Prawo, lewica, dialog. Gambit Nowackiej

Barbara Nowacka zwołała tydzień temu w Warszawie spotkanie lewicy. Były partie – w obecnym kryzysie był to nader często polityczny plankton – ale również organizacje i środowiska obywatelskie. Nowacka jest na fali i wykorzystała świetny dla Inicjatywy Polskiej moment – po kompromitacji przy głosowaniu projektu Ratujmy Kobiety koniunktura sprzyja jej, jak nigdy dotąd.

Poświęciła niewiele – akceptowane dotąd, ale wyłącznie dekoracyjne miejsce w szeregach „zjednoczonej opozycji”, maszerujących niedawno na czele protestacyjnych pochodów. Co zyskała – zobaczymy. Obejrzeliśmy jej drugi ruch i czekamy na dalsze. Niestety w dość szczelnym milczeniu mediów. Poważnych komentarzy nie było wiele. Co spróbuję nadrobić.

Nikczemny spisek Nowackiej

Zirytowani liberałowie pomstują na cyniczną manipulację Nowackiej. Ratujmy Kobiety miał – w największym skrócie – służyć właśnie temu: był ciosem wymierzonym w opozycję, miał ją skompromitować, służąc partykularnym (!) interesom lewicy. Dobrze to pokazała głośna rozmowa w Superstacji, którą Jacek Żakowski próbował prowadzić z pomstującym na Nowacką i feministki Bogdanem Borusewiczem. W języku Borusewicza i całej „dorosłej opozycji” tkwią istotne nadużycia. Polegają na przykład na tym, że mianem opozycji określa się dwie partie parlamentarne, obie – powiedzmy w uproszczeniu – liberalne i obie konserwatywne. Lewica już w tej definicji opozycji się nie mieści. Uwiedzione zaś przez nią ruchy obywatelskie, w tym zwłaszcza Ogólnopolski Strajk Kobiet i kilka ruchów feministycznych, szkodzą polskiej demokracji, rozbijają obóz jednoczący się w walce z PiS. Itd. Stara śpiewka. Znamy ją na pamięć. Nie tylko od dwóch lat pisowskich rządów słyszymy ją bezustannie (i niczego więcej do posłuchania nikt nam nie daje), ale również właśnie to i niemal nic więcej wypełniało polityczną agitkę przed wyborami w 2015. Rezultat tych wyborów pokazywał – i nadal pokazuje – obezwładniającą nieskuteczność tego bajania „demokratów”.

Nie tylko nadużycia języka zwracają uwagę. Nowacka – jeśli istotnie taki był polityczny plan stojący za akcją zbierania podpisów pod projektem „kobiecej ustawy”, by osłabić „liberałów”, wzmacniając lewicę – ma pełne prawo tak grać. Jest coś dziecinnego w gniewnym pomstowaniu Borusewicza i komentarzach liberałów. Ktoś was bezczelnie ograł, panowie? Naprawdę zdołał? I dlatego jest draniem? A nie jest przypadkiem tak, że ograć daliście się po prostu jak dzieci? Że zatem wyszliście na durni? Że nawet niekoniecznie trzeba było naprawdę grać, żeby was ograć i żebyście się przy tym zbłaźnili? Błaźnicie się także i bez niczyjej gry. Naprawdę trzeba było akurat tak głosować przy tej obywatelskiej ustawie? I przy wielu innych? Naprawdę nie dało się wystąpić z własną inicjatywą? Naprawdę trzeba było bełkotać o prawach gejów, o uchodźcach, o prawach kobiet, opowiadając rzeczy tak szokujące i niezrozumiałe, że niektórzy spodziewali się również podobnych wypowiedzi np. o karze śmierci – wszystko w nadziei na odwrócenie sondażowych trendów pokazujących konserwatyzm Polaków?

Co Nowacka ogłasza, a czego nie?

Nowacka proponuje koalicję zadaniową. Chce wspólnych prac nad lewicowymi projektami ustaw dla lewicy kluczowych. Czy tylko dla lewicy? Mają one dotyczyć praw kobiet, systemu emerytalnego, służby zdrowia, środowiska, mają zmierzać w stronę określenia świeckości państwa. Nowacka wspomniała również o konstytucji. Jej zdaniem konstytucja dotychczasowa okazała się co najmniej niewystarczająca. Bezpieczniki nie zadziałały. Stąd potrzeba zmian. Cóż… O tym jeszcze za chwilę, bo to jest propozycja doniosła, choć diagnoza Nowackiej wydaje się zdecydowanie nietrafna.

Nowacka nie proponuje nowej partii lewicy, choć wszyscy – ja zresztą również – widzą w jej działaniach istnienie właśnie tego celu na jakimś bliższym lub odleglejszym horyzoncie. Zdaniem Nowackiej partii mamy w bród i istniejące powinny wystarczyć. Proponuje pracę nad ustawowymi konkretami, które określą tożsamość szeroko rozumianej lewicy, przygotowując dla niej bazę do wyborów za dwa lata. Wyglądać ma na to, że do tych wyborów lewica ma ruszyć ławą w jakimś sojuszu szanującym odrębność podmiotów. Wybory samorządowe są dla Nowackiej ważne, ale nie ich dotyczy przedstawiona idea. Nie dowiedzieliśmy się niczego o planach lewicy w tych wyborach. Wiemy, że celem są wybory parlamentarne. Ma nie dojść do powtórki wpadki z roku 2015, a spoiwem koalicji mają być konkretne punkty wspólnie wypracowanego programu – lewicowy odpowiednik niebieskiej teczki Beaty Szydło wypełnionej projektami ustaw.

Jednocześnie Nowacka mówi więc oczywiście o konieczności lewicy w parlamencie i o tym, że trzeba tam nowych, ideowych, uczciwych posłów (posłanek i posłów, obywatelek i obywateli – Nowacka nigdy nie zapomina o rodzajowej odmianie), obdarzonych lewicową wrażliwością na społeczną sprawiedliwość i obywatelskie prawa. Jej propozycja – jeśli ją czytać dosłownie – mówi zatem najpierw o lewicowym credo, a ewentualne międzyśrodowiskowe i międzypartyjne ustalenia odsuwa na plan dalszy. Niemniej wydaje się jasne, że w planach Nowackiej mieści się za dwa lata szeroka koalicja jakoś skonsolidowana i startująca w wyborach tym razem skuteczniej. O tym, kto tam będzie „twarzą” zdecyduje pewnie jak zwykle polityczny marketing (tu swoje uwagi wypowiedział zasłużony PR-wiec Kwaśniewskiego), a na sali usłyszeliśmy kilka deklaracji „Barbara, twoje przywództwo akceptujemy” i w tych aklamacjach brzmiało zarówno szczere uznanie dla Nowackiej, jak i równie szczera niechęć dla Czarzastego i SLD oraz rezerwa wobec odludków z Razem. Zadaniowa koncepcja ma powstrzymać tradycyjne w takich razach nerwowe poszukiwanie liderów i pierwszych rozgrywających. Nowacka oczywiście aspiruje. Rozsądnie ostrożnie.

Wszystko to – łącznie zresztą z przywództwem Barbary Nowackiej – brzmi obiecująco. I ośmielam się to powiedzieć z punktu widzenia zafiksowanego na obronie konstytucyjnych wartości ruchu obywatelskiego, któremu za nic nie wolno wybierać między lewicą, a prawicą, ani w ogóle określać żadnych tego rodzaju politycznych sympatii.

Koniunktura dla Nowackiej może co prawda minąć i patrząc na polityczną polską historię ostatnich lat i miesięcy wydaje to się dość prawdopodobne. Póki co jest jednak dobra i jej inicjatywa powinna wyglądać obiecująco dla każdego, kto wie, że bez artykulacji lewicowych wartości i obecności lewicy w polityce, demokracja kuleje.

Prawo i sprawiedliwość społeczna

„Między silnym i słabym, między bogatym i biednym, między panem i niewolnikiem wolność jest źródłem ucisku, prawo zaś wyzwala”.

Spośród wielu możliwych cytatów na ten temat, ten jest moim ulubionym, dlatego, że nie wypowiedział go żaden Zandberg, Ikonowicz, ani Nowacka. Autorem jest skruszony liberał, dominikanin, Henri-Dominique Lacordaire, a wypowiedziane zostało to zdanie nie na politycznym zgromadzeniu, ale w Notre Dame w czasie wielkopostnych rekolekcji w 1848 roku. Ksiądz sympatyzujący z oświeceniową koncepcją wolności i francuskimi ruchami rewolucyjnymi – jakby prekursor teologów wyzwolenia – u progu Wiosny Ludów żegnał się z naiwnością własnych fascynacji liberalizmem. I pewnie trzeba było dominikanina, by sformułować tę dialektykę wolności i więzów prawa.

Równocześnie Marks z Engelsem publikowali Manifest Komunistyczny. Wolność jednych wymagała tu niewoli drugich – trzeba było późniejszej historii, by się z niej dowiedzieć, że to nigdy nie jest możliwe. Lacordaire o tym wiedział wcześniej, bo zdążył przemyśleć zarówno makabryczną konieczność Wielkiego Terroru, niezbędnego w Wielkiej Rewolucji, jak nieuchronność rzezi katolickiej Wandei… Sprawiedliwość społeczną znaczoną rewolucyjnym odwetem wykluczonych, zrywających jarzmo i narzucających je z kolei swym dotychczasowym urojonym lub rzeczywistym ciemiężycielom – taką klasową sprawiedliwość Lacordaire zastępuje prawem chroniącym słabszych przeciw silniejszym. Bardzo współcześnie to brzmi. Niemal dwa wieki minęły i setki milionów ofiar wielkich totalitaryzmów, a słowa oryginalnego księdza brzmią jak dedykacja jednocześnie adresowana do Balcerowicza i do Kaczyńskiego – jeśli je odnosić do polskiego podwórka. Brzmią przy tym te słowa mocniej niż wtedy w katedrze, bo też dwa wieki, dwa totalitaryzmy i miliony ich ofiar dostarczyły w tej sprawie dowodów bardzo twardych. To zatem nie „widmo komunizmu”, co oczywiste, ale również nie polityczny leseferyzm wywiedziony z oświeceniowych pomysłów wolności jednostki, tylko właśnie prawo ma jednostkę wyzwalać spod nieskrępowanej władzy silniejszych od niej. I spod tyranii „woli ludu”.

Chociaż w dzisiejszej Polsce powstająca z kolan brunatna fala odwetu przywodzi na myśl tragiczne doświadczenia ludowych rabacji, to jednak wciąż powszechnie widać nadzieję, że wszystko to są raczej żarty niż rzeczywista groza. Trzeba co prawda mieć stale w pamięci niecenioną dziś historię i wiedzieć, że nic w niej nie uzasadnia podobnej beztroski – pozorna trzeźwość ocen stroniących od histerii ludzi rozsądnych właściwie bez wyjątku kończyła się tragicznie. Gasły uśmiechy, bladły twarze, tłumy ruszały do walki, ludzi niedawno beztroskich, uśpionych pozorami normalności prowadzono na śmierć. Patrząc więc z zachowaniem proporcji i z polskiej perspektywy, ze świadomością życia we wciąż nienaruszonym komforcie, z dala od dramatów historii, tyle wszakże wiemy ze zdania Lacordaire’a, że wolność i „niewidzialna ręka rynku”, również politycznego, przy wszystkich dobrodziejstwach jednak nie wystarczają i nie znoszą społecznych napięć, a te z kolei wzmagają „wolę ludu”, która nigdy nie rozwiązuje rzeczywistych kłopotów. Polska dzisiaj pokazuje także to, że ani prawo, ani konstruowane nim instytucje państwa i społeczeństwa również nie dają gwarancji szczęścia. Kruchości prawa właśnie doświadczamy.

Wielkopostną lekcję francuskiego księdza wpisuję do sztambucha usiłującej się dzisiaj pozbierać polskiej lewicy, ponieważ lewicowa perspektywa jest w tej lekcji na wiele sposobów doceniona – tak wyjątkowo, że zdanie Lacordaire’a mógłby właściwie wypowiedzieć prof. Rzepliński, choć on z lewicą niczego wspólnego nie ma. Kiedy się jednak patrzy z perspektywy obywatelskiego ruchu broniącego nie lewicy, nie prawicy, tylko podstaw demokratycznego państwa, abstrahując od własnych ideowych sympatii, pewne specyficzne uznanie dla lewicowych postulatów pozostaje mimo to nie tylko możliwe, ale konieczne.

W dzisiejszej konkretnej polskiej sytuacji jasny jest ten między innymi drobiazg, że władza PiS nie byłaby możliwa, gdyby nie kompromitująca porażka i zmarnowane głosy właśnie lewicowych partii, na których PiS skorzystał ordynacyjnym fuksem. To techniczny szczegół, ale nie tylko, bo oczywiście spytać by należało, ile jest warta demokracja i pluralizm w parlamencie, w którym nie ma lewicowej reprezentacji.

Naprawdę ważne jest jednak co innego. Kwestie fundamentalne. Skoro demokracja oznacza rządy obywateli, a każdy z nich ma nieć wpływ na decyzje państwa, to powiedzieć należy, że obywatele wtedy cenią państwo i demokrację we własnym kraju, kiedy ich własne decyzje rzeczywiście coś znaczą i kiedy służą ich potrzebom. W jakim innym celu obywatele – zwłaszcza zaś ci wyposażeni w rozmaite dobra i przywileje stosunkowo słabiej – mieliby brać udział w demokracji i w głosowaniach, jeśli nie po to, by poprawić własny los? Czy w związku z tym liberalna demokracja jest w ogóle do wyobrażenia, jeśli nie obowiązują w niej zasady społecznej sprawiedliwości, choćby rozumiane jako prosta redystrybucja dochodu narodowego w imię roszczeniowych oczekiwań uboższych?

Tłumacząc to zaś na konkret teraźniejszości – jeśli np. projekt 500+ nie mieściłby się w budżecie, to czy z zasady powinniśmy odrzucać jego realizację, czy może należałoby wtedy rozważyć wzrost podatkowych obciążeń bogatszych? Problem da się rozważać niezależnie od tego, czy troskę o uboższych decydujemy się uznać za jedną z etycznych podstaw ustroju, czy tylko uważamy, że za cenę takich lub innych projektów socjalnych bogaci kupują u biedniejszych pokój społeczny, jak kiedyś za pomocą systemu dopłat rolniczych kupiono akceptację polskiej wsi dla integracji europejskiej. W tego rodzaju przypadkach bogatsi z nas wypełniają przypadające im zobowiązania tej wielkiej umowy społecznej, którą jest państwo i jego instytucje, a w szczególności konstytucja. I jeśli nie ma w nas tej świadomości – zarówno bogatszych, jak biedniejszych z nas, trywializując sprawę – to nie ma w nas również świadomości wspólnego państwa. Ono do niczego nam nie jest potrzebne, staje się co najmniej obce.

Konstytuanta lewicy

Z tego specyficznie „bezpartyjnego” punktu widzenia trzeba przede wszystkim powiedzieć, że sformułowane przez Barbarę Nowacką na spotkaniu sprzed tygodnia lewicowe postulaty i kierunki systemowego myślenia są wszystkie doniosłe i mają znaczenie ustrojowe. Wszystkie one są ważne. Niektóre są zaś ważne krytycznie. Nie tylko w tym sensie, że mają rozwiązać jakieś problemy ważne dla ogromnych grup społecznych i zmierzyć się z konkretną społeczną krzywdą, ale dlatego, że ich rozwiązanie – takie lub inne, lewicowe lub liberalne, cokolwiek to znaczy – zapewnia stabilność polskiej demokracji, a trwanie status quo tej stabilności zagraża. Wiele z tematów zaproponowanych przez Nowacką do lewicowej debaty ma znaczenie określające ustrój państwa.

Wciąż patrząc z konstytucyjnego punktu widzenia należy proponowaną debatę lewicy wesprzeć tak, jak należało wspierać projekt Ratujmy Kobiety również wówczas, kiedy głęboką nierzadko niezgodę budziły niektóre wpisane weń rozwiązania, jak aborcja dokonywana samodzielnie przez piętnastolatki, albo zakaz demonstracji agresywnych propagandowo „zygotarian”. Dość gadania o „tematach zastępczych” – te problemy muszą zostać rozwiązane nie tylko dlatego, że są ważne, a nie nieważne i „zastępcze”, ale również dlatego, że od lat rozwalają nam państwo. Chodzi w nich przy tym o najbardziej podstawowe ludzkie i obywatelskie prawa – również w tych kontrowersyjnych sprawach, jak wspomniany zakaz dla „zygotarian”, czy aborcja piętnastolatek: klasyczny, choć niekoniecznie dobrze postawiony problem konfliktu różnych wolności.

Barbara Nowacka – jako jedyna poza obozem PiS – poważnie zasygnalizowała potrzebę zmiany konstytucji. Tej, której od ponad dwóch lat usiłujemy bronić… To zasługuje na uwagę.

Barbara Nowacka jednak – moim zdaniem i zdaniem Obywateli RP, jeśli się wczytać w diagnozę zawartą w naszej Deklaracji – źle definiuje problem. Konstytucja nie dlatego okazała się słaba, że niewystarczające były zapisane w niej „bezpieczniki”. Zachowując proporcje – jak nie mogły istnieć „bezpieczniki” uniemożliwiające faszyzm w Niemczech, tak nie do pomyślenia są prawne gwarancje skutecznie powstrzymujące Kaczyńskiego i PiS, którzy z żywym poparciem elektoratu ochoczo każde prawo łamią.

Słabość konstytucji wynika z tego przede wszystkim, że ją zakwestionowała nie tylko pisowska ekipa w rządzie i parlamencie – kwestionuje ją pisowskie zaplecze społeczne. Deptanie praw nie tylko nie budzi sprzeciwu i odwrotu elektoratu od partii. Przeciwnie – elektorat wygląda na zachwycony i wszystkie dane to pokazują. 20 lat temu w referendum konstytucyjnym za konstytucją głosował nie żaden „naród, wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, jak to wzruszeni powtarzamy recytując pięknie brzmiącą preambułę konstytucji – ale 23% z nas. Frekwencja w tym referendum wyniosła 43%. Zarówno wszystkie ówczesne sondaże, jak uważna analiza wyników pokazują bardzo jednoznacznie, że gdyby w jakiś sposób wymusić udział w tamtym referendum wszystkich uprawnionych, projekt konstytucji przepadłby z kretesem. Konstytucja nigdy nie miała w Polsce poparcia o wiele większego niż te 23% wyborców, którzy na nią zagłosowali 20 lat temu. Wiele wskazuje na to, że nie ma go do dziś.

Dobra konstytucja nie tylko i może nawet nie przede wszystkim charakteryzuje się dobrymi zapisami prawa. Przede wszystkim jest umową społeczną – i dobra jest również wtedy, kiedy ją akceptuje bardzo wyraźna większość uczestników umowy. To jest warunek najważniejszy i konieczny. I nim się trzeba zająć przede wszystkim.

Wraz z konstytucją powszechnie zaakceptowane muszą zostać zapisane w niej i z niej wynikające podstawowe kwestie ustrojowe i społeczne. Część tych rzeczy znalazła się na zaproponowanej przez Barbarę Nowacką liście. To dlatego jej propozycja ma charakter doniosły i nie wolno jej ignorować. Tę debatę trzeba podjąć z najwyższą uwagą.

Konstytuanta obywateli

Jeśli PiS odda władzę – czy to w normalnym, konstytucyjnym trybie w wyborach, czy w jakimś, nie daj Boże, gwałtowniejszym scenariuszu – to sytuacja jest do tego stopnia napięta i wyjątkowa, a nie normalna, że domaga się odpowiedzi na pytania, kto tę władzę przejmie i po co. Co się stanie po PiS?

To nie dla wszystkich było jasne wtedy, ale powinno być jasne dziś – w 2015 roku PiS przejmował władzę, ponieważ wyborcy tej partii, a z nimi większa niż oni sami część społeczeństwa, zakwestionowali podstawy dotychczasowego ustroju Polski. Nasze – dzisiejszej opozycji – gadanie o tym, że „nie ma powrotu” wygląda z tej perspektywy dość zabawnie. Oczywiście, że nie ma. Nie ma przede wszystkim – i od tego trzeba by zacząć – żadnych szans na powrót do stanu sprzed wyborów 2015. Deklaracje tego rodzaju można więc sobie darować. Są czcze. Nikt ich z nadzieją nie oczekuje. W tej sprawie kto inny wydał wyrok, a nam pozostaje go uznać – ze wstydem, skoro sami go wydać nie umieliśmy. Nie przystoi dzisiaj udawać, że łaskawie rozważamy „ustępstwa”.

Dzisiejszy kryzys demokracji – globalny zresztą, nie tylko polski, kulturowo warunkowany i bardzo złożony poza tym, że przemożny – ma wiele źródeł, ale jednym z ważniejszych jest dramatyczny kryzys zaufania do wszelkich instytucji demokracji, w tym zwłaszcza do partii. W szczerość głoszonych przez nie idei w żadnym stopniu nie wierzymy, nie wierzymy też w żadne wyborcze obietnice. I mamy po temu dobre powody, a kiedy się je przejrzy, jasne się staje, że wysoka w Polsce absencja wyborcza niekoniecznie jest skutkiem politycznej niedojrzałości Polaków, bo może być wyrazem zwykłego rozsądku, choć jest on krótkowzroczny.

Ustrój partii politycznych, sposób ich funkcjonowania, konieczne demokratyczne mechanizmy, zasady finansowania, ordynacje wyborcze działające tak, by przynajmniej w jakimś stopniu podporządkować polityków wyborcom raczej niż szefom partii, a partyjne budżety i kadry angażować w merytoryczną treść programowej pracy zamiast wyłącznie w kampanie reklamowe – tym wypada się zająć najpierw, jeśli to w parlamencie mają się decydować sprawy ważne, a nie w gabinetach partyjnych liderów. Anachroniczny ustrój partii wymaga natychmiastowej i głębokiej reformy jeśli polityka i demokracja mają działać normalnie. I nie jest to być może problem dla Polski najważniejszy, ale bez jego rozwiązania trudno myśleć o czymkolwiek innym. Zarówno dotychczasowe doświadczenia jak sama logika wskazują, że to jest coś, czym same partie zająć się nie są w stanie. Zresztą nie powinny – byłyby sędziami we własnej sprawie.

Najpierw więc prawo o partiach politycznych, a potem zasady ustanawiające władzę sądowniczą, reguły niezależności mediów nie tylko publicznych, reguły funkcjonowania niezależnego korpusu cywilnego, obsada spółek skarbu państwa, niezależność służb, pluralizm szkolnictwa i podmiotowość dokonującego się w szkołach rozwoju intelektualnego człowieka. Ale także nabrzmiałe i od zawsze zaniedbane kwestie społeczne – w tym prawa kobiet i ogół praw człowieka oraz także zasady polityki społecznej i społecznego solidaryzmu. To wszystko wymaga pilnej debaty i decyzji z silnym mandatem społecznym. Być może nowej konstytucji. To są najpilniejsze zadania parlamentu wolnego od tyranii pisowskiej większości. Konstytuanta – być może powinna pracować dwa lata, a potem rozwiązać się, rozpisując wybory według odnowionych reguł nowej umowy społecznej.

Silny mandat jest niezbędnym kluczem. Samo przywrócenie Trybunału Konstytucyjnego – choć być może nieskomplikowane prawnie i wymagające raptem pozbycia się sędziów dublerów, publikacji niepublikowanych wyroków i uznania za niebyłe orzeczeń wydanych w nielegalnym składzie – to decyzja tak doniosła, że nie wystarczy do niej zwykła większość w Sejmie wybranym przy frekwencji około 50%. Najbliższe wybory powinny zaangażować mobilizację ruchów obywatelskich narzucających partiom debatę w tych właśnie sprawach – a ich lista jest podobna do listy Nowackiej, choć znacznie szersza. Do wyborczego i każdego innego starcia z PiS powinni więc stawać nie partyjni liderzy rozczarowującej opozycji, ale pluralistyczna reprezentacja polityczna wyłoniona w powszechnych prawyborach obozu demokratycznego. Z tą myślą Obywatele RP żądają prawyborów już teraz – w przeddzień wyborów samorządowych rozpoczynających wyborczy maraton.

Lewica w nurcie demokratycznej opozycji albo lewica martwa

Od partii i środowisk dzisiejszej lewicy należy domagać się jasnej deklaracji przynależności do demokratycznego frontu. Łatwo zrozumieć, że sojusz z jedną partią prawicy przeciw drugiej, rządzącej, lewicy nie bardzo przystoi. Jednak jeśli lewica chce przetrwać i naprawdę się odrodzić, musi dołączyć do frontu rzeczywistej walki o polską demokrację, a jej dotychczasowa polityka niemal neutralnego niezaangażowania jest zgubna i dla lewicy, i dla Polski.

Lewica lubi awangardę. Włoskim wzorem sugeruję prawybory. To jest dzisiaj pierwsza linia frontu. Stająca w takim miejscu lewica zyska to, co właśnie zyskały tak walczące środowiska LGBT i kobiece – których postulaty zyskują rosnące bardzo szybko poparcie społeczne i stają się ważne w polskiej polityce. Debata lewicy zaproponowana tydzień temu przez Barbarę Nowacką ma dziś unikalną szansę – jest bowiem fundamentalnie ważna z ustrojowego, nie tylko lewicowego punktu widzenia. Istnieje w Polsce potencjalnie fala znacznie wyższa niż ta, która dzisiaj niesie Barbarę Nowacką po skandalu sejmowych głosowań. Wynika z wciąż jeszcze możliwej odważnej demokratycznej ofensywy. I na tę falę zapraszam.

Inicjatywę Polską, Razem, SLD, Zielonych i te organizacje kobiece oraz również środowiska i organizacje prawcownicze, które startują w wyborach lub tylko szukają skutecznego nacisku i politycznej reprezentacji wzywam do udziału w prawyborach demokratycznej opozycji.

Hough, więcej prosić nie będę.

11 komentarzy do “Prawo, lewica, dialog. Gambit Nowackiej

  • 5 lutego, 2018 o 09:06
    Bezpośredni odnośnik

    Prawybory są możliwe tylko w ramach koalicji wyborczej, a takiej nie ma i na lewicy nie będzie. SLD, Razem i ewentualnie Nowacka (jeśli będzie startować) wystawią własne listy i to deklarują, więc opowiadanie o prawyborach jest tu czystą utopią i oszukiwaniem samego siebie. Jeśli pan Kasprzak zorganizuje prawybory, w których weźmie udział trochę planktonu polityczno-organizacyjnego, to jedynie pogłębi poczucie chaosu, aczkolwiek nie będzie to miało znaczenia, bo potem ten plankton nie zbierze podpisów. Lewica poza niemodnym SLD ma w ogóle marne szanse wejść gdziekolwiek o czym się możemy przekonać już w tym roku przy wyborach samorządowych. To będzie dobry test popularności, w szczególności dla Razem, ale też SLD. PS. Dowiedziałem się o tym artykule za pośrednicwem strony KODu.

    Odpowiedz
    • 5 lutego, 2018 o 09:21
      Bezpośredni odnośnik

      Podobnie czystą utopią jest wykrzykiwanie „obronimy demokrację” i oczekiwanie odejścia od władzy PiS. Kaczyński przecież władzy oddawać nie chce i zapowiada, że ją utrzyma 😉

      Inicjatywa prawyborów — jeśli zostanie podjęta przez kogokolwiek — tworzy presję na tych kandydujących w wyborach, którzy tworzą „anty-PiS”, gadają o demokracji, a jednocześnie żądaniu „demokracji od zaraz” podporządkować się nie chcą. Muszą publicznie odpowiadać na publicznie formułowane żądania prawyborów oświadczając wyborcom, że ich głosy mają gdzieś.

      Pańska ocena dotycząca postaw partii politycznych jest słuszna. Pańskie wyrokowanie o utopijności projektu prawyborów jest bliskie słuszności, choć — mogę Pana zapewnić — prawybory gdzieś odbędą się na pewno, nie wiemy niczego o ich skali poza pewnością, że nie będzie wielka, bo tyle już nam partie i ich opór załatwiły. Przekonawszy się zatem już jakiś czas temu, jak niewielkie i nieskuteczne siły społeczne potrafimy zaangażować przeciw PiS, czas dzisiaj sprawdzić, co jesteśmy w stanie wymusić na politykach „z naszej strony”. O to idzie gra, jeśli tak patrzeć.

      Przy okazji pozwolę sobie spytać. Jeśli mamy stronić od utopii, to na czym by polegała Pańska propozycja?

      Odpowiedz
  • 5 lutego, 2018 o 14:53
    Bezpośredni odnośnik

    „Koniunktura dla Nowackiej” istnieje dlatego, że po katastrofach SLD, Ruchu Palikota, a ostatnio Nowoczesnej, jej ugrupowanie i jej program są aktualną ostatnią nadzieją liberałów na powrót do status quo sprzed rządów PiS. Jeśli ci liberałowie mają zaakceptować jakąkolwiek lewicę, to właśnie taką, jaką prezentuje pani Nowacka: całkowicie wyzutą z wszelkich postulatów pracowniczych i socjalnych, w pełni liberalną. Trzy punkty programu Nowackiej są oczywiście słuszne i ma je w programie każda lewica godna tej nazwy – tyle że te trzy punkty mają w programie również liberałowie (autentyczni, a nie polscy konserwatyści liberalni jedynie w gospodarce).

    To jest w zasadzie powtórka programu Palikota. To jest taka „lewica”, a jakiej pan Lis nie określi mianem „zarazy” równej faszyzmowi, jaką panowie Janicki i Władyka umiarkowanie pochwalą w Polityce, a pani Olejnik zaprosi do studia. To jest dokładnie taka lewica, jaką w oczekiwaniach liberałów miała być partia Razem – a ponieważ liberałowie zostali w tych oczekiwaniach zawiedzeni, dziś autor tego artykułu może dziś pisać o „odludkach z Razem”. Partia nie staje się odludkiem na własne życzenie, szanowny autorze. Dla liberałów pani Nowacka to „poważna lewica”, a partia Razem to „odludki”, bo program pani Nowackiej w niczym nie zagraża interesom tychże liberałów.

    O tym, jak szczerze i autentycznie pani Nowacka buduje szeroki lewicowy front, niech świadczy drobny fakt, że na omawianym tu spotkaniu przedstawicieli i przedstawicielki Razem poinformowano, że jeśli ktoś z partii ma wystąpić, to ma to być “mniej znana osoba”. Więcej o kulisach tego spotkania można znaleźć w tym (publicznym) wpisie: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=469384363459331&id=100011633145027

    Co się zaś tyczy nowej konstytucji: autor ma rację, pisząc, że „Dobra konstytucja (…) jest umową społeczną – i dobra jest również wtedy, kiedy ją akceptuje bardzo wyraźna większość uczestników umowy. To jest warunek najważniejszy i konieczny”. Skoro jednak tak, to wydaje się oczywiste, że jakakolwiek próba zmieniania konstytucji _dzisiaj_ musi się skończyć katastrofą. Dziś napisana konstytucja nie byłaby bardziej demokratyczna i bardziej socjalna, a przeciwnie – byłaby, przy zgodzie „wyraźnej większości uczestników umowy”, dokumentem proto-faszystowskim.

    Odpowiedz
    • 5 lutego, 2018 o 15:15
      Bezpośredni odnośnik

      „Odludki z Razem”. Nie chcę w to wchodzić, ale tam, gdzie widziałem aktywistów Razem w działaniu, ich „osobności” nie dziwię w żadnym stopniu. Niemniej wciąż sądzę, że warunkiem koniecznym dla każdego „poważnego” lewicowego ruchu (nie, nie w tym sensie, że akceptowanego przez liberałów — sam przez nich akceptowany nie jestem, otwarcie nazywają mnie czasem awanturnikiem i prowokatorem) jest deklaracja i zaangażowanie po stronie obozu demokratycznego, jakkolwiek poważne są tu kłopoty definicyjne. Z bardzo wielu rzeczy ta konieczność wynika, ale w tekście chciałem powiedzieć to przede wszystkim, że ona jest wzajemna. To jest bez uznania konieczności tradycyjnie lewicowej aksjologii demokrakcja przestaje być możliwa — nie tylko pluralizm bez reprezentacji lewicy wysiada, bo to jest zupełnie oczywiste.

      Bez większych wątpliwości — konstytucja pisana dzisiaj albo jutro, taka, która uwzględni postulaty tych, którzy właśnie wszelkie konstytucyjne prawa depczą, rechocząc przy tym z zadowolenia, musiałaby być co do zapisów słabsza od obecnej. Trzymanie się jednak status quo jest samobójczym powrotem na tę samą beczkę prochu, która właśnie rozwaliła nam państwo — tylko bardziej naładowaną. Czy musiałaby być protofaszystowska? Jest takie niebezpieczeństwo i różne kwestie niosą je ze sobą. Niezepiecznie byłoby na przykład głosować w referendum za lub przeciw karze śmierci. Rzecz w debacie, szukaniu konsensusu i w działaniu.

      Akurat pod tym względem obecna katastrofa tworzy moment korzystny. Co widać na kilku przykładach zmieniającego się stosunku do praw gejów i postulatów liberalizacji aborcji. Dobrych badań tu nie ma, albo sam ich nie znam, ale poszlaki i tak są mocne. Jeśli ostatniego lata OKO.press zmierzyło, że ilość zwolenników równości praw par homoseksualnych przekroczyła ilość przeciwników, to stało się coś istotnego i pod prąd trendom wskazującym na osuwanie się Polaków na konserwatywne prawo. Moim zdaniem stało się tak po prostu dlatego, że młodzi ludzie z tęczowymi flagami konsekwentnie stają na pierwszej linii wszelkich frontów walki o prawa człowieka i demokrację. Ma to ten efekt, że już nawet Ryszard Petru nauczył się choćby na pamięć, że być demokratą znaczy również popierać prawa także tej mniejszości. Podobnie z kobiecymi postulatami utożsamianymi z widoczną nadreprezentacją „feministek” w starciu np. z przemocą i faszyzmem.

      Droga do konstytucyjnej debaty będzie presją. I na władzę obecną, i na opozycyjny „establiszment”, więc debata nie będzie prostym odzwierciedleniem postaw ujawnianych w dzisiejszych sondażach.

      Odpowiedz
  • 5 lutego, 2018 o 16:29
    Bezpośredni odnośnik

    Pani Nowacka jest bardzo ładna, znana, inteligentna i świetnie wygadana, a więc ma wszelkie predyspozycje by stać się nową twarzą i „wodzem” lewicy, co dla mnie znaczy tyle co stać się kolejnym pajacem robiącym fikołki w telewizji na rzecz kolejnego wirtualnego bytu medialnego z szyldem „lewicy” ogrywającego ciągle tę samą rolę w tej samej maskaradzie medialnej pod tytułem „polska demokracja”.

    W gruncie rzeczy chodzi realnie o to, jakby tu ciemnemu i biernemu ludowi siedzącemu przez telewizorami wcisnąć stary zjejczały produkt w odnowionym opakowaniu, czyli ciągle tych samych działaczy na jednej liście oświetlonych mieszanką nieco inaczej sformułowanych starych sloganów.

    O takie drobiazgi jak reprezentatywność lewicy (np. w postaci rozbudowanej bazy członkowskiej z liczną obecnością obywateli na dole), kompetencje merytoryczne i programowe (patrz znowu basa członkowska zarówno ta szara obywatelska jak i ekspercka), wewnętrzną demokrację i jakość procesów decyzyjnych oraz innych tych podobnych rzeczy nikt nie będzie przecież pytał. Trzeba zmienić wiele szminek, by wszystko pozostało po staremu.

    Mówiąc szczerze jedyną minimalnie wiarygodną siła lewicową w Polsce jest dla mnie właśnie ta partia „Razem”. Tej jej izolacjonizm, to jest właśnie rozpaczliwa próba odcięcia się od tej starej, do cna zdegenerowanej, niereprezentatywnej, pozoranckiej i pozbawionej wszelkiej treści polityki. Ta partia przynajmniej próbuje pozbyć się tendencji wodzowskich w organizacji (zbiorowe przywództwo) i rozbudowywać swoje oddolne bazowe struktury (choć idzie jej to chyba jak po grudzie). Ja osobiście, chociaż sam nie jestem lewicowcem, odbieram z wielkim szacunkiem i życzliwością próby tej partii pokazania, że „polityka może być jednak inna”. Co do szans sukcesu jestem trochę sceptyczny, bo cały system jest skonfigurowany na wykluczanie i zwalczanie takich odmieńców. Ale że próbują, to już się pozytywnie liczy.

    Szanuję w tej partii również postawę nie podlegania szantażowi w stylu „kto nie z nami to jest agentem PiS-u”. Jeżeli ordynacja wyborcza jest „faszystowska”, zabija reprezentatywność a sprzyja partyjnej monogamii i autokracji, to należy w końcu zakwestionować i zlikwidować tę ordynację a nie popadać za jej logiką w autokratyzm. Według tej ordynacji wyborczej w 1993 roku wywalono 35% głosów obywateli do kosza wybijając im już na samym wstępie z głowy mrzonki o prawdziwej reprezentatywnej demokracji. W ostatnich wyborach wywalono tych głosów ponad 16%, czyli ok 2,5 miliona. To już lepiej grać sobie w Rosyjską Ruletkę, bo jest bardziej przewidywalna niż ta polska „demokracja”.

    Odpowiedz
    • 5 lutego, 2018 o 19:51
      Bezpośredni odnośnik

      Ocena Barbary Nowackiej jest być może słuszna, choć listę przymiotników uszeregowałbym w innej kolejności, „ładna” dając na koniec. Widziałem potok komentarzy o jej „niemożliwie długich”, czasem nawet „nieprzyzwoicie długich” nogach i grymaszenie, że buty miała nieodpowiednie, bo jeszcze jej te nogi wydłużały. Jak by nie patrzeć na spotkaniu sprzed tygodnia nie pajacowała, nie wywijała fikołków i zademonstrowała przede wszystkim łeb, a dopiero potem, owszem, nogi. Nie przystoi mi zresztą oceniać żadnych jej przewag, bo nie od tego jestem — mówię o własnej roli w Obywatelach RP — żeby wybierać między lewicą, a prawicą. Ani tym bardziej od tego, żeby wybierać mniej lub bardziej wiarygodną partię wśród lewicowych ugrupowań. Wypada mi z tej perspektywy co najwyżej oceniać demokratyczną praktykę funkcjonowania partii i — tu absolutnie zgoda — partia Razem odstaje w tej kategorii zdecydowanie od wszystkich innych partii.

      Pisałem o Nowackiej dlatego, że okazała się skuteczna. NIe wiem, czy na dłuższą metę. I dlatego, że postawiła propozycje jednak ważne — a w każdym razie ważne potencjalnie i jako takie zasługujące, by to ich ustrojowe znaczenie podkreślić. Choć być może ma Pan rację i wszystko to jest tylko gadaniem, którego rezultat będzie taki, jak bywa zawsze.

      Ma Pan również rację co do ordynacji wyborczej i jej efektów. Również co do hasła „kto nie z nami, ten za PiS-em”. Z kilkoma zastrzeżeniami. Ani Razem, ani nikt inny — tylko Kukiz to robił — nie zakwestionował jak dotąd tego modelu polityki, który wyłania się z ordynacji wyborczej. Wyborcy, owszem, czegoś się nauczyli. Zatem większość nie głosuje wcale. Większość głosujących z kolei nauczyła się rozsądnie „wybierać mniejsze zło” i obstawiać pewniaków, by nie zmarnować głosów.

      Politycy nie nauczyli się zaś niczego. Pewniacy inkasują z zadowoleniem premię oferowaną im przez ordynację. Polityczny plankton nie umie zaś zagrać o ordynacyjną premię dla partii dużych w żaden sposób. Nowacka gra tradycyjnie proponując własną twarz, nogi i przede wszystkim sprawność własnych działań, by urosnąć i z ordynacyjnej premii dla dużych skorzystać, wciąż jednak przytomnie i merytorycznie wskazując treści, nie tylko formy, które dla lewicy powinny być ważne. Partia Razem ma swoje powody — w pełni je zresztą podzielam — by w tego rodzaju sztuczki nie wchodzić, pokazując, że „inna polityka jest możliwa”.

      W tym jednak rzecz, że Razem ani nie atakuje modelu ordynacji, ani nie próbuje się doń dopasować. O sojuszach i koalicjach na lewicy się gada. Wyłącznie w „starym stylu”. O prawyborach dających szansę przedstawienia pluralistycznej listy lewicowej skutecznej w wyborach właściwych, rozmawiać jest na lewicy trudniej niż na prawicy. Chociaż zobaczymy — dopiero przecież zaczęliśmy.

      Dla lewicy prawybory przez nas proponowane nie są możliwe — tyle słyszymy — bo musiałaby ta lewica zaakceptować własną współobecność na liście wystawionej przeciw PiS z „liberałami”. Argumentacja idzie więc z naszej strony o to, by listę „demokratyczną” utożsamić z pluralizmem, który przecież w parlamencie byłby uważany za normalny, a obecność w nim posłów lewicowych i prawicowych nie byłaby ujmą dla żadnej ze stron. Czy może jednak byłaby? No, to byłby problem. Póki jednak nikt — ani z lewa, ani z prawa — nie kwestionuje prawa politycznych przeciwników do posiadania parlamentarnej reprezacji, proponujemy prawybory i wspólną, choć politycznie skrajnie zróżnicowaną listę „komitetów obywatelskich” przeciw liście pisowskiej czarnej sotni, dla której żadne prawa demokracji się nie liczą.

      Być może dla lewicy to jest przesada. Słyszę, że walka z dominującym politycznie liberalizmem jest dla lewicy ważniejsza niż walka z PiS-em, który zagraża demokracji. Chciałbym się jednak co do tego upewnić, próbując te pytania zadać wystarczająco głośno, by je usłyszeli wszyscy i by otrzymać podobnie głośną odpowiedź. Jeśli będzie negatywna, drogą dla lewicy, którą sam byłbym w stanie zrozumieć, byłyby własne prawybory — póki ordynacja jest jaka jest. Wtedy to już nie moja sprawa — jeśli patrzę z konstytucyjnego punktu widzenia nie interesuje mnie jak się integrują siły politycznej na którejkolwiek ze stron. Choć przynajmniej to bym doceniał, że prawybory są jednak demokratycznym mechanizmem, który skutecznie eliminuje wodzostwo w partyjnym życiu politycznym — a to jest bardzo ważna sprawa.

      Jedynymi odpowiedziami, które poważnie sformułowano w Polsce, a które dotyczą 35% głosów, które „poszły pod próg” w 1993 roku i 16% w roku 2015, była propozycja Kukiza, jeśli ktoś takie klimaty lubi, i nasza propozycja prawyborów. Innych nie ma na stole. Razem w tej kwestii milczy, podobnie jak inni na lewicy.

      Nie zgadzam się natomiast kompletnie z tezą, że tylko na wyrzucaniu pod wyborczy próg politycznej rozmaitości polegają polskie problemy. One polegają na słabym mandacie polskiej konstytucji i na zrozumiałym w świetle historii III RP poczuciu być może dzisiaj już większości Polaków, że polityka nie jest ich własnością i państwo też nie. I akurat tu część możliwych odpowiedzi może się zawierać w propozycjach sformułowanych przez Nowacką, choć ona prawdopodobnie formułowała je w nieco innym celu.

      Odpowiedz
      • 5 lutego, 2018 o 21:03
        Bezpośredni odnośnik

        Pani Nowackiej nigdy nie widziałem osobiście, tym bardziej nigdy z perspektywy jej nóg, więc plotkami nie będę się zajmował. Może rozsądniej i mniej seksistowsko zabrzmiałoby, gdybym powiedział, że jest bardzo fotogeniczna, a nie ładna, bo w telewizji akurat prezentuje się atrakcyjnie, przynajmniej w moim odczuciu estetyki i wyobrażeniu ładnej kobiety, czy jak kto woli seksizmu. Ale nie zbaczajmy na tematy dziesięciorzędne.

        Co do partii Razem, to pochwalałem usiłowania i próbę wyrażając pewien sceptycyzm systemowy co do oczekiwanych skutków. Odcinać się od systemu jest trudno, gdy się chce działać w ramach systemu. Nawiasem mówiąc, do tyczy to również „Obywateli RP”, którzy się nieco rozkraczają próbując pogodzić kompromisowo elementy prosystemowe i antysystemowe (syndrom Kukiza).

        Co do ostatniego akapitu, to postanawiam trwać w ostrej niezgodzie. Dla mnie demokracja musi być w pierwszej linii reprezentatywna. Definicja demokracji to jest „wolność wyboru swoich przedstawicieli”. Wolność oznacza swobodę decyzji i pełne spektrum wyboru. Tam gdzie się ta wolność i spektrum wyboru istotnie zawęża, czy jak w Polsce i w Rosji zupełnie zanika, tam nie ma reprezentatywnej i autentycznej demokracji. Tam gdzie się pojawia pojęcie „konieczności wyboru mniejszego zła”, czy też pojęcie „rezygnacji z własnego głosu, bo ten głos będzie zmarnowany” to są ewidentne symptomy braku demokracji. Jeśli jestem zwolennikiem jakieś promilowej mniejszości to już matematycznie muszą się z brakiem mojego przedstawiciela w Sejmie pogodzić. Ale jak jestem w 1-procentowej mniejszości, to mi się w demokracji 3-4 reprezentantów w Sejmie należy jak psu buda. Zwłaszcza, gdy ta demokracja się nazywa proporcjonalna. A jak 15-30% oddanych głosów jest do kosza wywalane, to mamy do czynienia z absolutnym wynaturzeniem systemowym, monstrum ze świata Orwella, a nie z demokracją.

        A w Polsce z 90% polskiego społeczeństwa nie ma w Sejmie żadnego wolno wybranego reprezentanta. Wszyscy bezpartyjni są z wyborów formalnie wykluczeni. Wszelkie środowiska lokalne są matematycznie wykluczone. Wykluczone są wszystkie partie ogólnokrajowe nie mające medialnej koncesji na występy w mediach. Cała władza jest w rękach paru partyjnych bossów i około 50-100 tysięcy pomagierów, których można nazwać partyjną nomenklaturą.

        To już PZPR była w PRL-u dla narodu polskiego z 10 razy bardziej reprezentatywna. PZPR miała ze 2 miliony członków a w swym szczycie i ze 3 miliony członków. Ilu członków mają dziś partie polityczne razem wzięte?

        Reprezentatywność demokracji wynika z dwóch reprezentatywności składowych. Pierwsza to jest reprezentatywność partii politycznych, a więc liczba obywateli w ich szeregach, które te partie bezpośrednio reprezentują na scenie politycznej. Druga to reprezentatywność tych partii wykazana w ilości uzyskanych głosów w ramach absolutnie powszechnych, równych i wolnych wyborów, w których każdy obywatel i każde ugrupowanie ma równe prawo kandydowania, prowadzenia kampanii wyborczej i wyboru. W Polsce oba rodzaje reprezentatywności to kompletna farsa i katastrofa.

        PS. Wymienienie PZPR jako przykładu reprezentatywności nie jest resentymentem do okresu komuny, bo wszyscy wiemy, że ta „reprezentatywność” wynikała głównie z totalitarnego i oportunistycznego charakteru ówczesnej partyjnej dyktatury. Niemniej jednak, nawet tak uzyskana „reprezentatywność” systemu była bardziej reprezentatywna od „reprezentatywności” obecnej partyjnej dyktatury. Wydaje się, że ludzie w komunie mieli przy całych ograniczeniach geopolitycznych więcej wpływu na władzę centralną niż mają dzisiaj. I komuniści chyba nigdy nie byli tak bezczelni i niezależni od społeczeństwa, jak jest dzisiejsza partyjna hołota.

        Odpowiedz
        • 5 lutego, 2018 o 21:57
          Bezpośredni odnośnik

          Prawie pełna zgoda.

          Prawie, bo niereprezentatywność gwarantowana arytmetyką progów proporcjonalności i zgodą na antydemokratyczny ustrój i praktykę działania partii nie jest jedynym powodem kryzysu polskiej demokracji, choć ten powód jest niezwykle istotny. Po prostu dlatego, że to nie jest jedyne „wykluczenie”. Inne rodzaje mają czysto polityczny charakter i wyrażają się m.in. tym, że poparcie dla polskiej konstytucji wyraziło 20 lat temu 23% wyborców i prawdopodobnie nigdy wśród nas nie było ich wiele więcej. Do tego dochodzi nadużywanie populizmu jako określenia wszelkich, zwłaszcza socjalnych roszczeń znaczonych po prostu aksjologicznie — na czym korzystają rzeczywiście groźni populiści.

          Ale jasne, że tak. Jeśli to demokracja ma działać i jeśli to parlament ma reformować polski ustrój i w ogóle cokolwiek — chronologicznie pierwsze powinno być ustalenie reguł gry. Więc ustrój partii najpierw. I ordynacja też. Nie wiem, na czym polega rozkrok Obywateli RP i czy żądanie reprezentacji i silnego mandatu jest pro, czy antysystemowe. Wiem, że żądanie prawyborów jest konsekwentną próbą realizacji tego właśnie, pierwszego chronologicznie celu. Szczerze powiedziawszy, nie umiem wymyślić innej metody.

          Odpowiedz
          • 5 lutego, 2018 o 23:45
            Bezpośredni odnośnik

            Ten syndrom Kukiza wspomniałem, bo sam Pan go w swoich wystąpieniach często chętnie wspomina, i myślałem, że podobnie w sensie przenośnym to rozumiemy. Ten „rozkrok” to między innymi próba wciągnięcia partii w oddolne procesy demokratyczne, kiedy te partie są organicznie antydemokratyczne a odgórność i centralizm są źródłem i podstawą ich egzystencji. Powiedzmy w uproszeniu, że Obywatele RP chcą reformować system, który jest moim zdaniem praktycznie niereformowalny. Ale proszę przyjąć ten skrót myślowy z dystansem i z przymrużeniem oka.

            Ja osobiście mocno wierzę w naturalne mechanizmy demokratyczne. One nie gwarantują działania idealnego, bezbłędnego, bo są ze swej natury procesem nauki z prób i błędów, a taki właśnie proces jest warunkiem stopniowego rozwoju i dojrzewania. Demokracja jest jak nauka chodzenia, mówienia czy pływania. Nigdy się jej nie nauczysz bez nabicia sobie guza, seplenienia i bezradnego rękoma pluskania. Ale tym bardziej się tego nie nauczysz bez wejścia do wody, próby postawienia pierwszego kroku, czy z zakneblowaniem ust. W demokracji takim warunkiem fundamentalnym jest wolność, powszechności i równość wyborów. Bez tego demokracja nie ma szans i prawa zadziałać. I to jest przypadek Polski poprzez systemowe pogwałcenie konstytucyjnej i obiektywnej zasady demokracji jaką jest zasada powszechności wyborów. To są te systemowe wykluczenia, które wymieniłem. Inaczej można powiedzieć, że demokracja musi być oddolna, otwarta, wolna, w pełni konkurencyjna, by być demokracją. Ale to jest dokładnie to samo, wyrażone innymi słowy.

            I to jest sprawa absolutnie organiczna, pierwsza, fundamentalna.

            W innych dyskusjach wymieniliśmy też inne absolutnie fundamentalne sprawy, które jednak nie są aż tak organiczne i podstawowe, a wynikają bardziej ze szczególnej polskiej sytuacji. Na tę sytuację składają się makabryczne nawyki, obciążenia aktualne i historyczne, skrajna kompromitacja idei demokracji i autorytetu klasy politycznej. Można powiedzieć, że w Polsce nie możemy budować demokracji od zera, tylko wyjść z jakiś minusów, czarnej dziury, despotycznej otchłani. I aby szybciej przezwyciężyć te obciążenia i minusy potrzebujemy również ustawy o mediach publicznych i partiach politycznych. Bo w tych sprawach nie możemy czekać 10-20-30 lat, aż w sposób naturalny wykształcą odpowiednie standardy i że nie wystąpi ryzyko recydywy, lecz musimy natychmiast jakieś podstawowe i rozsądne standardy środkami prawnymi wymusić. Tutaj możemy czerpać z wielu przykładów np. Niemiec, gdzie prawodawcy wyciągając wnioski z historii narzucili partiom obowiązek publiczny działania w sposób demokratyczny. W takiej hierarchii ja widzę te sprawy.

            Co do konstytucji, to ja mam spojrzenie nieco inne niż Pan. Chociaż sam mam do konstytucji parę zastrzeżeń, sam był ją o 1/3 skrócił usuwając zbyt liczne wyrazy wodolejstwa, a urząd prezydencki uważam za klasyczny ustrojowy bubel, to po pierwsze uważam, że te wady są drugorzędne a konstytucja wcale nie jest taka zła, po drugie uważam, że główny problem w Polsce polega na powszechnym nieszanowaniu konstytucji, zwłaszcza przez władze, podkreślę – wszystkie trzy władze, a po trzecie uważam dyskusje o zmianie konstytucji za skrajnie niebezpieczne, jeśli nie nastąpił odpowiedni moment konstytucyjny. Moment konstytucyjny, to dla mnie moment, w którym panuje powszechna zgoda wszystkich poważnych sił politycznych co do potrzeby i kierunków zmiany konstytucji. Konstytucję należy przyjmować w zgodzie, a nie w warunkach „kibolsko-kibolskiej wojny domowej” jaka ma miejsce aktualnie w Polsce. Konstytucja staje się wtedy ofiarą tej „wojny” a nie społeczną umową. Staje się łupem, aktem kapitulacji lub zwycięstwa której ze stron, jest betonowaniem podziału społeczeństwa. Konstytucja musi być nasza w sensie całego społeczeństwa a nie nasza bądź ich w sensie obozów i plemion politycznych. Dlatego ja osobiście jestem wszelkim pomysłom zmiany konstytucji teraz zdecydowanie przeciwny. Nie ma nawet warunków do prowadzenia dyskusji na ten temat. I tu można zakreślić kółko. Tych warunków nie ma bo niema platformy dla rzetelnych debat publicznych (patrz kwestia mediów publicznych) a przede wszystkim nie ma poważnych sił politycznych, czyli sił reprezentatywnych dla społeczeństwa i mających rzeczywistą demokratyczną legitymizację dla zmian konstytucji (patrz brak reprezentatywności wyborów do Sejmu i brak reprezentatywności partii politycznych)

            Wspomniana reprezentatywność sił politycznych jest dużo ważniejsza niż powszechność jej zatwierdzenia np. w referendach. Powiedzmy sobie szczerze, że prawo konstytucyjne to nie jest materia referendalna, którą może świadomie i merytorycznie rozstrzygać „prosty lud”. To jest klasyczna materia ekspercka i elitarna, ale dla autorytetu konstytucji jest niezbędne by ci eksperci i elity naród polski, jego dobro i interesy oraz rację stanu reprezentowały. Dzisiaj o takie reprezentacji nie ma mowy. I dotyczy to zarówno nierządów PiS-u jaki i całej „opozycji”.

          • 6 lutego, 2018 o 01:51
            Bezpośredni odnośnik

            Z konstytucją jest moim zdaniem trochę tak, jak Pan opisuje demokrację, wspominając o guzach, które sobie trzeba ponabijać. Nie bardzo mam ochotę na próby i błędy w tym zakresie i nie o tym mówię. Konstytucja – uświadamiana, szanowana i respektowana – to jest coś, co się rodzi w działaniu społecznych i historycznych procesów. Więc ja bym na „moment historyczny” nie czekał, aż jakimś cudem wszystkie „poważne siły” polityczne poczują wolę i osiągną jakiś konsensus. Dla mnie – choć oczywiście wiem, jak decydująco ważne są tu eksperckie elity – to jest przede wszystkim kwestia „woli ludu”.

            Referenda, jak referenda – zależy w jakich okolicznościach się odbywają. Cała grupa związana z obywatelskimi swobodami i prawami obywatela w zderzeniu z państwem i jego instytucjami, to są rzeczy zdecydowanie dla „woli ludu”, a nie dla wymądrzających się w imieniu nieświadomego niczego i aktualnie drzemiącego ludu. Przykładem są prawa kobiet i to, co się z nimi ostatnio dzieje w społecznej świadomości w wyniku „rewolucyjnego wzmożenia”. Podobnie prawa mniejszości seksualnych. Ale katalog jest znacznie szerszy, niż nam się na ogół wydaje.

            Weźmy ustrój partii i problem spadochroniarzy, kandydujących z polecenia partyjnych zarządów w okręgach wyborczych, których nigdy dotąd nie widzieli na oczy. Instynktowy „ludowy odruch” kazałby natychmiast takich praktyk zakazać – to raczej pewne. Co ciekawe – dość powszechna zgoda w tej materii połączyłaby oba dzisiaj na śmierć skonfliktowane elektoraty. Gorzej byłoby z realizacją takiego prawa. Spadochroniarz może się zameldować w pożądanym okręgu. Może tam nawet zacząć bywać – np. przez weekend w miesiącu. Gdzie tu postawić granicę? Jak ją egzekwować? Martwe prawo. Obejść to się da na milion sposobów. Populistyczny, pusty, nierealny postulat obliczony na poklask gawiedzi – usłyszę od polityków. Na pewno?

            Pamiętam wprowadzanie ustawy o radiofonii i tv. Wiele jej zapisów skopiowano z regulacji brytyjskich. Tam działają przestrzegane bezwzględnie – u nas nie działa niemal dosłownie nic. Wszystko jest obchodzone. Kwestia politycznej i prawnej kultury – mawiamy z tej okazji i oczywiście słusznie. Bardziej interesujące jest jednak, jak się tej kultury nabywa. Czekając aż się zestarzejemy jak angielska demokracja?

            Wracając do spadochroniarzy. Powiedzmy, że ustawa o partiach politycznych staje się przedmiotem zainteresowania społecznego ruchu protestu – a taki właśnie mamy zamiar w Obywatelach RP. I powiedzmy, że nacisk w tej sprawie wykorzystuje mechanizm referendum obywatelskiego, czyli takiego, które na sposób kataloński odbywa się również wbrew decyzjom Sejmu – o których prowadzeniu marzymy. Wtedy nie trzeba nawet uchwalenia takiej obywatelskiej ustawy – spadochroniarz, który by usiłował obejść zakaz prawny po prostu przegra wybory. I właśnie tak działa nakaz przestrzegania prawa w Anglii.

            Nie tylko Kukizem lecę więc często, ale wręcz Trockim ☺ Ideał permanentnej rewolucji, że tak powiem.

            Podobne procesy potrafią dotyczyć kwestii trudniejszych – na przykład konfliktu praw. Przećwiczyliśmy to w miesięcznice smoleńskie, gdzie wychowała się całkiem spora grupa „aktywistów”, czujących te rzeczy instynktownie i znających granice własnych praw tam, gdzie się cudze wolności zaczynają. Media mamy do kitu i niewiele z tego przedostało się do publicznej opinii, to już inna sprawa.

            Rzecz jeszcze trudniejsza – kryzys edukacji i państwowych systemów oświatowych. Kosztowo z punktu widzenia budżetowego to jest wszędzie na świecie spory kawałek państwa – obrona, służba zdrowia i ubezpieczenia oraz właśnie oświata, to są największe pozycje w budżetach wszystkich państw. Dobrej szkoły nie ma nigdzie na świecie, a bajki o Finlandii są właśnie bajkami – długo by trzeba wyjaśniać. Problem jest bardzo złożony i na wiele sposobów kulturowo uwikłany tak, że szkoły nie da się zreformować ot tak, po prostu dobrą ustawą oświatową.

            Ale z konstytucyjnego punktu widzenia pierwsze pytanie brzmi czyje jest dziecko w procesie edukacji. Tradycyjny wybór dotyczył dwóch rozwiązań: państwa lub rodziców. Pierwsza z tych tradycji jest jeszcze spartańska. Dzieci zabierano rodzicom, umieszczano w agoge i tam wychowywano na dzielnych Spartan lub lojalne Spartanki. W Atenach na odwrót – prawo Solona nakładało na rodziców obowiązek zapewnienia wykształcenia dzieciom, w żaden sposób nie definiując tego wykształcenia, za to ustanawiając zabawnie pomyślaną sankcję. Rodzic, który tego obowiązku zaniedbał, tracił prawo skutecznego dochodzenia roszczeń dotyczących opieki na starość. Współczesna pruska tradycja jest ze Sparty, poza tym, że z Prus. Dziecko jest państwowe – głośno wołał o tym w rewolucyjnej Francji Danton i Saint Just, a potem też Hitler i Stalin, ale liberalne demokracje rozwiązują rzecz po cichu, natomiast mniej więcej tak samo. Dobre powody za tym stoją – patriarchalizm rodziców jest jednym z nich, bo ich analfabetyzm – choć da się go oczywiście traktować relatywnie – traci już na znaczeniu w argumentacji.

            Proszę jednak spróbować w obawie przed indoktrynacją min. Zalewskiej, albo innego Giertycha, czy Legutki, nie posłać dziecka do szkoły. Prywatna – wyjaśniam z góry – niemal w żadnym przypadku nie załatwi sprawy, ponieważ prywatne szkoły realizują ten sam program i tak właśnie ma być, co ustalono jeszcze za liberalnych rządów i co jest zasadą całego cywilizowanego świata, choć polska szkoła jest wyjątkowo jednolita. Być może w wyniku bieżących nieszczęść dotrze do nas, że ustrojowo nie jest dobrym rozwiązaniem tak silnie podporządkowywać dzieci państwu i – w Polsce akurat – pozbawionej kontroli jednoosobowej decyzji ministra o programach nauczania tak szczegółowych i tak bezwzględnie jednolitych. Bo co jeśli ministrem oświecenia publicznego zostanie Goebbels? Brytyjska zasada pomocniczości państwowego systemu oświaty wobec rodziców, do których należy edukacja dzieci jest jedynym wyjątkiem od totalitarnej w istocie natury. Dobrym rozwiązaniem – a ono dopiero dojrzewa w brytyjskiej doktrynie, bo wyroki w tej sprawie są świeżej daty – jest władza rodziców poddana oczywiście sądowej kontroli chroniącej przed patriarchalną tyranią rozmaitego rodzaju. Niechby i władza była państwowa, ale niech sądowa kontrola nie czyni jednostek bezbronnymi w zderzeniu z Goebbelsem lub Zalewską.

            Póki co świadomość konfliktu fundamentalnych praw w instytucji szkoły jest w Polsce i na świecie nieobecna, podczas gdy w rzeczywistości cała szkoła jest ostrym problemem z dziedziny podstawowych praw człowieka. W Polsce miotamy się między potępieniem „genderyzmu”, a promocją Gombrowicza na listach lektur i gadaniem o edukacji seksualnej, która – jeśli się nawet zdarza, a nie zdarza się niemal wcale – jest tak samo patriarchalnie do kitu, jak wszystko inne w pruskiej instytucji. I choć szkoła to problem naprawdę piekielnie skomplikowany, eksperci zawodzą tu na całej linii od wielu dziesięcioleci nie tylko w Polsce, ale w zasadzie wszędzie. „Ludowa debata” natomiast możliwa jest i katastrofa Zalewskiej pomoże ją umożliwić.

            Chcę powiedzieć, że wola i konsensus „poważnych sił politycznych” może nastąpić, podobnie jak sensowna pomoc edukacyjnych ekspertów, raczej wyłącznie wtedy, kiedy „wola ludu” postawi sprawę na ostrzu noża.

            Podobnie reforma partii i systemu wyborczego. No, sam z siebie na ten pomysł nie wpadnie ani Kaczyński, ani Schetyna. Stąd prawybory, które – nie ma co się łudzić – mogą zostać wyłącznie wymuszone. Również na „naszych politykach”.

  • 6 lutego, 2018 o 11:18
    Bezpośredni odnośnik

    Ja pisałem, że dla zmiany konstytucji potrzebny jest moment konstytucyjny, i że (a) nie widzę w tej chwili takiego momentu konstytucyjnego; (b) nie widzę jakieś dramatycznej potrzeby zmiany konstytucji.

    Moment konstytucyjny może się wyrażać np. w formie powszechnej zgody (nie mylić z jednogłośnością) reprezentatywnych sił politycznych w kraju co do potrzeby i kierunków takiej zmiany. Takie momenty konstytucyjne mogą wypływać również z logiki dziejowej a więc z momentów dziejowych cezur na zakończenie wojen światowych czy domowych, rewolucji, przewrotów, istotnych zmian ustrojowych. Takim momentem były z pewnością lata 90, kiedy uchwalano dzisiejszą konstytucję przypieczętowując zmiany ustrojowe. Był moment, a co więcej była raczej powszechna zgoda „co do potrzeby i co do kierunków zmiany”. Może nie całkiem jednogłośna, bo czegoś takiego na świecie nie ma, ale nie przypominam sobie dramatycznych sporów o jej treść i postać. Uczestniczyła w tym szeroko pojęta strona solidarnościowa i jak to wtedy mówiono postkomunistyczna.

    W sumie nie ma więc między nami większego sporu. Ja po prostu twierdzę, że nie ma w tej chwili warunków do takiego przesilenia, a Pan uważa, że właśnie takie przesilenie jest teraz potrzebne i trzeba społeczeństwo nakłonić do jego wymuszenia. Jednym słowem chodzi o coś w rodzaju rewolucji i obalenia dotychczasowego ustroju. I jak tak postawimy sprawę – to ja jestem za. Już w 2011 roku napisałem do Sądu Najwyższego protest wyborczy z prośbą o unieważnienie wyborów ze względu na ich niezgodność z Konstytucją RP oraz podstawowymi zasadami demokracji zdefiniowanymi w prawie międzynarodowym. Władze tak wybrane nie mają legitymizacji i są w gruncie rzeczy nielegalne. Wymieniałem przy tym konkretne paragrafy które są bezpośrednio ordynacją wyborczą łamane w tym Art. 25 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych (https://bisnetus.wordpress.com/2014/08/07/miedzynarodowy-pakt-praw-obywatelskich-i-politycznych-artykul-25), tudzież 4 , 32, 96 i 99 artykuł Konstytucji RP. SN zgodnie z moimi przypuszczeniami odpowiedział mniej więcej tyle, że ma Konstytucję i demokrację w „d…” i będzie uwzględniał jako prawo najwyższe wyłącznie Kodeks Wyborczy, które uchwaliły sobie pod siebie partie polityczne.

    Tyle że w swej postawie negacji tej partyjnej dyktatury i systemu apartheidu obywatelskiego byłem mocno osamotniony. Więc od lat jestem na froncie „edukacyjnym” w walce z wiatrakami obywatelskiego analfabetyzmu i środkami masowego zgąbczania mózgów próbując wyjaśniać gdzie się da podstawowe demokratyczne pojęcia, jak bierne i czynne prawo wyborcze, czy fundamentalne zasady demokracji jak powszechność, równość i wolność wyborów. Również tłumaczę na polski zupełnie amatorsko nie mając odpowiedniego wykształcenia i kompetencji niektóre dokumenty jak „Dokument Spotkania Kopenhaskiego Konferencji w sprawie Ludzkiego Wymiaru KBWE” zawierający zobowiązania państw do wdrażania demokracji po globalnym upadku komuny, „Kodeks Dobrej Praktyki w Sprawach Wyborczych” Komisji Weneckiej, w której zasady demokratycznych wyborów są wyłożone na talerzu jak gimnazjaliście, czy też komentarz ogólny do wspomnianego Art. 25 treść tego artykułu wyjaśniający. Te trzy dokumenty mają wspólne cechy. Są one elementarne dla wiedzy obywatelskiej i są w pewnym sensie a czasem de facto obowiązującym w Polsce prawem. A drugą ich wspólną cechą jest to, że w Polsce są traktowane jak dokumenty tajne i mimo setkek wyższych uczelni, setek NGO-sów na rzecz demokracji, tłustych ośrodków medialnych w niemal 40 milionowym kraju, które to dysponują tysiącami fachowców i milionami w sensie monetarnym nie zostały na język polski przetłumaczony w sposób publiczny i oficjalny, a więc nie zostały udostępnione opinii publicznej. Nie mówiąc już o edukacji. Więc jak dla elit te dokumenty są nieważne, niewygodne, czy niebezpieczne, to musi je tłumaczyć amator.

    Co do spraw edukacyjnych, to ma Pan rację, tyle że to jest gwałtowna zmiana tematu wprawdzie godnego osobnej porządnej dyskusji a nawet osobnego portalu lub organizacji. Na edukację mam własne dosyć oryginalne i radykalne pomysły włącznie z „rozwiązaniem Ministerstwa Oświaty”, autonomizacji i uspołecznienia całego systemu i z konstytucyjnym zakazem jakiejkolwiek ideologizacji programów edukacyjnych. Ale nie tu miejsce i czas, aby o tym dyskutować.

    Do Obywateli RP przyciąga mnie właśnie to, że widzę pewne zbieżne punkty w zakresie diagnozy źródeł „katastrofy i kompromitacji polskiej demokracji”. Już sam fakt, że spostrzegamy problemy fundamentalne systemu podobnie, czyli w ordynacji, ustroju partii politycznych i mediów publicznych. Kiedyś pozwolono mi o tym napisać w salonieopinii.pl w tekście „Bisnetus: Ustrój partii politycznych w Polsce i w Niemczech – Studio Opinii”, gdzie w drugiej refleksyjnej części wymieniłem wszystkie te trzy czynniki obok edukacji jako fundamentalne dla obrony demokracji przed całkowitym kolapsem, który niestety w sposób całkowicie przewidywalny i logiczny nastąpił.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *