Żywe tarcze, martwi sojusznicy. Kilka osobnych problemów wokół jednego protestu

Od miesiąca strajkuje w Sejmie garstka ludzi, którzy w charakterze „żywych tarcz” przyprowadzili tam swoje niepełnosprawne dzieci. Żywe tarcze to złośliwe określenie polityków PiS, którego intencją było zdyskredytować protest, przypisując protestującym niecny cynizm. To jednak naprawdę są żywe tarcze – ktokolwiek protestowałby w Sejmie bez nich, dawno byłby stamtąd usunięty przemocą, o czym wiem o tyle dobrze, że usuwano mnie stamtąd wielokrotnie
 
Jest protest, więc rozbrzmiewają bojowe surmy. Wśród polityków nie było ich słychać dotąd niemal wcale – teraz odezwały się za sprawą najpierw bezczelności Kuchcińskiego, a potem zapowiedzi przyjazdu Wałęsy. KOD zdecydował się wreszcie odezwać. Czy wcześniejsze milczenie polityków to obraz zwykłej bylejakości, do której opozycja przyzwyczaja nas coraz bardziej, czy może efekt kłopotu innego rodzaju, który protest RON ze sobą niesie?

Sytuacja pod Sejmem – nie pierwsza taka zresztą – jest też okazją do poważnych pytań o przyszłość ruchu protestu. O to, co w nim jest realizmem, a co utopią, co w takim razie może być rzeczywistym celem jego działania, a co jest tylko folklorystycznym tłem dla kampanii zawodowych polityków. Jeśli naprawdę wziąć pod uwagę wszystkie aspekty tego jednego protestu, a nie koncentrować się na hasłach i na tym, co widać z wierzchu, sprawa pokazuje sporą część skomplikowania ogólniejszej sytuacji, w jakiej dzisiaj tkwimy.

Samotność niezłomnych i „lans” kunktatorów

Strajkujący w Sejmie i wspierający ich przed Sejmem aktywiści Obywateli Solidarnie w Akcji, Warszawskiego Strajku Kobiet i Odnowy mają rosnące od miesiąca poczucie osamotnienia. Bardzo zrozumiałe. Widzieliśmy kulminację tej frustracji, kiedy 12 maja PO, Nowoczesna i KOD organizowały w Warszawie Marsz Wolności. Do trwającego równocześnie dramatycznego protestu marsz nie odnosił się wcale – de facto odmówiono zmiany lub modyfikacji planów tak, by udzielić wsparcia strajkującym samotnie i poddawanym coraz to nowym represyjnym złośliwościom władzy.

Próbowano w tej sprawie porozumienia i to się niezupełnie udało – w jakiejś części z powodu obiektywnych przeszkód, ale to zdecydowanie nie one przesądziły. Przede wszystkim brakowało politycznej woli by z tego strajku, a nie z haseł partii, uczynić temat wielkiego marszu opozycji. Efekt był w każdym razie taki, że 12 maja byliśmy świadkami w jakiejś mierze konkurencyjnych demonstracji: poparcia dla strajkujących w Sejmie oraz poparcia dla partii przygotowujących się do wyborów. Skalę tych poparć dało się nawet zmierzyć i zestawienie nie wypadło dobrze. Pod Sejmem było coś koło tysiąca ludzi – z pewnością mniej niż dwa tysiące. Na marszu i kończącym go koncercie było wiele tysięcy. Ogromna większość demonstrujących pod Sejmem poszła potem na Marsz Wolności. W odwrotną stronę nie chodzono niemal wcale. Takie są policzalne fakty, a jak się rozkładają mniej wymierne społeczne sympatie – powiedzieć nadal trudno. Czegoś się o tym dowiemy już dzisiaj.

Na dzisiaj z wizytą w Sejmie lub pod Sejmem zapowiedział się bowiem Lech Wałęsa i kiedy piszę te słowa, właśnie rozmawia z protestującymi. Z tego powodu różne środowiska – w tym zwłaszcza Komitet Obrony Demokracji – tym razem wreszcie wzywają pod Sejm. Konflikt organizacji oczywiście rośnie również z tej okazji. I choć apele o dzisiejszą obecność przed Sejmem od rana wypełniają to, czego oczekiwano na 12 maja, to jednak ze zrozumiałych powodów apel Zarządu Głównego KOD budzi niesmak pozostałych działaczy. Nie wspomina ów apel o trwającej tam od miesiąca samotnej akcji, nie wymienia jej organizatorów, ignoruje niewysłuchane wcześniej wezwania.

Pretensje o „lans” wykorzystujący cudzy, dotąd ignorowany protest, są więc nie tylko zrozumiałe, ale i zwyczajnie, ludzką miarą, słuszne. Dobrze znam tę gorycz. Zarówno z Krakowskiego Przedmieścia, jak z samego Sejmu, gdzie od dwóch lat daremnie wyczekiwaliśmy wsparcia w akcji wymierzonej przeciw temu samemu zakazowi Kuchcińskiego, widząc w odpowiedzi wyłącznie faryzejskie wykręty i próby przeczekania aż się zmęczymy albo staniemy się nie budzącym niczyich emocji folklorem ekstremistycznych uliczników. Niemniej nie cierpię pojęcia „lans”. Każdy protest zabiega o uwagę publicznej opinii, każdy pcha się przed kamery i powinien to robić. Nie „lans” jest złem. Niesmak bierze się stąd, że skorzystać z niego mają nie ci, którzy być może powinni.

Dla zaangażowanych w protest w Sejmie to przecież powinno być bez różnicy – ważne, że z dawna oczekiwane wsparcie być może wreszcie nastąpi i o tym przede wszystkim należy się dzisiaj martwić. Dla ruchu protestu sprawa pozostaje jednak ważna, bo na tym strajku rzecz się nie kończy i trzeba będzie jeszcze nie raz wiedzieć, kto gra fair, a kto niezupełnie, kto naprawdę usiłuje pchać do przodu polskie sprawy, a kto tylko pływa na falach, które inni pracowicie rozbujali. Tak czy owak – dzisiejszy dzień przed Sejmem będzie, podobnie jak 12 maja i wszystkie inne „demonstracyjne okazje”, fragmentem konkurencji o przywództwo w ruchu, a jest rzeczą ważną – a nie nieważną – kto to przywództwo obejmie, o ile ktokolwiek zdoła to zrobić, bo również to nie jest żadną miarą pewne.

No, przed Sejmem w dniu wizyty Lecha Wałęsy zebrał się tłum kilkudziesięciu osób, więc kwestia przywództwa jest ekscytująca stosownie do tej miary.

Radykalizm „rewolucjonistów”

W słusznym i bardzo zrozumiałym rozgoryczeniu samotnych „radykałów” brzmią przy tym nuty fałszywe. Poczucie osamotnienia jest w ogóle bardzo złym doradcą.

Ktoś, kto ma za sobą praktykę „rewolucjonisty” i zdążył ją kiedykolwiek przemyśleć na chłodno, powinien dobrze znać to wielokrotnie opisywane zjawisko, w którym kurcząca się społeczna baza protestu powoduje postępujący radykalizm topniejącej garstki aktywistów i ich coraz wyraźniej artykułowane zbrzydzenie kunktatorstwem biernego otoczenia. W paradoksalny i również dobrze znany „rewolucjonistom” sposób, proces ten nasila się tym bardziej, im bardziej uzasadnione jest poczucie „słuszności sprawy”. W im bardziej zatem moralnie oczywistej sprawie działamy, tym szybciej nasza rewolucja tonie w obojętności z jednej, a w nerwicowej frustracji z drugiej strony.

„Rewolucję” wszczyna się zaś przecież „dla dobra ogółu”. Dla „normalnych ludzi”, których wrażliwość nie jest aż tak wyostrzona, którzy nie mają w sobie wystarczającej odwagi, determinacji i którzy po prostu czym innym żyją. Mają typowy system wartości, który umożliwia im zwykłe życie, a społeczeństwu przewidywalny ład – troszczą się zatem o dzieci, rodzinę, pracę i byt, albo zwyczajnie „sprawy ogółu” interesują ich umiarkowanie i wolą popijać latte bez laktozy zamiast płonąć na ołtarzu spraw wielkich. „Rewolucjonista” patrzący z góry na ludzi „zwykłych” jest więc zjawiskiem tyleż typowym i zrozumiałym, co jednak zawsze podejrzanym: każe pytać o rzeczywiste powody „rewolucji” i podejrzewać pięknoduchostwo raczej niż realne dążenie do deklarowanych celów.

To jest – zdaje mi się – niemal ściśle ogólne prawo historii. W polskiej tradycji obrazuje je świetnie jedna z wersji Pierwszej Brygady i taki jej fragment:

Nie chcemy już od was uznania
Ni waszych mów, ni waszych łez!
Skończyły się dni kołatania
Do waszych serc, jebał was pies!

Fajne, nie? Mentalność tego rodzaju, ta duma bojowców, którzy się prochu nawąchali, ich wyższość wobec kunktatorów uzasadniała kiedyś i Zamach Majowy, i Brześć, a potem także Berezę. To oczywiście horror i przesada, nic takiego nie grozi nikomu ze strony dzisiejszych radykałów, ale w pretensjach o „lans” cudzym kosztem słychać przecież dzisiaj wyraźnie tę samą nutę: ten sam zawód daremnych wyczekiwań uznania, dziękczynnych mów i łez wdzięczności oraz to samo „jebał was pies”, co i wtedy. Przede wszystkim we własną pierś się biję, wypisując ten cytat. Pamiętam więc np. własne napomnienia, kiedy rok temu w lipcu, na zapowiedź uczestnictwa Wałęsy w demonstracji przeciw smoleńskiej miesięcznicy, pojawił się tłum niewidziany tam nigdy wcześniej i nigdy potem. A kiedy trzeba było przeganiać politycznych celebrytów „lansujących się” tam naprawdę nieprzyzwoicie, sam używałem słów nie zawsze cenzuralnych…

Do żadnych ekscesów gwałtownego radykalizmu raczej nie dojdzie, ale dmuchać na zimne trzeba również z innych powodów. „Jebał was pies!” jest odruchem zrozumiałej, ale oczywiście zawsze przeciwskutecznej reakcji na izolację „radykałów” i zamieranie ruchu protestu. A właśnie z tym mamy do czynienia. Z im większym ogniem w oczach zagrzewamy do walki, tym większy dysonans powodujemy u słuchających. Rozmiłowani w latte lub zajęci własną, ciężką na ogół pracą „zwykli ludzie” dołączają do protestu, czyniąc zeń siłę konstruktywną, nie tylko z poczucia „wkurwu” na rzeczywistość, ale przede wszystkim wtedy, kiedy mają również poczucie realności zmian – i tego, że sprawy leżą po prostu w ich zasięgu. To obok „wkurwu” warunek konieczny. Bez niego ludzie zamiast aktywności wykazują właśnie bierność, popadają w apatię, niektórzy w egoistyczny hedonizm, zanikają społeczne więzi.
 

 
Absencja wyborcza jest w Polsce miarą właśnie niewiary w realne znaczenie wyborów – i nie jest to niewiara nieuzasadniona. Podobnie nie bez przyczyny widzimy niską i stale spadającą frekwencję obywatelskich demonstracji. Nieliczni aktywni cierpią natomiast zawsze na najrozmaitsze rodzaje społecznych nerwic, ulegają rozmaitym radykalizmom, czasem próbują przemocy, czasem gestów, którym celem jest „przebudzenie” pozostałych, co zawsze kończy się porażką, bo im gwałtowniej chcemy „budzić”, tym większy opór powodujemy i tym mniej budzeni rozumieją naszą retorykę. Nie „jebał was pies” jest więc odpowiedzią, a realny, dający nadzieję powodzenia program. Tego przede wszystkim brakuje. Zarówno wśród niszowych „radykałów”, jak wśród apelujących do szerszego poparcia „kunktatorów”.

Czy Wałęsa i KOD pod Sejmem ma szansę realnie odmienić sytuację? Choćby tego konkretnego protestu? Wierzymy, że tak i dlatego być może za chwilę będzie nas przed Sejmem więcej niż zwykle. Sądzimy, że być może inni również przyjdą. Może nawet kiedyś w końcu przyjdzie nas tyle, że Kuchciński naprawdę popadnie w kłopoty. Daj Boże, choć widoki z dzisiejszego poranka żadnego optymizmu nie uzasadniają.

Jednak nawet jeśli zbierze się tłum, to i tak rozwiązanie sejmowego protestu wydaje się mało prawdopodobne. Głównie dlatego, że on jest dodatkowo skomplikowany sam w sobie. Wiemy o tym, ale boimy się mówić głośno. I to jest kolejny problem, w który wpadniemy, kiedy tylko jakoś się uporamy z tym pierwszym. Nie tylko udajemy przed sobą, że sama liczba demonstrantów przesądzi kiedyś o zwycięstwie protestu. Udajemy również, że ten konkretny protest rozwiązać da się łatwo, a jego cele są oczywiste.

Partykularyzm, czy oczywistość postulatów

Protestują rodzice dorosłych osób niepełnosprawnych. To grupa ludzi, których dorosłe dzisiaj dzieci były niepełnosprawne od urodzenia lub w wyniku choroby, która nastąpiła przed ukończeniem 16. roku życia. To jedna z wielu grup, wąsko określona, wśród społeczności niestety o wiele szerszej, bo obejmującej np. wymagające stałej opieki osoby niepełnosprawne w wyniku wypadku i innych nieszczęść, które dotknęły ich jako ludzi dorosłych. Wiedzą o tym rządzący i my również to wiemy, pamiętając, jak min. Rafalska rozpoczęła grę od porozumienia zawartego już w pierwszych dniach właśnie z innymi środowiskami i organizacjami. Wyjątkowo niefortunne to było, bo jawna zagrywka nie fair wykluczyła możliwość późniejszej uczciwej gry kartą społecznej solidarności.

Rzeczywiście uczciwa gra niekoniecznie musi bowiem prowadzić do spełnienia postulatów strajku. Wskazanie partykularyzmu roszczeń strajkujących bywa normalnym elementem uczciwych negocjacji, w których solidarność społeczna dotyczy również strajkujących. Oni muszą wiedzieć, że w podobnej sytuacji znajdują się również inni i że jest ich wielu. Strategię tę stosował kiedyś po mistrzowsku, a równocześnie wzruszająco uczciwie Jacek Kuroń – w nieporównanie trudniejszych czasach i warunkach. I Kuroń, i wszystkie rządy, oczywiście również te uczciwe i społecznie wrażliwe – wszyscy wiedzą dobrze, że uleganie roszczeniom strajkujących jest w pewnym wstydliwym sensie trochę jak negocjacje z terrorystą: oznacza zaproszenie do strajku kolejnych grup, sygnał, że strajk daje rezultaty, których inaczej osiągnąć się nie da. Uruchamia efekt domina, który może nie mieć końca.

Z tego punktu widzenia postulaty RON nie są wcale tak oczywiste, jak to wynika z obrazu zdesperowanych ludzi w Sejmie, z obrazu ich niepełnosprawności i z opowieści o ich codziennym losie bez nadziei na odmianę. Oczywiste byłyby, gdybyśmy wiedzieli, że stać nas na proporcjonalnie równą pomoc udzielaną wszystkim w porównywalnej potrzebie. A tego nie wiemy.

Łatwo jest uznać, że to nie nasza sprawa i są powody, by tak właśnie zdecydować. Niech się o to martwi PiS i niech wypełni obietnicę „wystarczy rządzić” lub „wystarczy nie kraść”. Niech się martwi Morawiecki ogłosiwszy dopiero co bezprecedensowo korzystną sytuację budżetu.

Wyobraźmy sobie jednak przyszły, wymarzony rząd i kolejny taki protest w Sejmie – a to pewne, że taki nastąpi. Co wtedy? Jak się zachować przyzwoicie?

Być może to właśnie z tego rodzaju refleksji wynikał wyraźny dystans i niezaangażowanie polityków PO w dramatyczny protest odbywający się tuż pod ich nosami – trudno powiedzieć, bo zachowania PO bywają ostatnio trudno zrozumiałe. Tak czy owak PO póki co przespała szansę. Istnieje projekt ustawy, który PO przygotowała i który nie spełnia wszystkich postulatów strajku, ale załatwia sprawę kompleksowo. Projekt wygląda z tego powodu na po prostu dobry. Choćby 12 maja była okazja by udzielając jednoznacznie silnego wsparcia strajkującym, próbować się z nimi równocześnie porozumieć co do ograniczenia roszczeń w imię całościowego rozwiązania obejmującego wszystkich zainteresowanych. Samo to byłoby ogromnym sukcesem – być może jest on osiągalny jeszcze dziś, ale kłopot polega na tym, że wartości tak pojętego sukcesu nikt nie dostrzega. W atmosferze politycznego wzmożenia ta wartość znika, ustępując szansie na osiągnięcie z dawna wyczekiwanej przewagi nad PiS. Trudno z tej szansy zrezygnować dla czegoś mglistego.

Szanse na tak definiowany sukces wyglądają więc marnie. Póki co w proteście RON, a dodatkowo w głupkowatym i nieludzkim zachowaniu Kuchcińskiego widzimy po prostu szansę sprawienia kłopotów PiS. To oczywiście da się zrobić i z tego punktu widzenia nie warto martwić się na zaś i myśleć, co będzie za przyszłych rządów. Nieco to kłopotliwe etycznie, bo oznacza w gruncie rzeczy, że w naszej trosce o niepełnosprawnych jest kilka rzeczy podobnych do wsparcia udzielanego im przez polityków PiS cztery lata temu… Wolimy więc w postulatach RON widzieć wyłącznie oczywistą słuszność. I wobec tego tak rzecz całą rzeczywiście widzimy – prosto i jednoznacznie, ale przez to fałszywie.

Obywatelska utopia – fantazje na motywach Thoreau

Z trochę innej beczki. Henry David Thoreau, który uchodzi za jednego z ojców założycieli idei obywatelskiego nieposłuszeństwa, wsławił się odmową zapłaty podatków w proteście przeciw wojnie z Meksykiem i niewolnictwu. Protest miał miejsce – zadziwiające są w historii równoczesności zdarzeń – dwa lata przed Wiosną Ludów i rok przed ogłoszeniem Manifestu Komunistycznego. Thoreau wylądował w areszcie, gdzie miał wypowiedzieć owo niesłusznie mu przypisane zdanie o czasach, w których przyzwoity człowiek znajduje swoje miejsce w więzieniu. Jego bohaterski opór w rzeczywistości nie kosztował jednak wiele – nazajutrz skarbowe zobowiązania anonimowo uregulowała za niego prawdopodobnie jego ciotka, on sam wyszedł natychmiast z pudła i na tym cała historia niedoszłego heroizmu by się skończyła, gdyby nie wykłady, artykuły i inna działalność Thoreau, która o jego podatkowym wyczynie kazała nam pamiętać. Odmowa płacenia podatków uchodzi więc od tego czasu za klasykę protestu obywatelskiego nieposłuszeństwa – choć prawda jest taka, że żaden taki protest nigdy w rzeczywistości się nie wydarzył.

W ramach eksperymentu myślowego proponuję więc wyobrazić sobie kontestowaną powszechnie dyktatorską władzę i masowo wypowiadających jej posłuszeństwo obywateli. Niekoniecznie dzisiejszych demokratów w Polsce, ale na przykład wyznawców smoleńskiego mitu o zabójczym zamachu na prezydenta w samolocie – oni przecież żyli w przekonaniu, że to najwyższe władze państwa dokonały tej straszliwej zbrodni. Odmowa płacenia podatków poprzedniej władzy byłaby wobec takiego koszmaru co najmniej uzasadniona. Nie bardzo da się to zrobić w dzisiejszych czasach, kiedy Urząd Skarbowy nie musi nawet nasyłać komorników i wystarczy mu zablokować konta bankowe. Ale już np. bojkot deklaracji PIT byłby wystarczająco dla władzy dolegliwy i bohaterstwa by nie wymagał, a tylko stanowczości w sprzeciwie. Nikt przytomny do takiej akcji jednak nie wezwie, bo z góry wiadomo, że to się nie ma prawa udać. Ale właściwie dlaczego?


Walczymy o prawa konstytucyjne. Wesprzyj nas, żebyśmy mogli działać!


Gdyby jakiś uzurpator zlikwidował w Stanach Zjednoczonych tamtejszy Sąd Najwyższy, bojkot podatków byłby z pewnością reakcją bardziej prawdopodobną. Dlaczego to nie jest możliwe w Polsce? To jest, moim zdaniem, pytanie najważniejsze w całej naszej sytuacji obywatelskiego protestu – przy całej jego zamierzonej naiwności.

Skoro państwo zawodzi w sprawie, której dotyczy obecny protest, to co powinniśmy zrobić? Oczywiście chcielibyśmy zmienić władze tego państwa, a wydaje się, że da się w tym celu wykorzystać protest. No, należy wtedy cisnąć do końca, próbując na przykład zablokować Sejm, jak to się nie udało w lipcu rok temu w sprawie wolnych sądów. Cóż – jeśli to się ma jakimś cudem naprawdę udać, nowe władze będą tym bardziej bezbronne wobec każdego następnego protestu w tym rodzaju. Już tu o tym była mowa. Wyjściem o wiele lepszym byłoby wobec tego rozwiązać problem systemowo i protest rozładować – tego jednak nie chcemy, bo to zdejmie presję z władzy i nie na tym nam zależy. Zresztą możliwości są tu niewielkie, bo nie tylko rząd zawodzi, ale również opozycja.

Protestujące społeczeństwo mogłoby – fantazjując na motywach Thoreau – sięgnąć po nieposłuszeństwo i obywatelską samoorganizację. Strajkujący domagają się 500 zł gotówkowego dodatku dla kilkusettysięcznej grupy niepełnosprawnych ludzi zależnych całkowicie od pełnowymiarowej opieki swych rodziców. To oczywiste nawiązanie do programu 500+, za pomocą którego, w akcie populistycznej korupcji wyborczej PiS przejął w Polsce władzę. Program 500+ był z tego powodu kontestowany po naszej, liberalnej stronie konfliktu i do dzisiaj powtarzamy historie o przekupionych rodakach, którzy oddali demokrację za 5 stów w portfelu. Są wśród nas ludzie relatywnie zamożni, którzy twierdzą w dodatku, że wsparcie tego rodzaju z pewnością nie im powinno się należeć. Niektórzy nawet w związku z tym tego świadczenia nie pobierają.

Mogliby swoje 500 zł – należne, czy nienależne – wziąć i przekazać rodzinom opiekującym się niepełnosprawnymi. Trzeba by do tego kilkuset tysięcy takich ludzi. Oczekiwalibyśmy od nich nie boju pod Sejmem, ale wypełnienia wprost tych samych zobowiązań, które w państwie redystrybuującym dochód narodowy bogatsi mają w stosunku do uboższych lub z innych powodów potrzebujących wsparcia. Przy okazji to już nie osamotnieni radykałowie apelowaliby o społeczne przebudzenie, ale robiliby to ludzie w potrzebie, prosząc o zwykłą ludzką solidarność wobec ich dramatu. I wreszcie budowalibyśmy w ten sposób sami – a nie przyjmowali w dekretach władzy – państwo, w którym wzajemne zobowiązania obywateli, przyjmujące postać świadczeń, byłyby efektem zawartej rzeczywiście umowy między obywatelami. Świadomymi treści i rzeczywistego znaczenia umowy. Obywatelskie państwo z prawdziwego zdarzenia.

Dlaczego to nie jest możliwe?

Odpowiedzi znam z facebookowych komentarzy.

1. To odpowiedzialność rządu, niech ją poniesie.
2. To zdejmuje presję z odpowiedzialnych za ten stan rzeczy i rozmywa polityczną treść protestu.
3. To zadanie państwa, nie charytatywnej aktywności ludzi, która zresztą upokarza protestujących – oni nie oczekują jałmużny.
4. To utopia, nie zbierzemy tyle, problem musi być rozwiązany systemowo.

Cóż, wszystkie te odpowiedzi są oczywiście prawdziwe. Ale trzy pierwsze wykluczają taką wizję państwa, które nie jest ewolucyjnie ukształtowanym bezosobowym tworem, zdejmującym wszelką odpowiedzialność z obywateli, ale które jest zamiast tego wynikiem ich świadomych decyzji. Być może tak jest i musi być zawsze – to tylko Stany Zjednoczone, a i one wyłącznie w mocno wyidealizowanej wersji historii, były przynajmniej w jakiejś mierze dziełem zaprojektowanym jako tako świadomie. Jeśli tak, to rację mają ci wszyscy, którzy dziś rozsądnie pukają się w czoła, słysząc o prawyborach lub innych tego rodzaju projektach, w których świadome działanie społeczne staje się podmiotową siłą sprawczą historii. Jeśli tak jest naprawdę, to ruch obywatelski, który próbujemy tworzyć – z wysiłkiem obliczonym nie na doraźną zmianę politycznej władzy, ale na przejęcie przez obywateli ukształtowanych przez nich na nowo instytucji państwa – jest idealistycznym, utopijnym marzeniem, które nie ma szans się ziścić. Może nasz ruch być co najwyżej jednym z czynników – mniej lub bardziej istotnych – prowadzących do zmiany władzy w ramach tego, czym państwo jest realnie, a nie w mrzonkach o wspólnocie wolnych i świadomych ludzi.

Czwarta odpowiedź jest lustrem, w którym moglibyśmy się przejrzeć, gdybyśmy spróbowali zrealizować któryś z tych utopijnych projektów. Stawiam dziewięć do jednego, że również ona jest prawdziwa i lustro pokaże fatalny obraz nas samych. Ale i tak stawianie tego pytania jest zdrowsze – a mówię o zdrowiu psychicznym w społecznej skali – niż radykałów apele o przebudzenie obojętnych konsumentów latte i niż nasze utyskiwania na cudzy „lans” naszym kosztem.

Tak czy owak, warto próbować. Może się da zmienić choć skalę nieprawdopodobieństwa obywatelskiej utopii. Bez tego nie doczekamy się nawet tak łatwej rzeczy, jak ów oczekiwany z dawna „marsz miliona”, który niechcianych przez nas populistycznych dyktatorów zmiecie z powierzchni ziemi.

Paweł Kasprzak

3 komentarze do “Żywe tarcze, martwi sojusznicy. Kilka osobnych problemów wokół jednego protestu

  • 21 maja, 2018 o 19:08
    Bezpośredni odnośnik

    Podziwiam Pana i Obywateli RP .
    Obywatele – Rozniecacie wiarę która pomaga nam czekać na moment szczególnej mobilizacji, ktora nastąpi przed wyborami.
    Powinniście powalczyć o szersze zaplecze, po prostu o środki finansowe, tak byście z przekazem dotarli dalej niz do antypisowskiej „elity”. Dla czesci osob jestescie politycznymi awanturnikami, choć to Wam a nie zawodowym politykom zawdzięczamy koniec karykaturalnych miesięcznic i zagraniczne echo faszystowskich marszy.
    Myśle ze Wasza plecakowa estetyka buduje Wam medialny wizerunek oszołomów. Moze to krzywdząca opinia, ale media nie traktują Was poważnie. A zasługujecie na to jak mało kto.

    Jestem przedstawicielem właśnie zarobionych mieszkańców stolicy. Opuszczam wiele demonstracji, bo mam zawodowo i rodzinnie mnóstwo zajęć, a widzę ze zasięg demonstracji jest słaby.

    Ale wierze w Was, bo działacie nieszablonowo, konfrontacyjnie, wyprzedzająco i skutecznie. Choć często chaotycznie i bez odpowiedniego rozgłosu.

    Nawiazując do Myśli że działacie w imię utopii jaką jest marsz miliona, to nie jestescie „produktem społeczno politycznym” masowym a zdecydowanie elitarnym. Tą elitą jest świadoma i odpowiedzialna częsc społeczeństwa. Oby ta grupa była jak najwieksza. Reszta – większość to ci którzy bezrefleksyjnie eksploatują otoczenie.
    Naszym celem jest aby te proporcje uległy zdrowemu odwróceniu, i aby w naszym życiu było więcej empatii. Aby nie dopuścic do utrwalenia sie stanu jaki dzis mamy.
    Erozja ruchów obywatelskich polega na tym ze nie ma autorytetow którzy przekonają tych zagubionych i sceptycznych. Bo tych przekonanych przekonywać nie trzeba.
    Troche chaotycznie, ale na koniec – w tych społecznościach gdzie światopogląd juz poróżnił aż do nienawiści, można zacząć budować od nowa od prostych przedsięwzięć bytowych, wspólna droga, odmalowanie szkoły, wspólna pomoc dla najbardziej potrzebujacych, start dla dzieci pokrzywdzonych przez los itp byle dalej od polityki.

    Za wszystko dotąd bardzo dziękuję.

    Odpowiedz
  • 22 maja, 2018 o 10:44
    Bezpośredni odnośnik

    Trochę nie mam czasu, bo jestem na „wyjeździe”, ale Pan Kasprzak poruszył bardzo ciekawy temat. Wszyscy społecznicy, nawet politycy, intelektualiści powinni solidnie przeanalizować temat „dlaczego Polakom się nie chce”. Dopiero jak się to wie, można się zastanawiać co zrobić, aby ludzi uaktywniać, włączać, angażować, czyli prowadzić coś co się fachowo nazywa „wewnętrzny marketing”.

    Polakom się wyraźnie nie chce włączać w sprawy publiczne (czy raczej politykę), chociaż pod względem wiedzy, wykształcenia, energii, przedsiębiorczości nie ustępują raczej społeczeństwom zachodnim. Również zainteresowania polityczne mają mocne. Mam wrażenie, że przeciętny Polak oraz media 10 razy więcej dyskutują i spierają się na co dzień o politykę niż przeciętny Brytyjczyk lub Niemiec, oraz ich media. Tyle, że w Polsce jest to „politykowanie”, a więc czyste gadulstwo bez mocy sprawczej. Próżne gadanie bez przełożenia na rzeczywistość. Bez konsekwencji, odpowiedzialności, decyzyjności. Komentowanie, co robią tam „oni” w tych swoich „wojenkach na górze”.

    „Dlaczego tak jest?” – to jest pytanie.

    Odpowiedz
  • 22 maja, 2018 o 14:08
    Bezpośredni odnośnik

    Krótka uwaga:

    > Do trwającego równocześnie dramatycznego protestu marsz
    > nie odnosił się wcale – de facto odmówiono zmiany lub modyfikacji
    > planów tak, by udzielić wsparcia strajkującym samotnie
    > i poddawanym coraz to nowym represyjnym złośliwościom władzy.

    Osobiście uważam, że odnosił się za mało i jest niedosyt, jednakże tak mocne stwierdzenie nie jest prawdą. Był odczytany apel niepełnosprawnych, było wystąpienie pani Wandy, pojawiały się liczne transparenty, hasła i elementy graficzne. Prawdopodobnie rzeczywiście niewielu ludzi po zakończonym marszu wróciło pod Sejm, ale były wyjątki, choćby pani Henryka.

    Nie podejmuję się oceniać faktu, że opozycja jest dość słabo zaangażowana w protest, ale nie wykluczam, że jest tak dlatego, żeby nie ułatwiać narracji o jego politycznym charakterze.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *