobywając dla demokratów silną większość w obu izbach parlamentu, co we Włoszech nie zdarza się nigdy. Elektoraty kilkunastu partii po prawyborach dodały się efektywnie, prowadząc w dodatku do znacznych wzrostów frekwencji. Tak to działa.
W Polsce to jest wciąż możliwe. Czego do tego trzeba? Ano, wydaje się, wyłącznie tego, żeby w opinii publicznej zaistniał głos wielu domagających się tego ludzi. Zwycięstwo jest możliwe w ten sposób. Kidawa-Błońska, czy inny kandydat demokratów ma szanse zająć pierwsze miejsce w pierwszej turze, kiedy Konfederacja odbierze Dudzie część poparcia. Byłoby fatalnym błędem dzielić w tej sytuacji poparcie demokratów. Za tym przemawiałyby już wyłącznie partyjne partykularyzmy. Zwłaszcza ze strony mniejszych partii. Niech się opamiętają. Impuls musi wyjść od nich. Albo od nas — obywateli.
Paweł Kasprzak
Szanowny Panie Kasprzak, mam wrażenie, że powoli dociera do pana powód kolejnych przegranych opozycji, bardzo powoli. Nie zauważył pan, że opozycja jest nie tylko anty-pisowska ale również anty-lewicowa oraz w znacznej części także anty-obywatelska. Polacy nie mają historycznej amnezji i pamiętają, iż Kościół już od lat 20-tych ubiegłego wieku popierał oparty na rasizmie faszyzm. Dlatego Papież Pius XI błogosławił antysemitę Hitlera, nazywając go obrońcą wiary. Obecnie Kościół w pełni świadomie kontynuuje faszystowską kampanię nietolerancji wraz ze stworzoną przez Himmlera zbrodniczą ideologią przeciw homoseksualistom oraz wszelkim innym odmiennościom wśród ludzi. Politycy PO, PSL i pozostałych koalicjantów chyba nie wiedzą jak wyraźnie daje się zauważyć, że cała ta anty-pisowska opozycja broniąca tak gorąco Kościoła przed zarzutami lewicy, tak samo jak PiS, w pełni akceptuje pozbawienie kobiet prawa decydowania o sobie, haniebną kampanię nietolerancji, skierowaną przeciw środowiskom LGBT, przeciw osobom z zaburzeniem tożsamości płciowej, przeciw mniejszościom narodowym, a także przeciw innowiercom i ateistom, więc tym samym nie należy się spodziewać z ich strony żadnych pozytywnych zmian. Co gorsza, akceptowanie kampanii Kościoła przeciw środowiskom LGBT świadczy także o akceptacji pochodzenia tej ideologii z hitlerowskiej III Rzeszy. Po II wojnie światowej uznano całą ideologię faszystowską za najbardziej zbrodniczą w historii ludzkości. Oznacza to, że politycy akceptujący propagowanie przez Kościół wymysłów Himmlera, akceptują ideologię faszystowską. Tego nie da się rozdzielić. Jak więc Polacy mają zaufać anty-pisowskiej opozycji, która dokładnie tak samo jak PiS jest profaszystowska. Zmiana władzy w Polsce nie przyniesie oczekiwanych przez znaczną część obywateli zmian, ponieważ ich źródłem nie jest PiS ale Kościół. Wbrew przekonaniu polityków PO dla większości Polaków łamanie Konstytucji i próby podporządkowania sobie sądownictwa przez PiS, to sprawy istotne lecz drugorzędne, bo obywatele przyzwyczaili się już do tego, że każda władza łamie Konstytucję lub patrzy przez palce na jej łamanie przez Kościół. W końcu narzucenie wszystkim Polakom prawa wynikającego z poglądów i zasad Kościoła oraz fanatycznej mniejszości katolickiej było także złamaniem Konstytucji Rozdział II Art 31 pkt 1, Art.33 pkt 1 oraz Art.47 który mówi, że „Każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym.” Tenże sam Rozdział II Konstytucji Art. 30 i 32 jest łamany przez Kościół podżegający wiernych do nietolerancji i dyskryminowania pełnoprawnych obywateli Rzeczpospolitej ze względu na ich życie prywatne, które w myśl Konstytucji powinno być objęte ochroną prawną. W Polsce pod pozorem obrazy religijnych uczuć pozbawiani są wolności ludzie głoszący zgodnie z własnym sumieniem zasady tolerancji i chrześcijańskiej miłości bliźniego, nazywane przez członków Episkopatu „tęczową zarazą”, jest sprzecznym z Konstytucją bezprawiem, które zdarzało się również w okresie rządów PO – PSL. Pora aby politycy opozycji anty-pisowskiej zrozumieli w końcu, że choć Polakom nie podobają się rządy PiS-u, to również nie podobały się nam rządy PO-PSL, a nic nie wskazuje na to, by ta opozycja choć trochę się zmieniła i chciała zaproponować obywatelom lepsze, zgodne z ich oczekiwaniami rządy. Polacy nie mogą liczyć na to, że władza opozycjonistów uczyni z Polski cywilizowany europejski kraj, państwo, które nie uchyla się przed obowiązkami wobec swoich obywateli. Zmienią się tylko twarze i nazwiska, a to obywateli nie usatysfakcjonuje. Kongres Obywateli RP opracował plan absolutnie niezbędnych reform i to w minimalnym zakresie, lecz politycy z PO i pozostałych partii nie chcieli nawet o nich słyszeć, twierdząc, że najpierw trzeba wygrać wybory. Cóż więc dziwnego, że ludzie uznali to za zwyczajny podstęp i nie pozwolili im wygrać wyborów? Póki aspirujący do władzy politycy nie zaproponują obywatelom zawarcia społecznej umowy i to w formie aktu notarialnego, zawierającej konieczne reformy i zobowiązanie do przestrzegania Konstytucji, póty szanse na odsunięcie od władzy PiS-u są marne.
Od lat powtarzam, że PiS nie jest „wypadkiem przy pracy”, czy chwilowym odstępstwem od demokracji, lecz jest faktycznie wyjątkowo ordynarnym i obrzydliwym, ale jednak ukoronowaniem i emanacją polskiej „demokracji”, która od początku jest dyktaturą niereprezentatywnych, prymitywnych nomenklatur partyjnych, które się postawiły ponad prawem i nie są od 30 lat w sposób wolny wybierane. To, że PiS jest wyjątkowo obleśną i ostentacyjną formą istoty tego systemu nie czyni z „opozycji” ani demokratów, ani alternatywy dla PiS-u. Z tego punktu widzenia zgadzam się z 1 i 2 punktem diagnozy i z zastrzeżeniami z 3 punktem (zwycięstwo „opozycji” nie zmieni ani trochą fasadowego charakteru „demokracji” poza kilkoma pozorami z zakresu estetyki)
Równie fasadowy od zawsze jest w Polsce tzw. trójpodział władzy. Władza ustawodawcza nie pochodzi z wolnej woli narodu, lecz jest w 100% zależna od koncesjonowanych aparatów partyjnych, a więc nie jest w ogóle władzą ustawodawczą w sensie demokratycznym. I wykonuje tylko rozkazy pochodzące z aparatur partyjnych lokowanych również w rządzie. Natomiast władza sądownicza (tak – jako swego rodzaju kasta) zawsze miała za zadanie strzec tego przestępczego i antykonstytucyjnego układu. Teraz, ze względu na konflikty w „wojnie na górze” władza sądownicza odkryła prawo międzynarodowe oraz rozproszoną kontrolę konstytucyjną. Jest zabawne, z jaką wściekłością PiS próbuje wymusić trzymanie się przez tę władzę dotychczasowych „standardów” III RP, czyli zdławić tendencje do rozproszenia kontroli konstytucyjnej oraz prób emancypowania się władzy sądowniczej. Należy jednak podkreślić, że ten „standard” obowiązywał zawsze i służył zawsze trzymaniu sądownictwa za mordę, by ta nie naruszyła zasady, że „nierząd” i „władza ustawodawcza” stoi ponad konstytucją i może ją dowolnie łamać. I że zasada nadrzędności konstytucji oraz ludowładztwa (jak i wiele innych wyraźnych zapisów w Konstytucji) w Polsce najzwyczajniej nie obowiązuje.
Podsumowując, Autor tradycyjnie już, i słusznie, zauważa, że ta cała „demokracja” od góry do dołu czymś paskudnie cuchnie, i że w Polsce nie ma pola i słuchaczy („wyborcy” też) na dyskusje o tej „demokracji”, ale jednocześnie, i również tradycyjnie, unika jak ognia dostrzeżenia istoty tego problemu i proponuje jakieś atrapy, protezy, pozoranckie rozwiązania, po części już niemal obsesyjnie (jak z tym wydumanym, absurdalnym „prawem człowieka” do aborcji, czy nawet z tymi prawyborami, które mogą być znakomitym pomocniczym instrumentem, ale nie zawsze i w każdej sytuacji) by nadać tej kolejnej mutacji „demokracji socjalistycznej” pozory ludzkiej twarzy. Jest to oczywiście skazane na fiasko, bo nie da się oczywistej dyktatury nomenklaturowych sitw opartych na nierządzie, bezprawiu i łamaniu podstawowych zasad demokracji uszminkować na demokrację.
Rozwiązaniem jest tylko wprowadzeni normalnej demokracji, której kamieniem węgielnym musi być faktycznie wolny wybór przez naród rzeczywistej i reprezentatywnej władzy ustawodawczej. W uczciwych, wolnych wyborach opartych na pięciu przymiotnikach (patrzy KODEKS DOBREJ PRAKTYKI
W SPRAWACH WYBORCZYCH Komisji Weneckiej https://bisnetus.wordpress.com/biblioteka/akty-ustrojowe/kodeks-dobrej-praktyki-komisji-weneckiej/kodeks-dobrej-praktyki-w-sprawach-wyborczych-calosc/)
PO właśnie podała, że w wyborach przewodniczącego wzięło udział 8 266 osób na 10 816 uprawnionych do głosowania. Te liczby są dużo niższe niż moje dotychczasowe szacunki co do liczebności tych niby partii. Żadnych obywateli, tylko aparatczyki, typowa partia nomenklaturowa. Do partii rządzących przykleja się zawsze 10-20 tys. aparatczyków lokalnych i koniunkturalnych chętnych mieć ryj blisko każdego koryta.
Sumować i różnicować z takimi wirtualnymi „partyjkami” to jest już nonsens u podstaw. Takie przelewanie wody w próżne w wykonaniu publicystów zajmujących się wirtualnymi rzeczywistościami.
Największym skandalem jest to, że te pseudo-partie dostają miliony dotacji porównywalne relatywnie z dotacjami dla partii niemieckich w Niemczech, gdzie te pieniądze są rzeczywiście wydawane na utrzymywanie blisko półmilionowych organizacji.
Kiedyś, jak się w Polsce wprowadzi demokrację i praworządność, to trzeba będzie w pierwszej kolejności zlikwidować partyjne mafie nawiązujące swoją organizacją i mentalnością do ideologii faszyzmu i komunizmu, i pozwalać na działalność tylko obywatelskich partii politycznych z obowiązkową wewnętrzną demokracją i z finansowaniem głównie według kryterium liczby członków. Podobnie jak jest dzisiaj w Niemczech.