Kilka wniosków z analizy wyników wyborów

Spora porcja wyborczej statystyki prezentowanej w sposób – o ile wiem – nigdzie indziej nie spotykany. Oraz odrobina również niezbyt typowej politycznej filozofii – dla twórczego relaksu po żmudnym liczeniu. Relaks przyda się nam zaś przed ciężkimi chwilami wyborów i prawdopodobnie jeszcze cięższymi – po nich. Tezy streszczające poniższy wywód:

  • Szanse zwycięstwa opozycji w wyborach prezydenckich są nikłe bez przełomowego programu, inaczej określonych celów politycznych i grup adresatów;
  • Polska polityka utrwala model dwupartyjny, w którym miejscem dla demokracji mogą być wyłącznie mechanizmy prawyborcze;
  • Nie da się w Polsce wygrać wyborów ani bez twardego elektoratu partyjnego, ani bez kontestujących partie nisz, stanu względnej równowagi z przewagą mobilizacyjną PiS nie da się przełamać — konsekwencje tego są bardzo poważne;
  • Chodzi o bardzo zasadniczą zmianę paradygmatów polskiej polityki, a choć ona oznacza krok w nieznane, jest potrzebna pilnie.

Jak przechodzą i rozkładają się głosy

Prezydenckich wyborów oczekujemy z konfuzją. Jakaś część Polaków czeka na nie z emocją, która apogeum osiągnie dopiero w kampanii, ale nawet wtedy zdecydowanie nie wszyscy będziemy te emocje podzielać. Demokraci – jakkolwiek dokładnie rozumieć to coraz mniej jasne pojęcie – będą powtarzać kasandryczne wieści o końcu polskiej demokracji i nadejściu nowego rodzaju dyktatury o dobrze znanym z przeszłości brunatnym zabarwieniu, jak to zresztą sam robię. Ale demokraci to zdecydowanie nie wszyscy – reszta publiczności będzie na nich reagować rosnącym znudzeniem, jak to obserwowaliśmy ciągle w minionych czterech latach. Blisko połowa Polaków nie głosuje  wcale – należy sądzić, że nie targają nimi żadne tego rodzaju emocje, polityka nie jest ich w stanie wywołać. Jakaś część – przy wszystkich zmiennych kolejach mniej więcej równoliczna z demokratami – podda się emocjom przeciwnym, ale też część spośród głosujących na obóz dzisiejszej władzy po prostu spokojnie i nie po raz pierwszy skonstatuje, że przy całym tym zgiełku żyje im się wcale nieźle, więc nie ma powodów do demokratycznej histerii. Część zagorzałych entuzjastów Dudy, wielbiących go nadal jako cudowną inkarnację „poległego Lecha”, jest z wyborczo-statystycznego punktu widzenia zwierciadlanym odbiciem demokratów. To grupa znaczna, ale tylko grupa.

Ryzyko porażki z Dudą jest w każdym razie ogromne, a sprawa dla demokratów tym jest trudniejsza, że przyszłoby nam przełknąć już nie tylko samą przegraną, ale i wstyd porażki z kimś kompletnie pozbawionym charakteru, inteligencji i jakiejkolwiek powagi. Grozi nam więc po prostu klęska w starciu z przygłupem. Przed tym heroicznym aktem stroszymy nasze piękne liberalne piórka i celebrujemy własne wyrafinowanie. No, skoro tak, to chociaż pomyślmy przez chwilę w sposób zdyscyplinowany – zanim pójdziemy zagłosować z niestety dość bezmyślną dyscypliną. „Nas” powinno być na to stać bardziej niż stać „ich”.


[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Buduj z nami patriotyzm obywatelski” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]


Wśród skrajnie już dziś poobijanych Obywateli RP dominuje poczucie zmielenia w trybach partyjnych interesów, którym ulegają głosujący rodacy. Ogromna większość głosów w wyborach pada na „duopol” – w którym po opozycyjnej stronie dochodzi do modyfikacji, mniej lub bardziej wymuszonych koalicji, paktów itp. Kandydaci obywatelscy nie zyskują uznania, dominuje zakaz artykułowania różnic po opozycyjnej stronie i tendencja do wspierania partyjnych „pewniaków”. Nasze apele o realizację demokratycznych wartości lub choćby o racjonalną strategię sumowania głosów zróżnicowanych elektoratów, co jest możliwe w rozwiązaniach prawyborczych, a okazuje się niemożliwe w wariantach gabinetowych kontraktów, były konsekwentnie ignorowane przez polityków i media, ale nie budziły również żadnego zainteresowania wśród wyborców. Mam tu za sobą doświadczenie szczególne i dość wyjątkowe – kandydowałem niejako przeciw opozycji w wyborach do Senatu, w których gabinetowy pakt narzucił nam co najmniej kontrowersyjną osobę Kazimierza Ujazdowskiego. Na chwilę uprzytomniło to wszystkim, czym grozi dyktat partyjnych bossów. W rezultacie osiągnąłem 15%, co w sytuacji wymuszającej dyscyplinę wojny plemion jest rezultatem zaskakująco dobrym – zawdzięczam jednak ten wynik oczywiście nie tyle własnym przymiotom, co silnemu oburzeniu kandydaturą Ujazdowskiego oraz dość specyficzną sytuacją, którą niżej opiszę.

Cóż, ja dobrze wiem, że nie da się wygrać wyborów bez twardych elektoratów głosujących po prostu na partyjne szyldy i nie troszczących się zbytnio, co i kto za nimi stoi. Problem w tym, że bez tego „niszowego” marginesu kilkunastu procent opozycja wygrać również nie jest w stanie – i albo nie zdaje sobie z tego sprawy, albo akceptuje porażki, troszcząc się o zupełnie inne sprawy.

Idea prawyborów zamienia się właśnie we własną karykaturę – wewnętrzne prawybory organizuje PO, jakby to było w stanie zmienić cokolwiek. Dość powszechnie – przecież nie bez pewnej racji, choć bardzo ograniczonej – uważa się przy tym, że postulat prawyborów spełniają dwie tury w wyborach prezydenckich. Gadać i pisać można o tym bez końca – sam się zresztą nagadałem i napisałem dość. Tak czy owak – jeśli Duda nie wygra w pierwszej turze, co moim zdaniem grozi nam bardzo poważnie, problemem będzie tura druga i to w jaki sposób elektorat partii opozycyjnej wesprze tego, kto pozostanie na placu boju w turze drugiej. Między innymi temu zagadnieniu wypada się przyjrzeć w poniższym przeglądzie danych z pięciu ostatnich klęsk wyborczych opozycji.

Osobnej oceny wymaga bardzo niestety dla wszystkich czytelna próba załatwienia własnych interesów prezydenckimi wyborami i żenująca koncentracja na giełdzie nazwisk bez słowa refleksji o tym, co opozycyjny prezydent mógłby i co powinien zrobić w Polsce, by zażegnać ów dramatyczny kryzys i śmiertelne zagrożenia, o których wszyscy mamy pełne gęby frazesów. To tym razem zostawmy. Skupmy się zamiast tego na nieco co prawda żenującym, ale popularnym i ulubionym przez polityków oraz publicystów liczeniu elektoratów i kombinowaniu wyborczych układanek. Polski dramat polega bowiem niestety również na tym, że do tego zajęcia biorą się po naszej stronie najwyraźniej ludzie nie dość rozgarnięci, a opinię publiczną mamy do tego stopnia zdezorganizowaną i rozbrojoną, że nawet skrajnych głupot po naszej nie ma komu opisać, nie mówiąc o ich rozliczeniu. Cóż, skoro tak konsekwentnie przegrywamy z nierozgarniętą ekipą PiS, świadczy to fatalnie również o naszej intelektualnej kondycji i żadnego wysiłku to odkrycie nie wymaga, choć niektórzy z rozpaczy wolą domyślać się strategicznego geniuszu Kaczyńskiego i jego mitycznych doradców z Ameryki.

Duda vs. Komorowski – przeoczone głosy wyborców Kukiza i Korwina

Uwaga, dostrzeżenie tego, jak przenosili swoje głosy wyborcy pomiędzy pierwszą i drugą turą wyborów, wymaga chwili skupienia, na które w toku przygotowań do kolejnych klęsk wyborczych nikomu w ciągu minionych 4 lat nie wystarczyło cierpliwości. W prezydenckich wyborach z 2015 roku padło w sumie w pierwszej turze 14 898 934 ważnych głosów, z czego:

  • na Dudę – 5 179 092;
  • na Komorowskiego – 5 031 060;
  • na Kukiza – 3 099 079;

a ósemka innych kandydatów wzięła w sumie ok. 10% pozostałych głosów. To Kukiz spowodował jedyny znaczący wyłom w walce PO z PiS, która i tak pochłonęła blisko 70% wszystkich głosów i ten rezultat utrzymuje się mniej więcej stale od tego czasu, choć oczywiście w miejsce PO mamy już do czynienia z nieco bardziej złożonym konglomeratem.

W drugiej turze tamtych wyborów oddaliśmy jednak o blisko 2 miliony (1 844 004) głosów więcej. Rezultat znamy, obrazuje go mapka w nagłówku, tu warto odnotować wzrosty odnotowane przez konkurentów w drugiej turze.

  • Duda dostał o 3 451 535 głosów więcej, a
  • Komorowski – o 3 081 251, co przesądziło o rezultacie.

Obaj panowie wzięli o 6 532 786 głosów więcej niż w pierwszej turze, co z grubsza odpowiada sumie 9 pozostałych kandydatów (ponad 4,5 miliona) oraz przyrostowi frekwencji. Pytanie brzmi – kto dostał ile głosów wyborców Kukiza, kto wziął niespełna pół miliona od Korwina, kto przejął głosy Ogórek, Palikota, czy Jarubasa z PSL. Przypisując Komorowskiemu wszystkie dodatkowe głosy wynikające ze wzrostu frekwencji i zakładając, że przeszli na niego wszyscy głosujący na Jarubasa, Ogórek, Palikota i Tanajnę – dostajemy sumę głosów o niemal pół miliona niższą od tego, co Komorowski uzyskał w drugiej turze. Do uzupełnienia tej luki dobrze nadałyby się głosy Korwina, co jak za chwilę zobaczymy, wcale nie jest takim absurdem na jaki wygląda. Gdyby z kolei Dudzie doliczyć głosy Brauna, Korwina, Kukiza, Kowalskiego i Wilka, to miałby ich o niemal pół miliona za dużo bez doliczania niczego z dodatkowej frekwencji. Coś tu się zatem mocno nie zgadza ze stereotypowymi schematami przykładami do elektoratów.

Zależność pomiędzy procentowym wynikiem Kukiza w I turze wyborów prezydenckich, a przyrostem głosów oddanych na Komorowskiego w II turze. Dane Komorowskiego (czerwone) przeskalowane dla lepszej czytelności.

Żadne badania nie opisują tej zaskakującej niejasności, zupełnie jakby zakładano, że do drugiej tury poszli głosować jacyś zupełnie inni ludzie i wynik układał się od nowa. Dane PKW można dziś zestawiać np. w poszczególnych gminach. Wyniki kandydatów w obu turach bywały tam zróżnicowane i można na tej podstawie spróbować prześledzić, czy i w jaki sposób wyraźnie wyższy gdzieś wynik Kukiza przekładał się jakoś na wahania wyniku drugiej tury. Najprostszą miarą jest tu współczynnik korelacji. Przyjmuje on wartość od zera (brak korelacji) do 1 (korelacja pełna) i odpowiada liniowej zależności zmiennych x i y opisanej np. zależnością y = 2x. Zależność y = x2 mierzy się już nieco niższym współczynnikiem właśnie dlatego, że nie jest to zależność liniowa. Ujemne współczynniki oznaczają korelację odwrotną – mamy z nią do czynienia np. wtedy, kiedy kandydaci odbierają sobie głosy. Interpretacje wielkości współczynnika korelacji bywają rozmaite. Wg Guilforda na przykład:

  • poniżej 0,1 korelacja jest nikła i nie wskazuje istnienia rzeczywistego związku;
  • w przedziale od 0,1 do 0,3 możemy mówić o istnieniu słabej korelacji;
  • do poziomu 0,5 mamy do czynienia z korelacją przeciętną;
  • do 0,7 – z wysoką;
  • do 09 – bardzo wysoką;
  • powyżej 0,9 – niemal pełną;
  • 1 to oczywiście korelacja pełna, która „w przyrodzie” nie zdarza się nigdy.

Wybrane korelacje zmierzyłem tu dla 2496 gmin (kilka z nich wykluczyłem z obliczeń ze względu na konieczność porównania pomiędzy wynikami pięciu wyborów). Mierzą one związek pomiędzy procentowym wynikiem Kukiza, Korwina i Jarubasa z PSL, a procentem przyrostów głosów osiągniętych w tych gminach przez Dudę i Komorowskiego w drugiej turze – liczonym w stosunku do liczby uprawnionych, by pozbyć się zawirowań związanych ze zmienną frekwencją.

Przyrost głosów Dudy korelował z wynikiem Kukiza odwrotnie: -0,18. Oznacza to, że Duda raczej nie przejmował głosów Kukiza, zamiast tego relatywnie tracąc w miejscach, w których Kukiz miał dobre wyniki, choć korelacja jest słaba. Głosy Komorowskiego przyrastały jednak w stosunku do Kukiza wg współczynnika 0,39, co jest już korelacją przeciętną i znaczącą.

Duda nie przejmował głosów Korwina (współczynnik -0,11) i znów raczej tracił tam, gdzie Korwin-Mikke był mocny, natomiast Komorowski – owszem, przejmował wyborców Korwina, choć dość słabo (0,23).

Duda korzystał na wyborcach Jarubasa z PSL (współczynnik 0,32), natomiast Komorowski jakby nieznacznie tracił w gminach, w których Jarubas osiągał względnie dobry wynik (współczynnik -0,12).

Z jednym wyjątkiem mamy tu do czynienia z korelacjami słabymi, ale najwyraźniej znaczącymi. Trzeba mieć świadomość, że wyborcy poszczególnych partii i kandydatów są różni w różnych miejscach Polski – na Wschodzie i Zachodzie, w wielkich miastach, małych miasteczkach i na terenach wiejskich. Tu zmierzyliśmy korelacje po prostu dla gmin, w których wygrał Komorowski i Duda, nie wchodząc w to, czy były to np. gminy miejskie, czy wiejskie.

I tak w 895 gminach, gdzie wygrał Komorowski, jego wzrosty korelowały odpowiednio:

  • 0,13 z wynikami Kukiza (więc bardzo wyraźnie słabiej niż w całym kraju);
  • 0,15 z wynikami Korwina;
  • 0,23 z wynikami PSL.

Wzrosty Dudy korelowały w tych gminach:

  • 0,20 z wynikami Kukiza;
  • 0,04 z wynikami Korwina;
  • 0,08 z wynikami PSL.

Dla 1600 gmin, w których wygrał Duda, odpowiednie współczynniki wyglądają w spójny sposób inaczej. Duda przejmował tu głosy

  • Jarubasa – współczynnik 0,23 (PSL w tych miejscach co innego znaczy niż w miejscach przewagi Komorowskiego);
  • Kukiza – w bardzo nieznacznym stopniu – współczynnik 0,11;
  • Korwina głosów Duda nie przejmował również tutaj – współczynnik 0,02.

Z kolei Komorowski:

  • O wiele silniej przejmował wyborców Kukiza – współczynnik 0,45 (patrz wykres);
  • Silniej od Dudy przejmował głosujących na Korwina – współczynnik 0,16;
  • Słabiej zaś wyborców PSL – współczynnik 0,18.

Co zaś do podziału głosów przypadających ze wzrostu frekwencji – w skali całego kraju korzystał na niej Andrzej Duda, którego wynik rósł wraz ze wzrostem frekwencji wg współczynnika 0,25 w I turze i 0,29 w II, podczas, gdy Komorowski na frekwencji tracił – w I i II odpowiednio współczynniki wyniosły -0,24 i -0,29. W gminach, w których wygrywał Komorowski te korelacje znikały, średnia frekwencja wyniosła tam jednak odpowiednio 48,8 i 54,9% w I i II turze. W gminach należących do Dudy, współczynniki w I turze wyniosły 0,19 dla Dudy i -0,17 dla Komorowskiego, natomiast w II odpowiednio 0,25 i -0,25. Frekwencje były tu tylko o włos niższe i wyniosły 48 i 54% w I i II turze, więc tak zmierzone korelacje wskazują, że to Andrzej Duda był w wyraźnie większym stopniu beneficjentem zwiększonej frekwencji. To zaś oznacza z kolei, że tym więcej zaskakujących głosów wyborców Kukiza i Konfederacji musiał w swojej dodatkowej puli uzyskać Komorowski.

Rzeczywistość wyborcza za nic nie chce być zatem prosta – choć proste jest widoczne poniżej lustrzane odbicie krzywych obrazujących zależność wyniku kandydatów (oś pionowa) od frekwencji w gminach (oś pozioma). Lustrzane odbicie bierze się stąd, że wyniki muszą się sumować do 100%, interesujące jest co innego – mianowicie przeciwstawne trendy. Oznaczają one „witalność” kandydatury Dudy i „uwiąd” Komorowskiego. Tę różnicę przyjdzie nam odtąd obserwować jako trwale obecną we wszystkich kolejnych wyborach.

Linie obrazują zależność wyniku kandydatów (oś pionowa) od frekwencji w gminach (oś pozioma)

Przegląd rozwoju sytuacji w dalszych wyborach świadczy o tym, że wybory prezydenckie z 2015 roku były istotnym nowym impulsem w wojnie dwóch obozów, których dystans przybiera mierzalną postać. Tu jeszcze – w tych wyborach – kulturowe oblicze polskiego konfliktu wyraża się zauważalnym zróżnicowaniem wyników wg osi Południowy Wschód – Północny Zachód oraz pokazanymi w dalszej części rozkładami głosów uzyskanych przez obu kandydatów zależnie od liczebności gmin. Z nadejściem kolejnych wyborów i kolejnych faz konfliktu sytuacja ewoluowała.

Wybory do Sejmu 2015 – wyczerpany potencjał mobilizacji opozycji

Wynik tych wyborów był na kilka sposobów zależny od niedawnego prezydenckiego zwycięstwa Dudy. Rozmiar tamtej klęski dobrze znamy. Wiemy także, że przewaga PiS brała się z rozbicia głosów dzisiejszej opozycji, w tym ze zmarnowania wszystkich głosów lewicy.

Nie pamiętamy lub nigdy nie poznaliśmy innych danych. Otóż PiS uzyskał najlepszy wynik nie tylko w całym kraju, ale również w 2095 gminach spośród 20496 analizowanych w niniejszym zestawieniu. PO „wygrała” w 372, PSL w 26, SLD w 4. Sumaryczne głosy (więc razem z głosami zmarnowanymi i nie branymi pod uwagę w podziale mandatów) na wszystkie partie dzisiejszej opozycji (lub ich pochodne) dawały im przewagę nad PiS w 1312 gminach, a PiS zdołał uzyskać lepszy od nich rezultat w 1185. Podział Polski zaczął się pogłębiać.

Mobilizacja ogarnęła znów najpierw miasta. Korelację między frekwencją w tamtych wyborach, a liczebnością gmin opisuje niezwykle wysoki jak na wyborcze dane współczynnik 0,48.

Frekwencja w całej Polsce sprzyjała PiS (współczynnik 0,21), nie miała wpływu na wynik PO, natomiast nie sprzyjała pozostałym partiom opozycji, powodując, że wynik sumy partii „paktu” dzisiejszej opozycji korelował z frekwencją na poziomie -0,17. Efekt ten wzmacniał się tam, gdzie PiS uzyskał przewagę nad sumą partii opozycji. Wynik PiS zależał tam od frekwencji na poziomie 0,26, wynik PO poprawiał się, współczynnik osiągnął słaby, ale jednak niezerowy poziom 0,15, natomiast suma opozycyjnych partii spadała bardzo wyraźnie – współczynnik – 0,30 – kiedy frekwencja relatywnie rosła.

Dane pokazywały więc obudzony wyborami prezydenckimi potencjał. Tam, gdzie wygrywał PiS, frekwencja wynosiła 48%, natomiast PO w wyraźnie większym stopniu wykorzystała swój potencjał, skoro frekwencja wyniosła średnio 52% w gminach z przewagą PO, a wynik PO zależał od frekwencji ze współczynnikiem 0,22. Patrząc z tej perspektywy, wyborcza przyszłość należała do PiS, a opozycja stopniowo wyczerpywała swój mobilizacyjny potencjał. PiS miał już wówczas wyraźnie większy „zapas frekwencyjny”.

Jak ewoluował podział Polski

W ciągu czterech lat od przełomu z 2015 roku, PiS zwiększył swoje poparcie w wyborach do Sejmu o ponad 2,3 mln głosów, a partie opozycyjne w sumie – o 1,5 mln. Skoro zaś wzrost liczby głosujących w kolejnych wyborach wyniósł 3,1 mln, podczas gdy oba bloki podniosły wynik o 4 mln, a więc bardziej, to te wyniki – poza tym, że są kolejną miarą utrwalania przewagi PiS – pokazują również rosnącą w Polsce integrację dwóch obozów politycznych. Choć oczywiście po opozycyjnej stronie rzecz jest trudna do oceny, skoro do opozycji zaliczamy trzy bloki, a do obozu PiS – wyłącznie tę jedną partię, bo przecież żaden z pisowskich koalicjantów nie odważył się w tym czasie na osobny start w wyborach.

Należy oczywiście pamiętać, że w obu rozważanych tu wyborach sejmowych o wyniku zdecydowała ordynacja wyborcza i PiS zwyciężył, choć nie miał przewagi w głosach. PiS wygrywa za to w tym czasie systematycznie i bez wyjątku z główną partią opozycji, której nie ratują od klęski rozmaite kształty zawieranych przez nią koalicji. Niemniej „reszta świata” utrzymuje nad PiS przewagę poparcia – wyjątkiem są wybory prezydenckie oraz, co charakterystyczne, europejskie. Trend polega w widoczny sposób na umacnianiu pozycji PiS i – przy wszystkich konfiguracyjnych zamieszaniach – na osłabianiu poparcia opozycji. Ten proces rozpoczął się od spektakularnego wypadku z wyborczym zwycięstwem Dudy i trwa do dziś.

Wielkości elektoratów PiS (lub pisowskich polityków), PO (lub pochodnych ugrupowań jak KO i KE) oraz sumy partii dzisiejszej opozycji w kolejnych wyborach.

„Profile demograficzne” PiS i opozycji odpowiadają temu, co wszyscy wiemy: PiS punktuje lepiej „na prowincji”, opozycja ma „wielkomiejski charakter”.

Dwa rysunki powyżej pokazują lustrzaną symetrię rozkładu głosów oddawanych na PiS i partie opozycji w grupach gmin rozróżnionych ze względu na liczebność. Słupki tych samych barw sumują się do 100% – pokazują jaki procent liczby głosów oddanych na blok polityczny pochodził z którego typu gmin rozróżnionych liczebnością. Widać nie tylko symetryczną różnicę rozkładu, ale także – choć trzeba się przyjrzeć uważniej – ewolucję pogłębiającą tę różnicę. Koniecznie należy pamiętać, że mamy tu do czynienia z bardzo słabym kryterium profilowania. Gminy liczebne niekoniecznie muszą oznaczać ośrodki miejskie, rozkład nie uwzględnia znanego wszystkim podziału na polityczny Wchód i Zachód, a nade wszystko nie ma tu żadnej miary zróżnicowania „kapitału kulturowego”, który z pewnością dałoby się nałożyć na mapę gmin. Zapewne zarówno różnice, jak i obraz ewolucji byłyby wtedy zdecydowanie wyraźniejsze.

Nieco wyraźniejszy, „oczyszczony” obraz uzyskamy porównując ze sobą wyniki sejmowe kolejnych wyborów dla PiS i opozycji. Widać w nich przesunięcie krzywych rozkładu w stronę „prowincji” dla PiS i w stronę „miast” dla opozycji. To jedna z miar rosnącego dystansu kulturowego wyborców obu zwalczających się bloków. Niewielką, ale spójną i konsekwentną zmianę kształtu krzywych widać pomiędzy wyborami.

Podobny obraz, choć zapewne mniej wyraźnie oddający symetrię podziału, daje zestawienie wartości bezwzględnych ilości głosów, a nie procentowych udziałów.

Zwłaszcza obraz ewolucji rozkładu jest tu zaburzony poprzez wzrosty i spadki elektoratów następujące w każdej grupie gmin z wyborów na wybory. Te wzrosty są jednak ważne w dalszej analizie.

Obraz społecznych emocji

Prawdopodobnie najlepszą ilustracją politycznej emocji jest zestawienie z rysunku poniżej, choć on z pewnością nie jest zrozumiały łatwo i natychmiast.  

Kolory linii oznaczają odpowiednio: czerwony – opozycję, a niebieski – PiS. Grube przerywane linie u góry pokazują średnie frekwencje w wyborach – czerwona w gminach, gdzie przewagę miała opozycja, a niebieska tam, gdzie dominował PiS. Wyjaśnienie wskazujące na fakt, że frekwencja wyborcza zależy od wielkości ośrodka (współczynnik na poziomie bliskim 0,5) i prawdopodobnie od kapitału kulturowego wyborców jest z pewnością prawdziwe. Wyborcy opozycji mogą nim być usatysfakcjonowani, twierdząc, że należą do grupy „bardziej świadomej politycznie”. Może tak być w rzeczywistości, jednak wykres pokazuje to przede wszystkim, że dla osiągnięcia przewagi opozycja musiała się mobilizować w wyborach bardziej niż musiał to robić PiS – a przy tym znajduje się nieco bliżej kresu mobilizacyjnych możliwości.

Spostrzeżenie to potwierdzają dodatkowo dwie grubsze linie poniżej. Oznaczają one korelacje między wynikiem PiS i opozycji w gminach, a wahaniami frekwencji. Wielkości są tu przeskalowane dla czytelności zestawienia. W lewej części wykresu widać wyraźnie wzmożoną mobilizację wyborców PiS w zwycięskich dla nich wyborach prezydenckich, parlamentarnych oraz w mniejszym stopniu – w samorządowych. Opozycji frekwencja wyraźnie wówczas szkodziła – wzmożenie nastąpiło wyłącznie po stronie PiS i oznaczało niechęć do opozycji. Korelacje wyrównały się przy wyborach europejskich, gdzie średnio w kraju frekwencja nie wpływała na wynik żadnego z dwóch bloków – należy jednak pamiętać, że PiS osiągnął wówczas przewagę liczoną bezwzględną ilością głosów, a nie jedynie wynikającą z ordynacji wyborczej, choć była to przewaga nieznaczna. W tej środkowej części wykresu zapał pisowskich wyborców wydaje się już wyczerpany, ale – jak zobaczymy za chwilę – w rzeczywistości jest niemal odwrotnie, a bliska zeru średnia korelacja pozostaje właśnie tylko średnią. Równoważy ją najwyższa do tego momentu mobilizacja opozycji, a zachowania wyborców PiS okazują się wówczas różne w Polsce „wschodniej” i „zachodniej”. W prawej części wykresu mamy natomiast do czynienia z nieznacznym efektem dalszej mobilizacji po stronie opozycji – po stronie PiS natomiast sytuacja po prostu się stabilizuje – jak to da się dostrzec również obserwując systematyczne i równomierne umacnianie elektoratów w każdej z grup gmin rozróżnionych ze względu na liczebność w zestawieniach prezentowanych uprzednio, a przede wszystkim wskazują na to dodatkowe linie cienkie.

Cienkie linie ciągłe obrazują zależności pomiędzy frekwencją a wynikiem partii mierzone tam, gdzie partia ta miała przewagę, natomiast przerywane – tam, gdzie przegrywała. Widzimy więc, że partii przegrywającej wzrost frekwencji relatywnie szkodzi, a wygrywającej pomaga. Cienkie linie tego samego koloru mają więc naturalną tendencję być względem siebie symetryczne, a osią tej symetrii jest – z grubsza – gruba linia ciągła. Widzimy zatem obraz różnych zachowań wyborców na umownym Wchodzie i Zachodzie Polski. Wspomnianej już pozornej równowadze w środkowej części wykresu towarzyszą największe co do bezwzględnych wartości i przeciwne korelacje w odpowiednich częściach kraju – przy równoczesnym wzroście różnic frekwencji. Widzimy więc mianowicie, w jaki sposób zachowania wyborców zależą od „politycznej emocji” i jak ta emocja się rozkłada. Nie jest to dla opozycji obraz korzystny.

Być może jednak mimo różnic frekwencji mierzonej w dwóch częściach Polski i niekorzystnej dla opozycji, mobilizacja PiS napotka właśnie barierę wynikającą po prostu z trwających już kilka lat rządów i demobilizującego efektu np. afer i skandali w obozie władzy. W prawej części pisowskie krzywe korelacji zbliżają się zarówno do siebie, jak do wartości zerowej, krzywe opozycji nie podlegają tej tendencji aż tak wyraźnie, co może taką hipotezę potwierdzać. Zwłaszcza, że średnie korelacje zaczynają działać na korzyść opozycji. Choć przecież trudno tu mówić o trendzie, skoro obserwacja dotyczy w zasadzie dwóch pomiarów odległych od siebie zaledwie o kilka miesięcy 2019 roku. Tak czy owak, jest to przede wszystkim obraz społeczeństwa podzielonego na dwie mniej więcej równoliczne grupy – w którym o przewagach przesądzają wahania mobilizujących te grupy nastrojów. W wahaniach tych trudno o pewność co do trendów – niemniej stopniowe utrwalenie i nasilenie podziału nie wydaje się budzić wątpliwości.

Między turami – jak przechodzą głosy?

Pytanie jest oczywiście interesujące w kontekście nadchodzących wyborów prezydenckich. Wielu dzisiejszych komentatorów zwraca uwagę, że próba wystawienia jednego wspólnego kandydata opozycji przeciw Dudzie może grozić zwycięstwem tego ostatniego już w pierwszej turze. To banalna obserwacja – wystarczy spojrzeć na wynik opozycji zjednoczonej w wyborach europejskich w stosunku do sumy rozproszonych głosów trzech bloków w wyborach parlamentarnych. Różnica wyniosła 10% – 38% KE w wyborach europejskich w stosunku do 48% sumy wyników opozycji w wyborach sejmowych. To oczywiste zjawisko – zróżnicowanie oferty poszerza bazę społeczną grupy partii.

Rzadziej zauważa się jednak, że te strategiczne wybory – skądinąd zresztą oczywiście w prosty i przewidywalny sposób błędne, akurat w tych wyborach, gdzie ordynacja działała na odwrót powodując stratę zarówno w przypadku zjednoczenia jak podziału – nie przekładają się w żaden prosty sposób na wynik przeciwnika, który w obu przypadkach osiągnął bardzo podobny rezultat. Zagrożenie przekroczeniem przez Dudę progu 50% co prawda rośnie przy jednym kandydacie, niemniej nie jest to wcale prosty mechanizm. Przede wszystkim jednak propozycja spontanicznego wyłonienia wspólnego kandydata po pierwszej turze wyborów prezydenckich w żaden sposób nie rozwiązuje problemu drugiej tury. W jaki sposób rozproszone głosy z pierwszej tury mają przejść na tego jednego kandydata, który zmierzy się z Dudą w turze drugiej – tego wciąż nie wiemy.

Jakąś wskazówką mogą tu być doświadczenia „paktu senackiego” z ostatnich wyborów. Tu zaś niestety senaccy kandydaci „paktu” uzyskali średnio o 10% głosów mniej niż suma opozycyjnych partii w wyborach sejmowych. Wracamy zatem do poziomu „zjednoczonej opozycji” z wyborów europejskich. Analiza wyborów senackich oparta o pomiar współczynników korelacji pomiędzy wynikami poszczególnych list w wyborach sejmowych i procentami przyrostu głosów senatorów PiS i opozycji w stosunku do wyników odpowiadających im partii w Sejmie nie wyjaśnia wiele co do przepływu głosów. Generalnie wynik senacki na ogół po prostu mnoży sejmowy wynik odpowiedniego bloku. Dla całej Polski da się zauważyć odwrotną korelację pomiędzy wzrostami opozycji, a sejmowym wynikiem SLD (współczynnik -0,22), co powtarza się w gminach, w których przewagę ma PiS (współczynnik -0,20). Dla całej Polski wzrosty PiS korelują z wynikiem SLD (współczynnik 0,14), co jednak nie oznacza, że jakakolwiek część sejmowych wyborców lewicy rzeczywiście głosowała na pisowskiego kandydata do Senatu. W pisowskiej części Polski tego bowiem w żaden sposób nie widać, nie widać tu zresztą żadnej korelacji między wzrostem wyników PiS, a wynikami którejkolwiek partii. Senacki wynik opozycji w gminach z jej przewagą słabo koreluje z wynikiem Konfederacji, co może oznaczać przenoszenie głosów (współczynnik 0,16). Niczego jednak więcej poza tymi niejasnymi obserwacjami zauważyć się nie da. Sytuacja jest tu po prostu nieporównanie bardziej skomplikowana od omówionego wcześniej przechodzenia głosów między turami wyborów prezydenckich.

Podobnie jednak jak w tamtych wyborach, w których analiza była prostsza z uwagi na dramatycznie mniejszą ilość kandydatów, obserwacje stają się jaśniejsze, jeśli przyjrzeć się poszczególnym okręgom. Problem w tym, że nie da się wtedy liczyć średnich i porównywać sytuacji, bo one różnią się jakościowo z okręgu na okręg. Obserwacje mogą mieć jedynie właśnie jakościowy charakter i dotyczyć zjawisk opisanych bardzo ogólnymi mechanizmami. Ograniczę się do kilku okręgów warszawskich. Rzecz jasna nie są one miarodajne dla całego kraju – silną przewagę ma tu opozycja i dominuje „wielkomiejskie” zachowanie wyborców, jednak mechanizm wydaje się charakterystyczny, a mamy tu do czynienia z dwiema różnymi sytuacjami nietypowymi. W jednym z okręgów kandydowała bowiem poza „paktem” opozycji Monika Jaruzelska, a w innym – ja sam.

W moim okręgu rozkład głosów do Sejmu wyglądał następująco:

  • KO – 230 301, 40,6%        
  • PSL – 25 302, 4,5%
  • Lewica – 110 805, 19,5%  
  • PiS – 149 352, 26,3%
  • Konfederacja – 51 955, 9,2%
  • Opozycja uzyskała w sumie 366 408 głosów, a
  • PiS i Konfederacja – 201 307

Te w sumie 567 715 głosów przeniosło się na wynik senacki:

  • Ujazdowski, KO – 308 627,            55,3%            – 134% KO, 84,2% opozycji
  • Rudnicki, PiS – 164 242, 29,4% – 109% PiS, 81,6% PiS+Konfed
  • Kasprzak ORP          – 85 720, 15,3% – 37,2% KO, 77,4% Lewicy,

W sumie padło tu więc 558 589 głosów, czyli o 9 126 mniej niż w wyborach sejmowych. Powiedzmy, że wziąłem wszystkie „Sejmowe” głosy opozycji, których nie wziął Ujazdowski. Jest ich 57 781. Dostałem jednak o 27 939 głosów więcej. Powiedzmy, że z Konfederacji. Wtedy pozostałe 24 016 głosów przypadłoby obok  149 352 sejmowych głosów PiS Rudnickiemu, co dawałoby 173 368, czyli o 9 126 więcej niż faktycznie dostał. Załóżmy zatem, że to właśnie tak liczna grupa sejmowych wyborców Konfederacji nie oddała głosu do Senatu.

Rachunek zgadza się idealnie. Faktyczny rozkład głosów musiał mniej więcej tak wyglądać. Musiałem dostać zdecydowanie więcej głosów Konfederacji niż ich dostał Rudnicki. Każde inne założenie każe zakładać, że na Rudnickiego głosował ktoś z wyborców opozycji. Niegłosowanie wyborców konfederacji na senatora z PiS wydaje się rzeczywiście bardziej prawdopodobne niż niegłosowanie wyborców opozycji ani na Ujazdowskiego, ani na mnie. W rzeczywistości mogłem „przejąć” najwyżej 57 781 głosów KO, PSL i Lewicy. W skrajnym wariancie były to wyłącznie głosy Lewicy – byłoby ich wtedy 52,1% ogółu lewicowych wyborców w okręgu. Co najmniej zatem 47,9% wyborców Lewicy głosowało na Ujazdowskiego. W głosowaniach poza Polską ujawniły się różnice, w których wyższy wynik sejmowy Konfederacji przekładał się w podobny sposób na mój wynik senacki w większym stopniu niż zdarzający się gdzie indziej dobry wynik Lewicy. Łańcuch danych do pomiaru korelacji jest w tym wypadku zbyt krótki, niemniej obserwacje zdają się potwierdzać, że w nieznacznie większym stopniu przejmowałem głosy Konfederacji niż Lewicy. Jakkolwiek dziwnie i nieco krępująco to brzmi.

Z kolei w okręgu, w którym startowała Monika Jaruzelska głosowanie do Sejmu dało wynik:

  • KO – 138 864, 46%
  • PiS – 76 056, 25,3%
  • Lewica – 53 630, 17,8%
  • PSL – 14 911, 5%
  • Konfederacja – 17 597, 5,8%

W Senacie natomiast:

  • Senat KO – 157 359,           53%
  • Senat PiS – 81 168, 27,4%
  • Jaruzelska – 57 946, 19,5%

Na podziale puli KO zyskała 7%, PiS – 2,1%, a Jaruzelska – 19,5%. Jak mogły wyglądać przepływy?

Zakładając znów, że głosy KO przeszły z Sejmu do Senatu w całości, brakujące ilości są tym razem niewielkie – 18 495 głosów. PSL niemal by wystarczył. Podobnie, jak Jaruzelskiej niemal wystarczałyby głosy Lewicy, gdyby je mogła wziąć w całości. Kandydat PiS z pewnością nie uzyskał wszystkich głosów Konfederacji, co najmniej 12 485 z nich nie zagłosowało na niego, jeśli nawet założyć, że wzrost w stosunku do wyniku Sejmowego wynikał właśnie z głosowania wyborców Konfederacji. Słabsze przyrosty głównych sił w Senacie w stosunku do okręgu 44 wynikają tu z wyraźnie silniejszego udziału dwóch głównych konkurentów w Sejmie i odpowiednio niższych wyników wszystkich mniejszych partii – zarówno opozycyjnych, jak i Konfederacji. Jaruzelska teoretycznie mogła wziąć wszystkie głosy Lewicy, kandydat PiS nie mógł wziąć wszystkich głosów Konfederacji. Rachunki zamykają się tu inaczej niż w moim okręgu i wynik Jaruzelskiej w zdecydowanie większym stopniu nastąpił kosztem „paktu senackiego” niż mój.

Przepływy w okolicznych okręgach, gdzie nie było trzeciego kandydata, wyglądają prościej i wbrew nie podlegają różnicom zgodnie z marką opozycyjnych kandydatów do Senatu, spośród których Borowski wydaje się nieporównanie bardziej rozpoznawalny i powszechnie akceptowany. W okręgu Borowskiego głosowanie do Sejmu dało wynik:

  • KO – 97 710, 40,05%
  • Konfederacja – 15 465, 6,34%
  • PSL – 11 709, 4,80%
  • PiS – 78 690, 32,25%
  • SLD – 40 399, 16,56%

Senat zaś:

  • Borowski – 153 994, 64,55%
  • Jurkiewicz – 84 557, 35,45%
  • Spadek głosów o 5 422

Borowski dostał wszystkie głosy opozycji plus dodatkowe 4 tys. Jurkiewicz musiał dostać dodatkowe 5 867 głosów Konfederacji, której zostało 9 598. 4 tys. na Borowskiego plus 5,5 tys. spadku liczby głosów zamyka ten rachunek.

Być może niesłusznie jest zakładać, że Aleksander Pociej był kandydatem jakoś wyraźnie słabszym od Marka Borowskiego, niemniej jego bliski rekordu i lepszy od Borowskiego wynik 67%  z pewnością nie wynikał ani z jego szczególnej popularności, ani z intensywnej kampanii. To raczej specyfika okręgu, w którym PiS uzyskał wynik słabszy, a KO lepszy. W tym okręgu głosowanie w sejmie przyniosło:

  • KO – 114 202
  • Konfederacja – 18 826
  • PSL – 13 761           
  • PiS – 75 782
  • SLD – 46 600
  • Opozycja w sumie – 174 563       

W głosowaniu do Senat padło zaś o 7 222 głosów mniej:

  • KO – 175 660
  • PiS – 86 289

PiS musiał dostać dodatkowe 10 507,00 głosów w stosunku do wyniku sejmowego. Jeśli je dostał od Konfederacji, zostało jeszcze do podziału 8 319 ich głosów. Odliczając spadek liczby głosujących i zakładając, że to właśnie Konfederacji on dotyczy, zostaje ok. 1000 głosów, czyli tyle ile musiał dostać Pociej, brakujące mu z wyniku opozycji.

Ta żmudna wyliczanka – którą należałoby powtórzyć dla wszystkich 100 okręgów zamiast ogłaszać prawdy o bezsensie wspólnego kandydata opozycji w wyborach prezydenckich – prowadzi do kilku spostrzeżeń. Borowski i Pociej kandydując przeciw jednemu tylko konkurentowi z PiS nieznacznie podnieśli sumaryczny wynik opozycji z głosowania sejmowego. Ujazdowski i Borys-Damięcka, zmuszeni do kandydowania przeciw dodatkowym kandydatom, zanotowali kilkunastoprocentowe straty. Gdyby do głosów kandydatów KO doliczyć te uzyskane przez nas, otrzymalibyśmy rekordowo wysokie wyniki – niemal 73% w przypadku Jaruzelskiej i niemal 71% w moim przypadku. Wynikałoby to w moim przypadku z przyciągnięcia do puli 28 tys. głosów Konfederacji, co podnosiło sejmowy wynik opozycji o niemal 8%. W przypadku Jaruzelskiej ten wzrost wyniósł 4%.

Wyniki sąsiednich okręgów każą sądzić, że gdyby żadne z nas nie kandydowało, wynik Borys-Damięckiej powtórzyłby z grubsza sumaryczny wynik sejmowy, bo elektoraty wszystkich opozycyjnych partii głosowałyby na nich w sposób zdyscyplinowany tak, jak to zrobiły w sąsiednich okręgach, natomiast ci z wyborców Konfederacji – większość – którzy nie wsparli kandydata PiS, nie oddaliby głosów. Zatem również np. głosujący na mnie wyborcy Lewicy, których ilość musi się mieścić w przedziale pomiędzy ok. 32, a 57 tys. głosów, zagłosowaliby na Ujazdowskiego, gdybym nie kandydował. Przeciwne założenie nie jest jednak pozbawione podstaw, jeśli je zestawić z danymi z innych miejsc w Polsce. O ile średnia strata opozycji na „pakcie senackim” wyniosła w całej Polsce ok. 10%, to wśród 667 gmin w Polsce, w których przewagę odnieśli kandydaci „paktu”, w 329 zanotowali oni straty w stosunku do sumy głosów opozycji w Sejmie – i straty te wyniosły nieco ponad 7%. Niechęć, jaką wywołał w moim okręgu Ujazdowski, zdarzała się zatem również w innych miejscach w Polsce, gdzie opozycja mimo to wygrywała. Cóż, skłonność co najmniej 30 tys. głosujących na mnie wyborców Lewicy do przeniesienia głosów na Ujazdowskiego pozostaje zagadką bez jednoznacznej odpowiedzi, niemniej należy zauważyć – i to jest ważne w świetle powszechnych, a niezbyt mądrych kalkulacji o korzyściach z wielu kandydatów przeciw Dudzie – że na wynik PiS wpływ dodatkowych kandydatów tylko na tym polega, że nieco zmniejsza szansę przeniesienia na PiS głosów Konfederacji.

Jest to jedyne zjawisko, które da się stwierdzić z pewnością w analizowanych tu danych senackich. Nic w nich nie świadczy o tym, by głosy wyborców opozycyjnych mogły przejść na kandydata PiS. Możliwe są natomiast okoliczności, w których wyborcy opozycji po prostu rezygnują z głosowania – co oczywiście zwiększa procentowy wynik przeciwnika i jest rzeczywistym zagrożeniem. Może do tego dojść, jeśli kandydat w rodzaju kontrowersyjnego Ujazdowskiego pojawi się w wyniku „paktu” lub w wyniku pierwszej tury.

Stan na dzisiaj jest taki – i losy niezależnych kandydatów senackich pokazują to dowodnie, jeśli komuś taki dowód był potrzebny – że nie da się wygrać w Polsce wyborów bez udziału zdyscyplinowanych wyborców głównych partii opozycji. Równocześnie jednak nie da się wygrać w skali kraju bez owego kilku lub nawet kilkunastoprocentowego marginesu wyborców „niezdyscyplinowanych” i wrażliwych na ideowe oraz programowe subtelności. Perswadowanie „nadwrażliwości” nie pomaga.

Sprzedawcy lodów

Prezentowany tu model pochodzi ze świata matematyki, ale jest prawdopodobnie strawniejszy od powyższych zestawień danych. Matematyka jest fajniejsza niż żmudne i prymitywne rachunki. Kilka rzeczy wyjaśnia przy tym bardzo klarownie, a ja mam nadzieję, że ta klarowność – pomimo skandalicznej ponad miarę długości niniejszego – jest w stanie narzucić elementarną logiczną dyscyplinę we wspólnym myśleniu. Chodzi bowiem nie o wysiloną i niezbyt w świetle danych prawdopodobną przewagę w kolejnych wyborach, ale o osiągnięty przy wielkiej frekwencyjnej mobilizacji wynik rzędu 70%, którego możliwość pokazały niektóre z ostatnich wyników, w tym również te z udziałem „rozłamowych kandydatów”. 

W ciężkich chwilach niedostatków wolności i demokracji zazwyczaj czekamy na podwyżki cen kiełbasy, albo na budżetową katastrofę, uniemożliwiającą wykonanie zobowiązań programów jak 500+. Sądzimy, że wtedy „wreszcie ludzie się ruszą”, obalą dyktaturę lub w demokracji wybiorą lepszą z wyborczych obietnic – w każdym razie społeczny „wkurw” uruchomi wreszcie zmianę, której nadejścia wyglądamy. Te chwile oczekiwania nieodmiennie bywają gorzkie, bo też niezwykle gorzka jest stojąca za nimi antropologiczna diagnoza. Rozczarowani bliźnimi – najwyraźniej niepodzielającymi naszych własnych idealistycznych tęsknot – przypisujemy im mianowicie wyłącznie te potrzeby, w które ewolucja wyposażyła wszystkie żywe organizmy, a zupełnie nie te, które nas spośród zwierząt wyróżniają. Tkwi w tej gorzkiej refleksji zasadnicza sprzeczność: skoro urządzać chcemy ludzki świat, a nie jakiś zwierzęcy świat potrzeb biologicznie elementarnych, wypadałoby raczej postawić na potrzeby wyższe, a nie na te najniższego rodzaju.

Odkładając na bok tę aksjologiczną sprzeczność (bo kogo obchodzi aksjologia) pokażemy zasadniczą sprzeczność w logice takiego myślenia.

Model

Wyobraźmy więc sobie plażę długości 400 metrów. Leżą na niej plażowicze rozmieszczeni równomiernie. Są też równomiernie spragnieni lodów. Wszyscy są też tak samo leniwi i kiedy nie leżą, a chodzą po piasku, martwią się wyłącznie o to, by iść trasą najkrótszą. Słowem towarzystwo – wypisz, wymaluj – jak z ocen, w których czekamy na podwyżki cen kiełbasy lub krach 500+.

I w tym towarzystwie znalazło się na plaży dwóch sprzedawców. Sprzedają identyczne lody na identycznych patykach, w identycznej cenie. Są pazerni i chcą sprzedać jak najwięcej, konkurują więc między sobą. Leniwi plażowicze – z braku innych kryteriów decyzji, skoro ani jakość, ani cena nie mają znaczenia – wybiorą więc zawsze tego sprzedawcę, który jest najbliżej. Problemem jest, gdzie wzdłuż linii plaży ustawią się sprzedawcy. Nie, gdzie stać powinni, ale w które miejsca zaprowadzi ich ewolucja tego prościutkiego układu.

Powinni oczywiście stanąć w odległości 200 metrów od siebie – każdy w środku swojej 200 metrowej połówki plaży, a więc po 100 metrów od końców. Wtedy maksymalny dystans, jaki będą mieli do przejścia plażowicze, wyniesie 100 metrów, a każdy ze sprzedawców będzie miał dla siebie dokładnie połowę rynku. Rzecz w tym, że pomimo niewątpliwej optymalności, zapewniającej sprawiedliwy podział rynku i równocześnie komfort klientów – rzadkie w optymalizacji nałożenie maksymalnych wartości obu interesujących zmiennych, zamiast typowego w takich procesach oczekiwania maksymalnej sumy przy odbiegających od maksimów składnikach – jest to jednak układ niestabilny.

Wystarczy, że któryś ze sprzedawców przesunie się w stronę konkurenta, np. o 10 m i wejdzie w ten sposób na jego rynek, a natychmiast dostanie jego część, nie tracąc rynku własnego, bo choć plażowicze z końca będą teraz mieli 110 metrów do przejścia, to jednak nadal ten sam sprzedawca będzie dla nich najbliższy. Pazerny sprzedawca zarobi w ten sposób 5 metrów plaży (będzie miał 110 metrów za sobą, a przed sobą połowę dystansu do drugiego sprzedawcy, zatem 95 metrów, czyli w sumie 205). Jedyną skuteczną reakcją konkurenta, który 5 metrów straci, jest zrobić to samo – podejść o co najmniej 10 m bliżej do drugiego sprzedawcy.

W rezultacie tego procesu po szeregu takich posunięć obaj sprzedawcy znajdą się dokładnie w środku plaży. Maksymalny dystans do przejścia zwiększy się dla plażowiczów dwukrotnie. Co interesujące, sprzedawcy będą mieli dokładnie te same rynki i żadnej korzyści nie osiągną. Straty odniosą wyłącznie plażowicze. Co jest jednak  interesujące najbardziej: właśnie ten układ, wysoce nieoptymalny dla plażowiczów – z dwójką sprzedawców w tym samym miejscu na środku – okazuje się najbardziej stabilny. Każdy sprzedawca, który przesunie się o krok z tego miejsca, natychmiast traci. Model dąży więc nieubłaganie właśnie do tego stanu i kiedy go osiągnie, będzie w nim trwał.

Jeśli obaj sprzedawcy staną na jednym z końców plaży, wtedy też – oczywiście – każdy z nich dysponuje połową rynku, bo klienci ich nie rozróżniają i wybiorą losowo, niektórzy z nich po pokonaniu dystansu aż 400 metrów. No, ta sytuacja jest już jednak niestabilna skrajnie. Ten ze sprzedawców, który przesunie się w stronę środka choćby o metr, natychmiast zgarnie dla siebie niemal całą plażę, pozostawiając konkurentowi jedynie półmetrowy margines.

Dwójka sprzedawców będzie się więc zawsze przesuwać w stronę środka. Proste. I nieuchronne.

Model można komplikować. Np. dodając do płaskiej plaży wzgórza, czy też wydmy, efektywnie zwiększające wysiłek plażowiczów. Nic się nie zmieni w logice. Wystarczy zastąpić metry „metrami przeliczeniowymi” lub np. kaloriami potrzebnymi do pokonania dystansu i choć ów środek – miejsce spotkania sprzedawców – przesunie się odpowiednio do tego, nie tylko logika pozostanie dokładnie ta sama, ale również geometria – wystarczy tylko odpowiednio skorygować metrykę przestrzeni.

Zaskakujące jest jednak to, że również zmiany opisu bodźców warunkujących zachowania sprzedawców i plażowiczów, nie zmieniają na ogół w żaden sposób dynamiki układu. Mogą być źródłem „lokalnych drgań” w systemie, ale nie naruszą przestrzeni zdarzeń, której matematyczny model zamienia plażę na powierzchnię wygiętą na kształt U, a sprzedawcy będą na tej powierzchni jak kulki, które do środka stoczą się zawsze. Komplikacje systemu będą jak zmarszczki na powierzchni U. Owszem, wprowadzą lokalne turbulencje, kulki jednak i tak stoczą się tam, gdzie się stoczyć muszą. Najwyżej podskoczą po drodze kilka razy. Zmiana warunków opisujących motywacje może zmodyfikować przestrzeń globalnie, a nie tylko dodając „zmarszczek” – dno siodłowatego U może się przesunąć, ale i tak będzie istniało i kulki spotkają się właśnie tam.

Logika modelu plaży jest tak przemożna, że nie potrzebujemy niczego mierzyć, spoglądając na plażę z oddali bujającego się leniwie na falach materaca i z jakichś powodów zainteresowani, gdzie dokładnie plaża ma środek – wystarczy spojrzeć, gdzie stoją sprzedawcy. Gdyby sprzedawca był jeden, może stać gdziekolwiek – np. w wygodnym cieniu. Jeśli jest ich wielu – nie tylko dwójka – ustawią się w środku z dokładnością do rozmiarów własnego ciała. Jak kulki na dnie U. Niekoniecznie chodzi o najtrywialniejszą geometrię – czasem, kiedy np. plażowicze rozmieszczą się nierównomiernie, będzie to swego rodzaju środek ciężkości. Ale zawsze chodzi o środek – dno U.

Trzeba by nieźle się nakombinować, by kształt U zmienił się w W – z dwoma „siodłami” satysfakcjonującymi plażowiczów, bo zapewniającymi im najkrótszą drogę w upale. I właśnie W jest przedmiotem naszych poszukiwań. Mnie osobiście właśnie coś w tym rodzaju zajmowało całkowicie przez ostatnie 4 lata.

Siodło w partyjnym duopolu

Ów prymitywnie prosty model opisuje oczywiście logikę zachowania polityków w dwupartyjnym systemie i wyjaśnia, dlaczego partie muszą się do siebie zbliżać programowo, z czasem stając się nie do odróżnienia. Aborcja, „kompromis aborcyjny”, polityka wobec problemu uchodźców, emerytury mundurowych, przywileje górników – niezmienność polityki w tych i wielu innych kwestiach, pomimo rozmaitych politycznych wojen i zmian frontów, ma oczywiście właśnie takie źródła. Wiemy, że tak jest i narzekamy na to. Czasem czujemy, że tak być musi, ale rzadko uświadamiamy sobie, z jakim mechanizmem mamy tu do czynienia.

Mechanizm jest zaś w istocie ten sam. Skoro większość Polaków jest przeciw przyjmowaniu uchodźców – kombinuje Grzegorz Schetyna, lider „liberalnej” PO – należy „zmodyfikować przekaz” i przesunąć się „odważnie” o 50 m w stronę PiS na plaży: PO zademonstruje więc istotne zastrzeżenia wobec obowiązkowych kwot uchodźców, będzie się domagała „pomocy w miejscu powstawania problemu”, zażąda uszczelnienia granic Unii.  Powstrzyma się od głosu, gdy Parlament Europejski zechce ukarać Polskę za złamanie reguł praworządności, zagłosuje za dopłatami do cen energii wbrew dyrektywie o emisji CO2, odrzuci projekt liberalizujący aborcję. Może też – jak to opozycja robi ostatnio – grać nieco inaczej, oskarżając przeciwników o nepotyzm i korupcję. To nieco ciekawsze i skuteczniejsze – nadal jednak chodzi o sięgnięcie po instrumentarium, język i co za tym idzie również elektorat przeciwnika. W stosunku do lodziarzy tylko jedno rozróżnienie jest istotne: nie wolno mówić identycznie, bo nie o to chodzi, żeby się fizycznie zespolić z konkurentem, należy pozostać „innym lodziarzem”, jedynym celem jest stanąć w tym samym miejscu będąc jednak kimś innym.

Motywacje ludzi w wyborach są oczywiście bardziej złożone niż proste lenistwo plażowiczów. Ta obserwacja zwykle podtrzymuje nadzieje tych z nas, którzy szukają możliwości przełamania obezwładniającej logiki konwergencji i nie tyle marzą o przestrzeni w kształcie W zamiast U, ale wierzą, że ona istnieje i działa. Niektórzy wyborcy są więc przywiązani do tradycji i zwracają uwagę na ubiór sprzedawcy – są w stanie nałożyć drogi, byleby dojść do tego w niebieskiej koszulce, albo w czerwonej. Faceci polecą do pięknej dziewczyny – i nie będą im straszne żadne wydmy po drodze.

Cóż, W nie jest i tak łatwo osiągalne. Jeśli istotnie wyborcy w trwały sposób wolą czerwień albo błękit i przeciągnąć na drugą stronę ich się nie da, to nadal przecież konkurencja będzie dotyczyła tych, którzy tego rodzaju trwałych preferencji nie mają i choć U-kształtny model dotyczy stosunkowo niewielkiej grupy swinger voters, to i tak działa i jest w ostatecznym rachunku decydujący. W polityce wolno nawet więcej niż na plaży – w sytuacji konkurencji z dziewczyną drugi sprzedawca natychmiast zmieni płeć, a potrafi to robić na zawołanie. Widzieliśmy Leszka Millera cudownie zamienionego w Magdalenę Ogórek, a choć nie na wiele się to zdało, to klęska brała się nie tyle z nieadekwatności modelu, co z Millera braku orientacji w terenie. Zamroczony upałem i być może porażony wdziękami Ogórek po prostu nie był w stanie, biedak, dostrzec kierunków. Tak czy owak, najważniejsze w tych rozważanych odstępstwach od modelu jest zrozumieć, że zmiana płci, barw, czegokolwiek – wszystko to tłumaczy się jednak wciąż na ten sam element modelu sprzedawcy: na kroki w stronę konkurenta lub w stronę środka. „Metry przeliczeniowe”, kalorie, płeć i związane z nią popędy, cokolwiek – logika jest wciąż ta sama. I kształt U też.

Partii może być więcej niż dwie. Stanie się z nimi to samo, co dzieje się ze sprzedawcami. Logika przestrzeni każe każdemu próbować wejść na rynek sąsiada – sprzedawcy uformują się więc w „roje”, niemal na pewno pośrednim etapem ewolucji będą dwa takie, które w końcu zleją się w jeden – na środku plaży.

W „politycznej przyrodzie” mamy oczywiście do czynienia z rozmaitymi mutacjami tego modelu – on niemal nigdy nie objawia się w formie czystej. Przestrzeń bywa więc niekoniecznie symetrycznym U, czasem przypomina asymetryczne, ręcznie pisane małe l i ten, kto w siodle zajmie miejsce z lewej strony dostanie w nim więcej niż ten, który się w siodło osunął z prawego, krótszego kawałka. Tak jest wtedy, kiedy pojawiają się jakieś nieprzekraczalne granice identyfikacji. Kiedy np. unijne zobowiązania są niemożliwe do zerwania i ograniczają skądinąd pożądane zmiany frazeologii lub celów, kiedy dają o sobie znać braki kadrowe itd. Wszystkie te odstępstwa nie oznaczają jednak w żadnym stopniu unieważnienia logiki konwergencji. Ona działa nadal.

Konwergencja partii nie jest oczywiście jedynym prawem wyjaśniającym ich zachowania. Być może nawet nie jest najważniejszym. Inne zjawiska da się ująć w inne modele, jak choćby w prawo gorszego pieniądza, są też zjawiska mniej uchwytne, których w żadne modele ujmować się nie da. Ale przy zjawisku konwergencji warto się zatrzymać, bo ono okazuje się wyjątkowo obfite w użyteczne wnioski.

Wnikliwy czytelnik zauważy, że model plaży nie opisuje dokładnie ani dzisiejszej polskiej sytuacji, ani tej sprzed ostatnich wyborów. Wyjaśnia raczej amerykańską i brytyjską politykę sprzed kilku dekad. Między innymi interesująca jest właśnie ta niedokładność.

Model sprzedawców kilka rzeczy wyjaśnia bowiem znakomicie. To niewątpliwie jedno ze zjawisk powszechnie przeczuwanych, choć równocześnie nierozumianych – jeden z istotnych powodów globalnego kryzysu partyjnej demokracji parlamentarnej i kryzysu zaufania do polityki. Podważa samo jądro demokracji – sens wyborów, w których w gruncie rzeczy żadnego wyboru nie ma. Tyle widzą wyborcy, choć prawie na pewno nie rozumieją przyczyn i twierdzą w obronnym odruchu, że politycy to po prostu cyniczne świnie i chciwi łgarze – bo łajdactwo jest rozpoznawalne łatwiej niż skądinąd prosta logika. Tak nas ukształtowała ewolucja – w skomplikowanym procesie analizy obrazu, który odbywa się w naszych mózgach bez udziału świadomości, rozpoznajemy np. twarze, bo to było z wielu powodów ważne dla naszego przetrwania – stąd wielość rozmaitych cudownych wizerunków, objawiających się nam na ścianach, całunach, drzewach, zboczach gór. Podobnie łajdactwo dostrzegamy łatwiej niż skądinąd prościutki układ obiektywnych przyczyn warunkujących niepożądane zachowania. To pierwsze po prostu widać, jest narzucającym się nam obrazem. To drugie wymaga natomiast rozumienia, a ono nie narzuca się nigdy.

Naprawdę ważne jest tu jednak pytanie o możliwość zmiany. I o jej charakter, jeśli zmiana ma być możliwa. Bo ona, owszem, możliwa jest i w Polsce się nawet przydarzyła całkiem niedawno. Nie dała nam wcale wyboru, bo nie to było jej celem, zresztą nastąpiła prawdopodobnie wskutek zbiegu okoliczności, a nie przemyślanej przez kogokolwiek strategii. Na wymarzony kształt W nie było nam nawet dane spojrzeć. Z jednej U-kształtnej przestrzeni wpadliśmy zamiast tego w drugą. Niemniej da się w tym doświadczeniu dostrzec narzucający się obraz warunków koniecznych w zmianie jakiejkolwiek.

Bilans energetyczny

Najpierw jednak o niemożnościach, a one mają bardzo zasadniczy charakter.

Stabilny stan dynamicznego układu – tym w istocie jest bliźniacze podobieństwo dwóch konkurujących ze sobą partii politycznych. Utrzymanie układu optymalnego ze sprzedawcą w środku swojej połówki plaży wymagałoby utrzymania stanu równowagi chwiejnej, a to z kolei żąda energii – tak to bywa w świecie fizyki. W polityce i socjologii jest podobnie. Model sprzedawców lodów i jego adekwatność w świecie polityki przytaczam za uznanymi autorami (popularny wykład np. w J. Cohen, I. Stewart, Załamanie chaosu. Odkrywanie prostoty w złożonym świecie, Prószyński i S-ka 2005, ss. 186-189), ale zasadnicze znaczenie dla tutejszych dociekań ma właśnie spostrzeżenie o energetycznych warunkach zmiany U w W, a ono jest oryginalnie moje. Dlatego doradzam krytyczną uwagę szczególnie w tym miejscu.


[sc name=”wesprzyj” naglowek=” Dorzuć swoją cegiełkę do walki o demokrację i państwo prawa!” tresc=” Twoja pomoc pozwoli nam dalej działać! „]


Przywykliśmy wierzyć, że nieregulowany rynek prowadzi do stanu równowagi. Równowaga nie oznacza jednak optimum, jak to już widzimy wyraźnie. „Niewidzialna ręka rynku” jest z punku widzenia leniwych plażowiczów przekleństwem, a nie błogosławieństwem.

Na plaży trzeba by było przepisu, który kazałby sprzedawcom dostać np. koncesję na handel, trzeba by też związać tę koncesję z wyraźnie określonym miejscem, albo kawałkiem plaży. Sprzedawcy nie są tym jednak zainteresowani. Im bez różnicy. Owszem, gdyby byli empatyczni wobec klientów, mogliby dojść między sobą do porozumienia w tej kwestii. Byłoby jednak naiwnością zakładać u sprzedawców empatię lub cokolwiek poza chciwością. Chcą zarobić, po to się na plaży zjawiają i tylko tego możemy być pewni. Na empatii, choć nic jej nie wyklucza, nie wolno jednak polegać – system musi działać również wtedy, kiedy sprzedawcy to pazerne dranie. Pazerność sprzedawców nie jest zresztą wadą, podobnie jak cynizm polityków – obie cechy dobrze przydają się w konkurencji. Nieregulowany „rynek” skutecznie wybija przy tym z głów wszystko poza pazernością. Szlachetny lodziarz-idealista, uparcie stojący 100 metrów od swojego końca plaży, będzie musiał wyżyć z ćwiartki jej długości, podczas gdy pozostałe ¾ zgarnie konkurent, stając po prostu tuż obok niego. Nie tylko spadłyby zarobki idealisty – to byłoby jeszcze pół biedy – ale też życie uprzykrzałyby mu pretensje plażowiczów z bliższego końca plaży. Żądaliby – jestem się gotów założyć o wszystko – żeby przysunął się bliżej, bo przecież tych z drugiej strony obsługuje drugi lodziarz: „stań pan po środku swojego kawałka, po cholerę mam się wlec 100 metrów, kiedy mógłbym 50”… Idealizmu łatwo więc żądać, ale realnie trzeba by poszukać raczej innych rozwiązań.

Siodłowate U można znieść, zmieniając prostą linię plaży w zamknięty okrąg. Wtedy sprzedawca przesuwający się w stronę konkurenta nie ukradnie mu rynku, bo tyle samo straci, ile zyska. Ale też nadal nic nie będzie kazało sprzedawcom stać w miejscach optymalnych z punktu widzenia klientów – na biegunach okręgu. Rozwiązanie będzie więc lepsze, ale wcale nie dobre, a i tak wymaga potężnego, energochłonnego wysiłku inżynieryjnego – przede wszystkim zaś zupełnie nie wiadomo, kto i po co miałby go podejmować.

Naprawdę pożądany kształt W dałoby się osiągnąć – i to jest pomysł rzeczywiście dobry – wprowadziwszy regułę uzależniającą popyt na lody od dystansu do sprzedawcy. Lenistwo plażowiczów musiałoby w pewnych granicach działać silniej niż pragnienie lodów. W szczególności wymuszałoby np. całkowitą rezygnację z lodów, jeśli dystans do sprzedawcy przekracza 100 metrów. Wtedy strata rynku na skraju własnego końca plaży po przesunięciu się o 10 m w stronę konkurenta przeważyłaby nad korzyścią z uzyskanych jego kosztem 5 metrów. Wreszcie mielibyśmy więc przestrzeń z dwoma siodłami – upragnione przez plażowiczów, wygodne W, w którym nie ma potrzeby chodzić po piachu dłużej niż przez 100 metrów. By tę idyllę osiągnąć, trzeba by np. bojkotu konsumenckiego. Tyle, że bojkot nigdy się nie zdarzy w leniwym świecie rozpalonej słońcem plaży.

Źródłem zmian – np. twórcami przepisów o koncesjach lub inicjatorami bojkotu – mogą bowiem być wyłącznie plażowicze. Czyli, z przeproszeniem, lud. Powodem niemożliwości zmiany jest natomiast fakt, że zarówno utrzymanie stanu chwiejnej równowagi regulacyjnymi przepisami, jak i zasadnicza przebudowa logiki przestrzeni i kształtujących ją bodźców wymaga energii. Lud zaś – jako się rzekło – jest przede wszystkim gnuśny i energii w nim nie ma wcale. Dokładniej mówiąc, starcza jej tyle, by przejść po plaży kawałek – niechby nawet 400 metrów – wyłącznie po to, by dostać loda.

Prawo trzeba by ustalić i wprowadzić. Trzeba by podnieść się z koca, przejść do sąsiada, kilka rzeczy uzgodnić, np. zebrać się w jednym miejscu. Bojkot konsumencki wymaga nawet większego wysiłku. W obu wariantach – i to jest spostrzeżenie kluczowe – trzeba by przejść dystans wielokrotnie większy od tego wymaganego, by dostać upragnionego loda. To się więc nie zdarzy. Bo nikomu się nie opłaca. Dostać loda po nie więcej niż 100 metrach marszu nie jest celem, który byłby w stanie zmobilizować kogokolwiek do przejścia wielu kilometrów po parzącym w stopy piachu.

Energetyczny bilans. Do jego nieświadomej, ale wciąż prowadzonej i bardzo precyzyjnej kalkulacji przygotowała nas ewolucja w ekstremalnie trudnych warunkach walki o przetrwanie. Nie byłoby nas na świecie, gdybyśmy nie umieli kalkulować opłacalności wydatków energii. Na sawannie, gdzie walczyliśmy o przeżycie, nie było ani partii, ani sprzedawców lodów, żyliśmy w grupach nieporównanie mniejszych niż dzisiejsze społeczności, do których ewolucyjnie przystosowani nie jesteśmy wcale. Jednak ukształtowani w ten sposób nie podniesiemy się z koca na plaży, ani nie zrobimy rewolucji, która zniosłaby polityczny układ dwóch partii – jeśli celem ma być racjonalne skrócenie drogi do faceta z lodami. Albo „powrót normalności”, ciepła woda w kranie, czy nawet sprawiedliwie orzekające, niezawisłe sądy. Każdy normalny człowiek woli sądowych procesów unikać, a nie narażać się na nie po to tylko, by po wielu niesprawiedliwych wyrokach doczekać wreszcie tego sprawiedliwego, który poprzednie zniesie. Rewolucje robią ludzie nienormalni. To zresztą dlatego normalna większość pada na ogół ich ofiarą.

Kształt W w świecie plaży nie jest więc osiągalny. Potrzeba tu radykalnej zmiany paradygmatów. Zmiany reguł – tak głębokiej, że model plaży przestanie się do nich stosować. Coś innego niż lody musi być powodem, byśmy podnieśli się z koca. Co?

Więc jednak rewolucja

Otóż zmiany tego rodzaju zdarzały się w realnej i nawet nieodległej historii. W Polsce ostatnio w 2015 roku, kiedy to PiS zdołał wygnieść własny dołek w U-kształtnej przestrzeni – tak głęboki, że wpadła weń cała polska polityka, ustanawiając tym samym nowe U. Widzimy ten moment na wykresach powyżej i widzimy kontynuację wygniatania dołka U. Rzecz jednak w tym, że choć boleśnie odczuwamy tę zmianę i lamentujemy głośno, jej doniosłość kompletnie umknęła naszej uwadze i przede wszystkim diagnozie. PiS dokonał zaś właśnie tego, co wynika z analizy energetycznej niemożności ewolucyjnego wyrwania się z modelu konwergencji – całkowicie przedefiniował przestrzeń, znajdując dla plażowiczów powody działania zupełnie inne niż wygoda krótkiej drogi do sprzedawcy.

Jeśli na chwilę zapomnieć o odstręczających indywiduach w rodzaju Pawłowicz, Szyszki, Suskiego, Błaszczaka, Macierewicza i wreszcie samego Kaczyńskiego, doniosłość pisowskiej rewolucji byłaby naprawdę niezwykła. Wbrew wszystkiemu, co sądzimy o roszczeniowym i bezmyślnym elektoracie tego obozu, który za nic ma cywilizacyjne wartości,  PiS właśnie zerwał z odwoływaniem się do potrzeb na najprostszym, biologicznym poziomie. Zerwał z przemożnym bilansem energetycznym i zaproponował rzeczy warte nawet najdłuższego marszu po plaży. Malowanie po ścianach Lascaux, czy rytualne, pracochłonne grzebanie zmarłych – to wszystko w historii człowieka nie miało żadnego sensu w walce o przetrwanie, nie wynikało więc w żaden prosty sposób z praw i mechanizmów ewolucji, stworzyło zaś człowieka jako gatunek odrębny, żyjący w kulturze, a nie tylko w świecie biologicznych konieczności. Tak, wiem – Pawłowicz, Szyszko, Suski, Kaczyński i cała reszta – to jest pokraczna karykatura kultury. Wsteczna, prymitywna, agresywna, groźna i wstrętna. Problem jednak w tym, czy aby na pewno mamy jej co przeciwstawić. Lenistwo plażowiczów nie jest właściwością ludzkiej kultury. Jest prostym, przyziemnym bodźcem nawet wtedy, kiedy po plaży poruszamy się z wystudiowaną gracją, zamiast gnać bez opamiętania, jak owi nieokrzesani, pisowscy szaleńcy.

Nie ma żartów

Gadając o nadziejach na załamanie 500+, czekając na kolejną falę społecznego „wkurwu”, nie rozumiemy kompletnie, co i kto nas otacza. Znaleźliśmy się zaś pośród ludzi, dla których cenne jest coś radykalnie innego niż przywykliśmy sądzić i nie jest to ani kiełbasa, ani 500+, ani lody na patyku. Podstawowe znaczenie ma dowiedzieć się w końcu, co to właściwie jest. Co dokładnie sami proponujemy, odrzucając pisowską karykaturę cywilizacji? Zdradza nas boleśnie i dla nas zawstydzająco nasza ocena przeciwników. Ujawnia się stojąca za nią, wyznawana przez nas antropologia. Przez nas, nie przez nich. To w rzeczywistości my, a nie oni, stawiamy na 5 stów w portfelu i tanią kiełbasę, licząc na przełom, kiedy tych rzeczy zabraknie. Zapominamy przy tym, że kryzys i związane z nim wstrząsy jeszcze nigdy w historii nie sprzyjały demokracji, że zawsze zdarzało się coś zdecydowanie przeciwnego. O co zaś naprawdę chodzi im, naszym przeciwnikom, nie mamy pojęcia. Nie rozumiemy tego. I póki nie zrozumiemy, po raz kolejny przegramy z idiotami.

A chodzi o rzeczy znane Polakom od stuleci. I dla Polaków święte. Żartów tutaj nie ma, proszę Szanownych Państwa.  Wstawanie z kolan, narodowa duma, prawdziwa wiara i moralność – jakkolwiek zakłamane i głupie wydają nam się te wszystkie bzdury, one wywołują drżenie pisowskich serc i powodują widoczne na wykresach wzmożenia. Dopóki nie zdobędziemy się na coś równie doniosłego, będziemy jak leniwi plażowicze stojący ze swymi ręcznikami naprzeciw szarży pancernej husarii.

W tym starciu nie tylko nie mamy szans, jak ich nie miał przyzwoity i prawy Ludwik XVI, broniąc zasad przyzwoitości przeciw oszalałemu w krwawym bestialstwie ludowi Paryża. Choć później nastąpił Wielki Terror i pierwsze w nowożytnych dziejach zorganizowane ludobójstwo w Wandei, Ludwik XVI po prostu nie miał racji. Rację mieli „dzicy” – to im, a nie przyzwoitości Ludwika zawdzięczamy polityczną doktrynę liberalizmu, pojęcie praw człowieka i obywatela oraz zasady ustrojowego trójpodziału władzy.

Odpowiedź

Należy jej szukać – z przeproszeniem Szanownych Państwa – właśnie w powodach, które sprawiają owe nieoczekiwane i krępujące dla naszej przyzwoitości i dobrego smaku oddawane na nas głosy wyborców Kukiza i Konfederacji. Tkwi w nich potencjał buntu, chęci odnalezienia się w Historii, zapisania w niej zmiany. Niczego nie załatwią dziś programy naprawy służby zdrowia. Awantury o składki emerytalne i odkrycia kolejnych afer ludzi PiS może i przyniosą w końcu zmianę u władzy. Ale wstrząs i tak nadejdzie, zagrażając całemu naszemu poczuciu przyzwoitości. Świat, do którego przywykliśmy, po prostu odchodzi. Trzeba go naprawdę wynaleźć na nowo.

Nie da się dzisiaj więc poważnie liczyć na jakąkolwiek odmianę politycznego losu bez próby odnalezienia nowego sensu liberalnej emancypacji, bo to wyzwalający potencjał był zawsze istotą liberalnej idei – nie gospodarczy leseferyzm przecież i nawet nie zasady ustrojowego trójpodziału. Polityce trzeba nie tylko przywrócić jej pierwotny sens i utraconą dawno wiarygodność. Niestety dziś już trzeba więcej – trzeba z niej uczynić sprawę na tyle doniosłą, by pogrążonym w odrętwieniu ludziom zechciało się podnieść z koca.

Prawdziwie partycypacyjna demokracja, podmiotowość i sprawstwo zwykłych ludzi, rzeczywisty i pełny trójpodział władzy, stosunki z Kościołem, prawa człowieka z prawami kobiet na czele, solidarność i bezpieczeństwo socjalne, humanitarna odpowiedź na migracje, zbrojne konflikty, skrajne nierówności, zagrożenia katastrofą klimatyczną. Statystyczne układanki wyborcze nie wskażą skutecznej strategii zdobywania wyborców obietnicami efektywnej ochrony zdrowia. Potrzebujemy dzisiaj wspólnej sprawy zdolnej nas poruszyć naprawdę.

Paweł Kasprzak

3 komentarze do “Kilka wniosków z analizy wyników wyborów

  • 23 listopada, 2019 o 07:12
    Bezpośredni odnośnik

    Bardzo skomplikowane rozważania. Obecnie rzeczywistość polityczna jest prostsza. Podziały na lewicę, centrum i prawicę, na konserwatystów, liberałów, ludowców i socjalistów w sytuacji rządów autorytarnych tracą znaczenie.
    Ważniejszy staje się podział na demokratów i na pozostałych tj. zwolenników PiS lub zgoła faszystów.
    W tej sytuacji trzeba zacząć od podstaw, powinno się tworzyć wielką PARTIĘ DEMOKRATYCZNĄ, działającą jak kiedyś Solidarność, która po zdobyciu władzy,
    po przywróceniu demokracji oraz obowiązywania Konstytucji powinna się rozwiązać. Po przywróceniu demokratycznego porządku prawnego niezbędne jest także rozwiązanie i
    delegalizacja PiS jako partii antykonstytucyjnej oraz rozwiązanie i delegalizacja ugrupowań faszystowskich typu ONR.

    Odpowiedz
  • 23 listopada, 2019 o 07:16
    Bezpośredni odnośnik

    Wybory prezydenckie byłyby do wygrania gdyby opozycja wystąpiła wspólnie popierając bezpartynego kandydata, demokratę o ustalonym autorytecie w rodzaju Frasyniuka. Tak postępuje się w Ameryce Łacińskiej gdy siły demokratyczne walczą o przywrócenie demokracji. Wystarczy tylko program minimum – przywrócenie demokracji i ładu konstytucyjnego, rozliczenie i delegalizacja sił antydemokratycznych, antykonstytucyjnych.

    Odpowiedz
    • 23 listopada, 2019 o 12:16
      Bezpośredni odnośnik

      Być może to powinna być partia. Próbowaliśmy — Obywatele RP — definiować polityczne ruchu obywatelskiego. Jakimś cudem ludzie nie rozumieją, że mogą istnieć „ponadpartyjne cele polityczne”. Więc być może naprawdę trzeba założyć partię.

      Nie wiem, czy akurat Frasyniuk się nadaje, nie mówiąc o tym, czy miałby ochotę. Dość dobrze wiadomo — albo powinno być wiadomo — co prezydent-demokrata może i co powinien zrobić w tej konkretnej sytuacji, z jaką mamy dzisiaj do czynienia.

      Bardzo wątpię, czy cokolwiek takiego dzisiaj się stanie.

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *