3. Polityka socjalna – za i przeciw. Polityczne źródła i polityczne skutki „kwestii socjalnej”

 
Nie chodzi o wypracowanie jakiegoś jednolitego stosunku do niezwykle złożonej problematyki opieki społecznej państwa, ani nie o określenie, za jakim kierunkiem opowiada się większość. Przeciwnie – chodzi raczej o krytyczne podejście do bezrefleksyjnie przyjmowanych haseł o wykluczonych ofiarach neoliberalnej transformacji z jednej strony i o roszczeniowym populizmie z drugiej. O wolne od ideologicznych uprzedzeń, niestroniące jednak od aksjologii zakreślenie przestrzeni możliwych wyborów i zdefiniowanie celów, dla których w ogóle potrzebujemy wspólnego państwa. Jeśli tylko uznamy, że uczyniliśmy jakiś postęp od czasów Hobbesa i że we wspólnym państwie interesuje nas coś więcej, niż tylko wojsko i policja pilnujące, żebyśmy się wzajem nie pozabijali.


 
Przez ćwierćwiecze wszyscy rozsądni politycy i publicyści przekonywali nas, że w programach politycznych i strategiach gospodarczych liczy się wyłącznie księgowa poprawność, a wszystko ponad to – w tym zwłaszcza projekty nacechowane aksjologią, zamiast troską o budżet i dynamikę wzrostu – jest niebezpiecznym populizmem. W imię tego populizmu zakwestionowano ostatnio w Polsce demokrację i zagrożono podstawom ekonomicznej stabilności państwa. Populizm był hasłem – być może nadużywanym – który zawsze dotąd kończył dyskusję. Być może w miejscu, w którym ona się powinna w rzeczywistości zaczynać. Mamy w każdym razie dzisiaj mocne powody, by się temu poważnie przyjrzeć.

 
Miejscem takiej debaty mógłby i w moim przekonaniu powinien się stać parlament. Od bardzo dawna tego rodzaju debaty w polskim parlamencie się jednak nie odbywają. Nie dyskutuje się o kierunkach polityki państwa w jej głównych obszarach, o celach, które chcielibyśmy realizować. Nie próbuje się uzgadniać ani dyskutować np. list preferencji pożądanych rozwiązań, nie definiuje się zagrożeń itd. Zamiast tego na stół trafiają gotowe projekty szczegółowych rozwiązań, projekty ustaw procedowanych następnie w trzech czytaniach, w senacie, u prezydenta i w TK, kiedy on jeszcze działał. Zakładano, że dyskusje, o których tu mowa, toczą się gdzieś na szczeblu rządowym lub w partiach, które są u władzy – co zresztą również rzadko kiedy ma w ogóle miejsce. Parlament – który być może mógłby pełnić nie tylko rolę prawodawcy, ale miejsca, w którym rzeczywiście decyduje się w imieniu obywateli o zasadniczych kierunkach polityki ich państwa – zamieniliśmy w ten sposób w silnie zbiurokratyzowaną maszynkę do głosowania. Jak się zdaje, przywykliśmy do myśli, że on w ogóle nie jest miejscem dla tego rodzaju dyskusji.

 
Być może taki tryb parlamentarnych prac i dyskusji byłby jednym z rozwiązań przełamujących kryzys demokracji.

 
Proponowaną tu debatę dałoby się być może przeprowadzić w konwencji oksfordzkiej, choć w tym przypadku sprawa jest nieco trudniejsza niż przy okazji pytania o przedterminowe wybory. Temat jest o wiele bardziej złożony, a do dyskusji przydałoby się w dodatku włączyć aktywnych polityków, co z kolei tworzy niebezpieczeństwo „plebiscytarnego”, przedmiotowego podejścia do tematu i koncentracji na wyniku głosowania raczej niż na dojściu do sensu omawianych problemów. Niemniej możemy spróbować, rozbijając temat i pytania do odpowiedzi na kilka.

 
Problemy, które tu sygnalizuję, spisuję jak zwykle z własnej, specyficznej perspektywy, której nie musimy podzielać jako organizatorzy debaty, ani tym bardziej nie powinniśmy „zamawiać” u zaproszonych panelistów uwzględnienia specyficznych poglądów. To raczej tezy, które pokazują spektrum problemów wraz z określeniem, jakie jest lub chociaż może być ich znaczenie. Formułuję je z zakłopotaniem, bo one dotyczą między innymi ekonomicznych zagadnień, a tu brakuje mi podstawowych kompetencji. Ale chcę raczej zasygnalizować po amatorsku formułowane pytania i wyjaśnić perspektywę, z jakiej je stawiam. W końcu odpowiedzą na nie fachowcy.

 

Czy o wyborczym zwycięstwie PiS zadecydowali wykluczeni?

 
Ten temat powinniśmy mieć już w jakichś częściach „przerobiony” po dwóch poprzednich debatach. Wydaje się, że istotnie „godnościowe” reakcje i marginalizacja „wykluczonych” (być może zresztą bardziej kulturowa i polityczna, a niekoniecznie ekonomiczna) odegrały tu istotną rolę. Wiele jednak wskazuje przy tej okazji, że dla wyborców PiS zapowiadany w kampanii program 500+ miał raczej etyczne niż materialne znaczenie. Był mianowicie wyrazem „dobrej woli łaskawego władcy”, czymś, co odróżnia troskę PiS-owskiej ekipy od arogancji „zjadaczy ośmiorniczek”. Bardzo trudno byłoby dzisiaj orzec, ile w tym charakterystycznego dla aspirujących tyranów populistycznego gadania, a ile rzeczywistego problemu trawiącego polską politykę.

 
Jadwiga Staniszkis pisała jeszcze w latach rządów Jaruzelskiego, że demokracja w Polsce nie będzie możliwa po obaleniu komunizmu – z tego powodu, że właściwie całe polskie społeczeństwo na tyle silnie wrosło w patologie komunistycznego państwa i jego gospodarki, że z tych patologii żyje. Każda zmiana musi naruszać istotne życiowe interesy ogromnych grup społecznych. Choćby przemysł, zatrudniający wówczas większość pracujących – w każdych zdrowych warunkach ten przestarzały na wiele sposobów moloch musiał upaść i sam ten fakt musiał, zdaniem Staniszkis, spowodować zawalenie się każdej demokracji. Staniszkis twierdziła wobec tego, że demokrację w Polsce musi poprzedzić jakiś rodzaj prawicowej, antykomunistycznej dyktatury, a jeśli jej zabraknie, to najdalej w dwa lata po obaleniu komunizmu komuniści powrócą do władzy w wolnych wyborach. Jak wiemy, Staniszkis nie pomyliła się wiele w datach, choć się jednak pomyliła. Powrót SLD nie oznaczał przede wszystkim powrotu komunizmu. Podobnie do niej, aczkolwiek z odmiennej perspektywy, u progu reform Balcerowicza przepowiadał Karol Modzelewski. Również on przewidywał dramatyczny krach i ogromną skalę wykluczenia. Inaczej niż Staniszkis, Modzelewski postulował jednak stworzenie silnej i cywilizowanej lewicowej reprezentacji, która by ten proces złagodziła lub skanalizowała niebezpieczne w innym przypadku roszczenia wykluczonych. Karol Modzelewski do dzisiaj w tych kategoriach widzi źródła polskich kryzysów demokracji. W jego przekonaniu ona nie wszystkim służyła w dotychczasowej polskiej praktyce.

 
Obie te historyczne diagnozy nie były oczywiście puste. Nie brały jednak pod uwagę istotnego elementu późniejszych procesów. Plan Balcerowicza nie miał się prawa udać, jeśli te diagnozy miały być trafne. Udał się przy początkowym silnym wsparciu „Solidarności” i wszystkich ówczesnych elit, których cały autorytet stanął wówczas na szali. Patriotyzm Polaków – w dużym skrócie – sprawił, że oni plan Balcerowicza wytrzymali. Efekt tego zjawiska dawał o sobie znać jeszcze długo potem, kiedy rozmaite grupy „wykluczonych” wspierały np. w decyzjach wyborczych programy liberalne, nierzadko skrajne – a wcale nie socjalne.

 
Postawy roszczeniowe rzecz jasna dawały o sobie znać przez całą historię III RP.Tymiński, Wałęsy „wojna na górze”, sukcesy niektórych kampanii wyborczych SLD, Samoobrona Leppera i oczywiście PiS – wszystkie te polityczne sukcesy miały zjawisko „wykluczenia” za swoje paliwo. Po pierwsze jednak należy pamiętać o tym, że dzisiejszej „rewolcie wykluczonych” – jeśli to rzeczywiście z nią mamy do czynienia – towarzyszyło zmierzone w wielu badaniach i silne również w najuboższych grupach społecznych poczucie wyraźnej poprawy losu i warunków życia. Roszczeniowa, czy nie — reakcja na wykluczenie podlega więc regułom, których nie wyznacza w prosty sposób stan domowego budżetu, czy nędzy. Po drugie wszystkim tym roszczeniowym populizmom towarzyszyła zawsze jakaś frazeologia odwołująca się do wartości. To jest zresztą stała cecha wszystkich tyranii: każda z nich oczywiście ma dobro narodu na celu. W polskim przypadku wahań pomiędzy mniej lub bardziej konsekwentnymi kursami na rygorystyczny fiskalizm, a roszczeniowym populizmem okraszonym aksjologiczną frazeologią jest jednak szczególnie trudno ustalić, co ważniejsze – okrasa, czy ukryty pod nią schabowy.

 

Ile ideologii w walce z populizmem? Czy aksjologia jest możliwa w polityce?

 
Plan Balcerowicza był oczywistą koniecznością, a jeśli nawet nie był, to nikt wtedy nie sformułował alternatywy, wszyscy bali się za to katastrofalnych reakcji społecznych. Stąd od tego czasu wszystkie polskie elity i ogromna większość odpowiedzialnych mediów powstającego właśnie mainstreamu inwestowały co tylko mogły w poparcie dla niego i zwalczanie wszelkich przejawów roszczeniowego populizmu. To zrozumiałe zjawisko było prawdopodobnie nieuniknione.

 
Utrwaliło ono jednak charakterystyczny sposób myślenia zarówno o gospodarce, jak o polityce państwa. Przez ćwierćwiecze wszyscy rozsądni powtarzają w Polsce mantrę o równowadze budżetowej zagrożonej przez uleganie populizmowi. W programach racjonalnych partii – słyszymy – liczy się księgowo-budżetowa poprawność, a wszystko inne jest niebezpiecznym budzeniem roszczeniowych demonów. Z tej perspektywy patrząc, każdy, kto by chciał w polityce osiągać cele wybrane ze względu na ich wartość, a nie tylko dla zapewnienia budżetowej stabilności, jest albo oszołomem, albo populistą właśnie.

 
Rzecz jasna w odniesieniu do socjalnych projektów państwowych kwestią rozstrzygającą jest budżetowe „studium wykonalności”. Jednakże choćby powyższe rozważania o naturze politycznych kryzysów pokazują, że „studium wykonalności” raczej jednak powinno uwzględniać również społeczno-polityczne realia, bo inaczej przytrafiają się przygody jak ta, której doświadczamy obecnie.

 
Być może poza tym rewizji da się poddać same tezy o równowadze. Weźmy za przykład 500+, pamiętajmy o owej okazji w postaci jednorazowej kasy z telefonów, załóżmy, że to jest rodzaj inwestycji na rozruch i załóżmy także, że ten projekt nie zawiera błędu, jakim wydaje mi się uzależnienie pomocy na pierwsze dziecko od zamożności rodziny. Ten błąd może bowiem uruchomić znane mechanizmy przesuwania dochodów do szarej strefy lub wręcz powodować rezygnację z podejmowania działalności zarobkowej.

 
Deklarowanym tu celem jest wsparcie „dzietności”. „Demaskowanym” celem rzeczywistym ma zaś być „rozdawnictwo” o charakterze politycznej korupcji – i zaprzeczyć temu się nie da, bo istotnie PiS skorzystał na tym w wyborach. Towarzyszy jednak tej demaskacji cały szereg innych argumentów np. o tym, że dzietność nie wzrośnie w wyniku tego rodzaju programów. Zupełnie, jakbyśmy znali rozwiązania w tym zakresie skuteczne. Z pewnością nie tego oczekujemy, że rodziny dostaną wsparcie skuteczne w tym sensie, że się im zacznie opłacać mieć więcej dzieci, bo nie o ich hodowlę przemysłową nam chodzi. O co zatem?

 
I co dokładnie złego jest w „rozdawnictwie”, jeśli odrzucimy instynktowną niechęć – bo ona może być motywowana ideologią, a wcale nie racjonalnością? Słyszymy więc z kolei, że rozdawnictwo demoralizuje, że to jest „ryba zamiast wędki”, słyszymy też zewsząd, że beneficjentami tego programu są roszczeniowi menele, że dzieci tych pieniędzy nie powąchają inaczej, jak tylko czując wódę w oddechu tatusia.

 
Kiedy się ma do czynienia z tak szeroko zakrojonym projektem, to oczywiście znajdą się przykłady zjawisk każdego typu. Zdarzą się więc tacy ludzie, którzy, otrzymawszy wsparcie za trójkę dzieci, zadowolą się tymi pieniędzmi i nie podejmą prób dorobienia. Na ogół jednak wiemy o ludzkich potrzebach tyle, że one rosną wraz z próbami ich zaspokajania, więc dominująca postawa raczej nie będzie taka – jeśli się tylko wyeliminuje wspomniane błędy skłaniające rodziny np. do ukrywania dochodów. Nie każdy, kto w drodze do pracy znajdzie stówę, skręci do najbliższego baru, żeby ją natychmiast przepić – większość pójdzie do pracy z dodatkową stówą w kieszeni. Skoro tak, to wypada raczej uznać gadanie o roszczeniowych nierobach za przyjmowane na wiarę ideologiczne założenie – w dodatku brzmiące paskudnie symetrycznie wobec niedawno powszechnej gadaniny o roszczeniowych i niebezpiecznych imigrantach.

 
Jaki jest cel tej operacji, skoro wsparcie dostają wszyscy i nie jest ono adresowane do najbiedniejszych, którym ono jest rzeczywiście potrzebne? Otóż nadal celem jest wyrównawcza redystrybucja dochodu narodowego oczywiście. Bogatemu zabierzemy w podatkach 2 tysiące złotych, żeby mu oddać 500, a biednemu podarujemy 500 nie zabierając mu niczego – po prostu. Adresowanie do najbiedniejszych być może działałoby prościej i z pewnością angażowałoby mniejszą ilość środków. Te oszczędności wymagają kolejnych pytań i o nich za chwilę – przede wszystkim jednak adresowanie pomocy do najbiedniejszych ma dobrze już opisane wady związane z promocją ukrywania dochodów lub zniechęcaniem do aktywności zarobkowej.

 
No, ale właśnie – to jest przecież wszystko z naszych kieszeni. Owszem – i właśnie w tym rzecz. Na tym polega rzeczywiste pytanie. Czy się w Polsce bogatsi obywatele godzą wspierać biedniejszych, czy im tego odmawiają. Argumenty o „rybie zamiast wędki” i o „roszczeniowych nierobach” są w rzeczywistości być może podobnie łatwym usprawiedliwieniem niechęci do rezygnacji z komfortu, jak tezy o pasożytach przywlekanych zza morza przez uchodźców.

 
I może właśnie pytanie o gotowość do tak pojmowanej redystrybucji, w której zamożni świadczą na rzecz uboższych, jest tym, od którego np. w parlamencie należałoby rozpocząć myślenie o tego rodzaju projektach społecznej pomocy.

 

Ile jest mitu w tezach o rynkowej równowadze?

 
Wszystko powyższe należałoby uznać za nieistotne, jeśli wiemy, że nas w rzeczywistości nie stać na tego rodzaju projekty. W tym kontekście słyszymy z jednej strony propagandę aspirujących do władzy populistów, którzy oświadczają, że pieniądze są i wystarczy dobrze rządzić, a z drugiej – wciąż tę samą mantrę: nie ma środków w budżecie.

 
W rzeczywistości środki na takie projekty oczywiście pochodzą z kieszeni podatników, o czym już była mowa. Jeśli redystrybucja zagraża równowadze, rosną obciążenia podatkowe – i te wzrosty obciążeń w razie konieczności należy oczywiście również poddać debacie i decyzjom dotyczącym projektów socjalnych. Argumenty mówiące o hamowaniu gospodarki tymi obciążeniami często nie wytrzymują krytyki i konfrontacji z danymi, ale z pewnością nie są puste i wymagają fachowego komentarza. Niemniej równie niepuste są argumenty o korzystnych dla dynamiki gospodarki efektach wzrostu popytu osiąganego wpuszczaniem pieniędzy na rynek. W końcu w ten sposób przetrwaliśmy ostatni wielki kryzys w zaskakująco dobrej kondycji – choć pieniądze wpompowano do nas z zewnątrz w ramach unijnych projektów infrastrukturalnych.

 
Te wpuszczone na rynek pieniądze są osobnym tematem. Jeśli – jak to się stało przypadkiem przy okazji PiS-owskiego programu 500+ – dysponujemy możliwością jednorazowego sfinansowania takiego wypływu gotówki na rynek przy okazji, która zdarzyła się nam w wyniku przetargów telekomunikacyjnych, to być może da się liczyć na jakiś efekt w rodzaju ożywienia koniunktury, które przyniosły nam inwestycje infrastrukturalne – przecież to nie były inwestycje przynoszące jakikolwiek zwrot w żadnym krótkim okresie, a ożywienie wynikało wyłącznie z faktu, że do gospodarczego obrotu wstrzyknięto potężną dawkę unijnej gotówki. Trudno co prawda liczyć na ożywienie tego rzędu, które by sfinansowało potrzeby programu 500+ w całości. Ale na jakieś ożywienie liczyć się da.

 
Niewystarczający wzrost wpływów podatkowych prowadzi do nadmiaru pustej gotówki na rynku – czyli „nawisu inflacyjnego”, z którym niegdyś tak dla nas boleśnie walczył Balcerowicz. Hiperinflacja raczej nam nie grozi. W skrajnie pesymistycznym wariancie nawis inflacyjny nie spowoduje gospodarczej koniunktury i zostanie w całości pochłonięty przez inflację. To niekoniecznie oznacza katastrofę, ani nawet nie oznacza kłopotu. Po prostu nominalnie zapisana wysokość budżetu wzrośnie w wyniku spadku wartości pieniądza, a wydatki na program socjalny pozostaną na tym samym poziomie.

 
Wtedy choć w portfelach pieniędzy będziemy mieli więcej, ich siła nabywcza pozostanie bez zmian. Średnio więc licząc, na programie rozdawnictwa wcale się nie wzbogacimy. To jednak nie znaczy, że cel redystrybucyjny nie zostanie spełniony. Zostanie. Średnia siła nabywcza polskich obywateli nie wzrośnie, ale się zamiast tego wyrówna. Raczej jednak bez koniecznej budżetowej katastrofy.

 

Czy jest możliwa debata i osiąganie parlamentarnego konsensusu co do tak zdefiniowanych celów?

 
Ustalenie tego jest jednym z zasadniczych celów proponowanej tu debaty. Wydaje się, że konsensus, o którym tutaj mowa – jeśli jest w ogóle możliwy – należałoby potraktować poważnie. Nie wydaje się do zaakceptowania sytuacja, w której polityczna większość przegłosowuje swoje stanowisko w tego rodzaju sprawach. To prosta droga do destabilizujących państwo „wykluczeń” – prawdopodobnie dziś już powinniśmy dobrze o tym wiedzieć i znać wynikające stąd zagrożenia.

 
Wypada ponownie zaznaczyć amatorski charakter stawianych tu pytań o prawa budżetowej równowagi. One są adresowane do fachowców, których prosilibyśmy o komentarz – wolny od ideologicznych założeń, o które podejrzewamy dotychczas obowiązujące w publicznej przestrzeni „rynkowe oczywistości”. Te podejrzenia mogą być naiwne i fałszywe, ale właśnie stanęliśmy wobec „oczywistości politycznych”, które domagają się naszej uwagi i wzięcia pod uwagę w rachunkach.

 
Gdyby przyjąć oksfordzki model proponowanej debaty, pytaniami byłyby:

  1. Czy to „wykluczeni” spowodowali polityczny przewrót, którego doświadczamy?
  2. Czy Polaków stać na świadomie prowadzoną politykę redystrybucji narodowego bogactwa – taką, w której podatki bogatszych wspierają biedniejszych?

 
Związane z tym pytania o wagę zagrożeń dla stabilności finansów publicznych mają innego rodzaju charakter: odpowiedzi formułowane przez ekspertów miałyby mianowicie znaczenie informacji, które należy wziąć pod uwagę, a nie poddawać głosowaniu.